Jedli, pili i grabili
Jak to przed 200 laty wojska napoleońskie w Raciborzu stacjonowały.
Mało który mieszkaniec naszego miasta wie, że przed 200 ponad laty Racibórz był okupowany przez wojska wielkiej armii cesarza Francuzów, Napoleona Bonaparte. W murach naszego miasta kwaterowali Francuzi, Bawarczycy, Wirtemberczycy, żołnierze z innych państw niemieckich oraz wielu innych nacji. Miasto przeżywało wtedy ciężkie chwile, mieszczanie byli szykanowani, groźbami zmuszani do finansowania pobytu obcych wojsk, oddawania ostatnich swych zapasów żywności i innych, różnorodnych towarów. Jak do tego doszło, opowiem poniżej.
W październiku 1806 roku wybuchła wojna prusko-francuska. Armia pruska doznała w bitwach pod Jeną i Auerstedt ciężkich klęsk w starciu z wojskami Napoleona, co spowodowało stopniową okupację większości terytorium Prus przez wojska francuskie i sprzymierzone. Zajęto także Śląsk z Raciborzem. Pierwsze oddziały armii napoleońskiej pojawiły się 2 stycznia 1807 roku w okolicy Koźla. Znajdująca się tu twierdza pruska została wraz z załogą odcięta – najeźdźcy zablokowali wszystkie drogi i przejścia na zewnątrz. W tym samym czasie w Raciborzu życie toczyło się swym zwykłym tokiem. Raciborzanie wiedzieli wprawdzie o klęskach własnych wojsk, o zbliżaniu się wojsk napoleońskich i o zamknięciu twierdzy Koźle, ale o własne miasto, jako miasto otwarte, nie nadające się do obrony, nie mające nowoczesnych fortyfikacji, nie obawiano się zbytnio. Powszechnie spodziewano się też, że twierdza kozielska na długo zwiąże siły wroga. Dlatego też jeszcze 11 stycznia odbywały się w mieście zabawy karnawałowe. Jedną z nich, w której zresztą sam brał udział, opisał w swoich pamiętnikach Joseph von Eichendorff. Młody wówczas szlachcic z Łubowic bawił się w lokalu Bayera do wczesnych godzin rannych. Około godziny 3 nad ranem Eichendorff opuścił wraz ze swoimi kompanionami wspomniany lokal, udając się na spoczynek. Nocowano wtedy w stancji Hillmera. Następna wizyta przyszłego poety a ówcześnie młodego studenta Josepha von Eichendorffa w Raciborzu miała miejsce 20 stycznia. Był to dzień targowy i cała okoliczna ludność podążała do miasta. Oczom Eichendorffa i innym przybywającym ukazały się posterunki pruskiej kawalerii, które patrolowały okolicę. Wracając pod wieczór tego samego dnia do Łubowic, Eichendorff widział po drodze biwakujących przy ogniskach żołnierzy pruskich oraz patrolujących po polach i drogach kawalerzystów. Były to resztki armii śląskiej, które zbierały się w okolicy, kwaterując głównie na Starej Wsi. Oddziały te opuściły okolice Raciborza 22 stycznia. W tym samym dniu dotarła w okolice Koźla francuska armia oblężnicza (korpus bawarski), rozpoczynając regularne oblężenie.
Wino dla konia
W dwa dni potem pojawili się w Raciborzu pierwsi żołnierze napoleońscy. Byli to dragoni wirtemberscy. Przybyli oni do miasta około godz. 11 w sile 50 jeźdźców. Zatrzymali się na rynku. Część z nich obsadziła natychmiast mury miejskie oraz wszystkie trzy bramy. Dragoni zażądali od władz miejskich wina i żywności. Po dostarczeniu żądanych rzeczy, żołnierze napoili najpierw winem zmieszanym z wodą swe konie, a następnie pili sami. Fakt ten wywołał wśród obserwujących to wydarzenie gapiów prawdziwą sensację. Czegoś podobnego w Raciborzu jeszcze nie widziano. Żołnierze nie pozostali długo w mieście. Po dwóch godzinach odjechali w kierunku Koźla. Mieli za słabe siły, aby nocować w Raciborzu, w okolicy grasował bowiem porucznik Witowski – oficer wojsk pruskich, który skupił przy sobie z rozbitych oddziałów pruskich sporą (ok. 150) grupę kawalerzystów, prowadząc z wojskami napoleońskimi dosyć skuteczną wojnę podjazdową. Następnego dnia przybyło do Raciborza 250 piechurów bawarskich. Oddział ten zatrzymał się w Raciborzu na dłużej. Żołnierzy zaczęto kwaterować w domach prywatnych. Od mieszczan, u których zostali oni zakwaterowani wymagano wyżywienia tychże żołnierzy. Ze wspomnień jednego z raciborzan, który był świadkiem tamtych wydarzeń, opisując je później dokładnie, wynika, że owi Bawarczycy mówili (i namiętnie przeklinali) prawie wyłącznie po francusku. Językiem niemieckim władali niechętnie, uważając, że jest czymś gorszym od francuskiego, udając też, że go nie znają. Okupanci zażądali od władz miasta dostarczenia wielu rzeczy, takich jak: mąki, płótna i innych materiałów, tytoniu, soli, kawy, słoniny, ryb, koszul, butów, wina, wódki i wielu innych produktów. Po dostarczeniu żądanych towarów żołnierze załadowali je na 40 wozów i wywieźli do obozu armii oblegającej Koźle.
Niechciani goście
Wizyty takowe, czy to kawalerzystów, czy też piechurów bawarskich stały się odtąd zmorą (pojawiającą się prawie codziennie) raciborzan. To głównie Racibórz i jego mieszkańcy musieli wyżywić armię oblężniczą pod Koźlem. W godnej pożałowania sytuacji znajdował się w tamtym okresie burmistrz Raciborza Precht. To on właśnie był za wszystko odpowiedzialny, jego pociągano do odpowiedzialności, jeżeli coś nie zostało dostarczone na czas, na nim wyładowywali Bawarczycy i Francuzi swoje niezadowolenie, grożąc mu niejednokrotnie aresztowaniem i wywózką do obozu kozielskiego. Drewno, mąkę i wiele innych dóbr spławiano do obozu armii oblężniczej Odrą. Sytuację i tak już nieznośną pogarszał fakt, że zachowanie Bawarczyków w stosunku do mieszczan stawało się coraz gorsze. Doszło nawet do tego, iż przybyły pewnego dnia do miasta oddział 250 żołnierzy, niezadowolony z wyżywienia dostarczonego przez raciborzan, chciał splądrować miasto. Sytuacja poprawiła się nieco, kiedy to Racibórz otrzymał od głównodowodzącego armią oblężniczą pod Koźlem generała bawarskiego Deroya tzw. ochronę. Jej zadaniem było czuwanie nad tym, aby raciborzanie dostarczali tylko to, co ów generał pisemnie zażądał. Wielkość obciążeń się co prawda nie zmniejszyła, ale bezpośrednie zagrożenie splądrowania miasta przez soldateskę owszem.
Przyjechali po pieniądze
10 kwietnia przybyli jak zwykle do Raciborza żołnierze, przywieźli rozkaz wydania z banku ogółem 30000 talarów. Była to wówczas suma ogromna. Przysłani po pieniądze Bawarczycy rozłożyli się na rynku obozem i pozostawali tam tak długo, aż otrzymali całą żądaną sumę, zabierając także 6 pełnych wozów żywności i innych dóbr (m. in. ostatnie w Raborzu 625 par butów).
Stan taki trwał do 14 lipca 1807 roku. W tym dniu zawarto pokój, a twierdza kozielska poddała sie oblegającym. Zaraz potem wysłano do Koźla duży transport z żywnością, opatrunkami i innymi rzeczami dla 400 rannych z obu walczących stron.
3 sierpnia przybyli do miasta pierwsi Francuzi. Ogółem kwaterowało wtedy w mieście kilkuset żołnierzy francuskich. Prócz kilku drobnych oddziałów kawalerii stacjonowała w Raciborzu kompania francuskich grenadierów w sile 327 żołnierzy. Część z nich zakwaterowano w koszarach, m. in. tam, gdzie mieszkali dawniej oficerowie pułku Dallwiga, w domu przylegającym do „Apteki pod Łabędziem” na obecnym placu Wolności oraz w pobliżu dawnego mostu na Odrze po stronie zamkowej. Część oficerów, podoficerów, wachmajstrów i służb pomocniczych zamieszkiwało w domach mieszczan.
Żołnierz nie chodził głodny
Francuzi wymagali od mieszczan dobrego wyżywienia. Według rozporządzenia wydrukowanego po niemiecku i po francusku przez dowodzącego oddziałami stacjonującymi w Raciborzu generała lekkiej kawalerii Louisa Pierre Montbruna, które otrzymali wszyscy mieszczanie, żołnierze musieli otrzymywać dziennie 3 posiłki. Zwykły żołnierz dostawał na dzień 2 funty chleba i 3/4 funta mięsa. Na śniadanie wino lub rosół, masło i ser do chleba. Obiad składał się z zupy, mięsa, chleba z masłem i serem oraz butelki piwa. Na kolację żołnierzom podawano pieczeń, piwo i chleb z dodatkami. Te same produkty, które dostawali żołnierze zakwaterowani w domach prywatnych musiano dostarczać do koszar. Poza tym mieszkańcy byli zobowiązani płacić kontrybucję i inne świadczenia na rzecz okupanta. Prości żołnierze otrzymywali dziennie 6 srebrnych groszy, podoficerowie 8 groszy, a oficerowie wielokrotność tej sumy. Z kasy miejskiej wypłacano każdemu żołnierzowi dodatkowo 2 srebrne grosze dziennie. Najdrożej kosztował mieszczan przebywający w Raciborzu generał dowądzący stacjonującymi tu oddziałami wraz ze swoim sztabem. Niezależnie od tego, czy przebywał on w mieście, czy też poza nim (co zdarzało się często) mieszczanie musieli płacić na ich utrzymanie.
Francuz – oszust i zdzierca
Przeciętny raciborzanin płacił na utrzymanie wojska kontrybucję i inne opłaty – w sumie od 12 do 20 talarów miesięcznie. Była to spora kwota, przekraczająca miesięczne dochody niejednego czeladnika. Dla przykładu – generał brygady Delange i pułkownik Conot, którzy stacjonowali w Raciborzu od 9 sierpnia do 20 listopada 1808 roku, otrzymali na swe potrzeby odpowiednio 1080 i 800 talarów. Niezmiernym uciążeniem dla ludności było zarządzenie nakazujące płacenie kontrybucji w monetach jednotalarowych. Oczywiście można było płacić monetami drobniejszymi, np. srebrnymi dwu lub czterogroszówkami, ale w takim przypadku przelicznik srebrnej jednotalarówki wynosił 1 talar 15 groszy i 6 fenigów. Było to oczywiste zdzierstwo oraz oszustwo ze strony Francuzów, przed którym mieszczanie nie byli w stanie się obronić.
W drugim półroczu 1808 roku przewinęło się przez Racibórz wiele oddziałów francuskich. Były to głównie oddziały jazdy, które pozostawały w mieście najwyżej parę dni. Postój ten wykorzystywano na odpoczynek, oporządzenie koni i ekwipunku, zebranie zapasów na dalszą drogę i krótkie chwile rozrywki. 18 sierpnia przybył z Wodzisławia do Raciborza pułk zielonych huzarów. Dowodzący nim generał francuski zorganizował w mieście wielki festyn z okazji przypadających w tym dniu urodzin cesarza Napoleona. W kościele farnym odbyła się uroczysta msza, podczas której w czasie przeistoczenia strzelano przed kościołem i na rynku z broni palnej.
Pół setki koni
W tym samym mniej więcej czasie doszło w mieście do poważnego wypadku. Pewnej sierpniowej nocy, około godziny 4 nad ranem we wspomnianych już koszarach (w zasadzie był to duży zajazd służący przejściowo za koszary) znajdujących się w pobliżu zamku, spłonęła stajnia i wszystkie znajdujące się w niej (w ilości około 50 sztuk) konie. Lamentom Francuzów, którzy swe konie uważali (i tak też je traktowali) niemalże za przyjaciół, nie było końca. We wszczętym natychmiast dochodzeniu nie udało się ustalić przyczyny pożaru, wykluczono jedynie podpalenie, czy też sabotaż ze strony mieszczan. Nowe konie musieli Francuzi sprowadzić aż z Poczdamu.
Do końca listopada 1808 roku kwaterowały na krótko w Raciborzu oddziały wirtemberskie, bawarskie i saskie. W końcu wojska napoleońskie opuściły miasto na przełomie listopada i grudnia. Tym samym zakończył się prawie dwuletni, stały okres bytności owych wojsk w Raciborzu. 2 grudnia o godzinie 13.00 weszły do miasta pierwsze oddziały pruskie. Byli to tzw. brązowi huzarzy pod dowództwem wspomnianego już porucznika, obecnie zaś rotmistrza Witowskiego. Raciborzanie zgotowali im gorące przyjęcie, urządzając szereg uroczystości, przyjęć i bali. Pierwszy raz od dwóch lat mieszczanie chętnie urządzili składkę (w wysokości 20 srebrnych groszy) na rzecz wojska.
Wino i dziewczyny
W zaginionych podczas II wojny światowej aktach archiwalnych były ponoć wzmianki, że jeszcze na początku 1809 roku podjazdy francuskie zawitały kilka razy do Raciborza, nie pozostając tu jednak dłużej. Francuzi wycofali się ze Śląska, pozostawiając tutaj, na kilka miesięcy, kilka silnych garnizonów oraz zatrzymując, aż do kwietnia 1814 roku, kontrolę nad twierdzą głogowską.
Z relacji zawartych w zachowanych do naszych czasów archiwaliów, dotyczących okupacji francuskiej na Śląsku w okresie napoleońskim wynika, że Francuzi lubili się zabawić, pili dużo wina w gospodach, zajazdach, ale i na kwaterach. Regularnie urządzali zakrapiane zabawy, pojedynkowali się namiętnie, chociaż było to zakazane, obrażali mieszkańców miasta, uważając ich za coś gorszego od siebie. Często zawracali w głowach młodym dziewczętom. Dla raciborzan Francuzi byli swoistą plagą i dopustem bożym, głównie pod względem finansowym.
Piotr Sput
Najnowsze komentarze