Wspomnienia wracają jak gołębie
Mija sześć lat od jednej z największych katastrof budowlanych w dziejach Polski. 28 stycznia 2006 roku, kwadrans po godzinie 17.00 zawalił się dach hali Międzynarodowych Targów Katowickich grzebiąc pod sobą 65 osób.
Przy hali MTK, gdzie odbywały się największe imprezy hodowców gołębi, zawsze ciężko było zaparkować. Dlatego Erwin Janecki tamtej soboty wyjechał z Bieńkowic już o godzinie 7.00. – Tak jak we wcześniejszych latach, miałem jechać tam z kolegami. Ale ostatecznie termin im nie spasował – wspomina ranek sprzed sześciu lat szef krzyżanowickiego oddziału Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. Gołębie to konik pana Erwina więc nikt się nie dziwił, że zazwyczaj spędzał na dorocznych targach cały dzień wyjeżdżając z Katowic dopiero pod wieczór. – Zawsze albo ja albo koledzy kogoś spotykali i tak schodził cały dzień na rozmowach o gołębiach. W tamtą sobotę byłem sam więc już o 16.00 postanowiłem wrócić do domu. Dość szybko dojechałem do Bieńkowic. Usiadłem w fotelu, włączyłem Teleexpress i mnie zamurowało. Dziękowałem bogu, że nie jechaliśmy razem, bo na pewno jeszcze tam bylibyśmy tocząc dysputy o tych naszych ptakach – mówi pan Erwin.
Z domu na stół
Stanisław Bachryj, prezes raciborskiego oddziału PZHGP uratował się jeszcze w inny sposób. Życie zawdzięcza... chorobie. Zresztą nie tylko on. – Wszystko już było ustalone. Mieliśmy jechać we czwórkę, z kolegami z oddziału. Ja miałem prowadzić. Dzień przed wyjazdem źle się poczułem i z powodu woreczka żółciowego wylądowałem na operacyjnym stole – wspomina. Koledzy pana Stanisława zostali w domu. W sobotę, po godzinie 17.00 uświadomili sobie jak wielkie mieli szczęście. – Tego tragicznego dnia, kiedy wybudziłem się z narkozy, jeszcze oszołomiony obejrzałem wiadomości. Ten śnieg, krzyki, wszystko pamiętam. Wiedziałem, że gdybym tam pojechał, to w chwili katastrofy byłbym na pewno w tej hali. Komórka przy szpitalnym łóżku dzwoniła jak oszalała. Ludzie myśleli, że tam pojechałem jak co roku. Przez lata wyjeżdżaliśmy stamtąd znacznie później. Przez trzy dni dochodziłem do siebie. Przez 40 lat hodowania gołębi, poznałem wiele osób z tego środowiska. Kilkoro z nich już nie wróciło z tych targów – liczy w myślach hodowca.
Na zabawę nie poszli
Ci, którzy pojechali do Katowic i dziś mogą wspominać tamte chwile, doskonale wiedzą jakie mieli szczęście. Roman Wiencierz, hodowca z Rudy w gminie Kuźnia Raciborska do Katowic pojechał z dziś już 21-letnim synem Mateuszem. Do samochodu wsiadł również znajomy hodowca Ernest Rzepka z żoną. – Kiedy runął dach właściwie już się zbieraliśmy do wyjścia, bo chcieliśmy jeszcze wieczorem iść na zabawę – wspomina pan Roman. – Skierowałem się do najbliższych drzwi. Kiedy się odwróciłem, Mateusza i kolegi już nie było widać. Na szczęście mój znajomy złapał syna za rękę i pociągnął za sobą w stronę drugich drzwi. Jakby Mateusz biegł za mną już by nie żył. Za moimi plecami wszystko się sypało – opowiada hodowca z Rudy. Podczas ucieczki drasnął go niegroźnie odłamek pogruchotanego przez dach stoiska. Był jedną z ostatnich osób, która wydostała się na zewnątrz. Wszyscy żyją tylko dlatego, że ich stoisko było blisko drzwi. – Do dziś wspominamy tamten dzień, najczęściej przy okazji rocznicy – dodaje.
Osiem, może dziesięć
Wspomniany Ernest Rzepka nadal jeździ na targi hodowców ze znajomymi znad morza, z tymi samymi, którzy w 2006 roku byli z nim w hali MTK. – Gdy się spotykamy na targach, teraz już w Sosnowcu, ktoś zawsze rzuci hasło aby przed wejściem na halę sprawdzić dach. To taki nasz żart, choć do śmiechu nikomu nie jest. Minęło już parę lat i czas leczy rany. Przeszedł również ten strach, kiedy w pracy komuś coś z hukiem upadło i człowiek się zrywał na nogi – mówi hodowca z Raciborza. Huk załamującego się dachu, dziś Ernest Rzepka porównuje do trzasku łamanej gałęzi. – Dach nie runął momentalnie, załamywał się może z osiem, może dziesięć sekund, grzebiąc kolejne osoby. Dziś mam przed oczami jeden obrazek. Pamiętam, że gdy biegłem w kierunku wyjścia, jedną ręką ciągnąc Mateusza a drugą moją żonę, za nami biegła para. O tym jak blisko byliśmy śmierci, może świadczyć fakt, że gdy drugi raz obejrzałem się dziewczyny przy chłopaku już nie było. Jeden krok zaważył na tym, że znalazła się pod ciężkim elementem konstrukcji – mówi pan Ernest. Poza bolesnymi wspomnieniami grymas na jego twarzy wywołuje jeszcze jedna scena. O tych, którzy w krzyku rannych okradali stoiska. – Kiedy wybiegliśmy i się zdzwoniliśmy, okazało się, że brakuje jednego kolegi znad morza. W tym amoku wbiegłem jeszcze raz do tej hali, przez drzwi w jedynej ocalałej ścianie. Dziwne uczucie, bo po wejściu do środka, zobaczyłem rozgwieżdżone niebo. Już wszystko było na ziemi. Mój znajomy stał przy naszym stoisku, jakby go zamurowało. Cudem nic go nie przygniotło. Wtedy zobaczyłem, jak ludzie za pazuchę wciskają tanie pokarmy dla ptaków wykorzystując zamieszanie zamiast ratować innych. Handlowcy mieli na stoiskach po kilkadziesiąt tysięcy euro, ale nikt nie myślał o pieniądzach – dodaje.
Śnieg
Mniej więcej na środku hali, kiedy doszło do katastrofy stał Adrian Plura, dyrektor Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Rudach i radny powiatowy. – Pamiętam huk, który przerwał występ grającego zespołu i śnieg, który zaczął nam się sypać na głowy. Chyba właśnie ten śnieg uratował całej naszej czwórce życie. Nie wiem jakim cudem, ale skojarzyłem to momentalnie z katastrofą na niemieckim lodowisku, gdzie również zawalił się dach. Szarpnąłem brata, który akurat z kimś tam rozmawiał i zaczęliśmy uciekać. Na szczęście w dobrym kierunku, gdzie hala nie zawaliła się do końca – wspomina. Adrian Plura miał szczęście, bo przebywał w tej części, gdzie wystawiano gołębie i można było obserwować stopniowo załamujący się dach. Ci, którzy stali w części stoisk handlowych widzieli tylko dachy swoich stoisk. Stracili cenne sekundy. – Chyba nikt z osób, które tam były, nie zdawał sobie początkowo sprawy z tego co się stało. Kiedy byłem już na zewnątrz pomyślałem sobie – przecież ktoś mógł zostać ranny. W drodze do domu słysząc o kolejnych ofiarach uświadamialiśmy sobie ogrom tej tragedii. Całą noc spędziłem przed telewizorem śledząc kolejne doniesienia na tvn24. Po czymś takim trauma zostaje na całe życie. Duże obiekty i hale niezbyt dobrze się później kojarzą. Ja sam odruchowo szukam wzrokiem drzwi ewakuacyjnych podczas zakupów w hipermarketach – przyznaje Plura.
W czasie katastrofy w hali znajdowało się około 700 osób, zwiedzających i wystawców. W jej wyniku zginęło 65 osób, a ponad 170 zostało rannych. Powodem tragedii były błędy konstrukcyjne i zalegający na dachu śnieg. Szef firmy projektującej halę dwa dni po tragedii usiłował popełnić samobójstwo w opolskim hotelu, podcinając sobie żyły. Został jednak uratowany, a następnie przesłuchany. W toku śledztwa okazało się, że faktyczny projektant hali nie posiadał stosownych uprawnień, dlatego projekt został podpisany przez innego konstruktora. Rano 19 lutego 2006 roku odsłonięto spod gruzów i zwalonych konstrukcji ostatnie fragmenty podłogi dawnej hali. Nie znaleziono więcej ciał ofiar. Odnaleziono jeszcze dwa żywe gołębie, które w ruinach przeżyły 22 dni. Prokurator zakończył śledztwo w czerwcu 2008 roku. Zdecydowano się postawić zarzuty 14 osobom.
Adrian Czarnota
Najnowsze komentarze