Wtorek, 19 listopada 2024

imieniny: Elżbiety, Seweryny, Salomei

RSS

Moje miasto – takim je pamiętam

10.03.2009 00:00
Otylia Urbas urodziła się w roku 1920 w Sudole, który przed wojną nie był jeszcze dzielnicą Raciborza, ale niezależną wioską. Oglądając stare pocztówki, wspomina, jak wyglądało miasto i jak żyło się przed wojną.

Dzisiaj ulica Nowa i plac Długosza kojarzą się z koncertami plenerowymi, a w zwykłe dni zamieniają się w parking. Dlatego bardzo trudno wyobrazić sobie, że dawniej to miejsce było gęsto zabudowane niskimi blokami i kamieniczkami. Wolne przestrzenie zajmowały zaś stragany z najróżniejszymi produktami. W okolicy ul. Mickiewicza odbywał się targ bydła. Tak przed wojną wyglądało centrum miasta.

Plac długosza
 
– Plac Długosza był przedzielony na pół. W czwartek na jednej części, tzw. placu św. Marcelego stawał targ z masłem. Za nim znajdował się dwupiętrowy blok, w jednym miejscu nie do końca zabudowany. Tam można było przejechać furmanką na drugi plac targowy. Na nim, obok pierwszej w mieście stacji benzynowej (obecnie komis telefonów komórkowych – przyp. autor.), handlowano skórami, przyjeżdżały też kobiety ze Starej Wsi, żeby sprzedawać jarzyny i gołębie – wspomina kobieta.

Rynek

Również w samym Rynku pani Otylia z mamą robiły zakupy. – Dookoła figury Maryjnej rozstawiano stragany z ubraniami, butami i pasmanterią. Pamiętam, jak kiedyś przyjechałyśmy do miasta przed świętami Bożego Narodzenia. Bardzo podobały mi się dekoracje w sklepie firmowym fabryki słodyczy. Na elektrycznie obracanej płycie ustawiona była szopka, a wszystkie figury były z czekolady – opowiada.

Długa

– Pamiętam, że po przyjęciu pierwszej komunii poszłam z mamą do fotografa. Mieścił się przy Rynku, na początku ulicy Długiej. To był duży zakład, miał aż dwa okna wystawowe. Zdjęcie nie zachowało się na pamiątkę, ale nie żałuję, bo nie podobało mi się specjalnie – uśmiecha się pani Otylia.

Z komunią wiążą się też inne, radosne wspomnienia. – Na drugi dzień po uroczystości wszystkie dzieci zbierały się pod kościołem i razem z księdzem szliśmy na spacer do fary w Wojnowicach. Droga wiodła przez aleję czereśni. Chłopcy w odświętnych strojach, wspinali się na drzewa żeby zebrać owoce. Pamiętam też, że w rowie wzdłuż drogi było moc chrabąszczy, aż brzęczało. Po wojnie, jak zaczęły się spryskiwania nawozami, już nigdy nie słyszałam tylu owadów jak wtedy – opowiada kobieta.

Chopina

Sukienkę komunijną pani Otyli uszyła krawcowa, która mieszkała przy ulicy Szopena –Mieszkała w kamienicy koło muzeum. Pamiętam, że byłam w nim tylko raz. Jeszcze przed wojną, zabrał nas tam nauczyciel. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie wystawa strojów śląskich i broni – mówi. - Kiedy kierownik dowiedział się, że moja mama robi piękne pisanki, kupił pleciony koszyk i umieścił w nim kilka na wystawie – wspomina z nostalgią.

Miasto w gruzach

Lata młodości brutalnie przerwała wojna. Po jej zakończeniu pani Otylia zaczęła pracować w zieleni miejskiej. – Widziałam, jak bardzo ucierpiało miasto. Naszym zadaniem było jego odgruzowywanie. Ludzie już nie pamiętają, że w większości miejsc, gdzie teraz są parki, dawniej wszystko było zabudowane. Na przykład plac naprzeciwko stacji PKP zajmował Urząd Pracy i starostwo. Był to ogromny budynek, a po bombardowaniach zostały z niego tylko fundamenty – wspomina.
– Po uprzątnięciu zwoziliśmy tam ziemię i żwir z Ostroga, później zasadziliśmy drzewa – opowiada.

Kobieta modna 

Obecnie pani Otylia mieszka w Domu Pomocy Społecznej Złota Jesień w Raciborzu. Oprócz wspomnień posiada kolekcję oryginalnych śląskich strojów. – Do 17. roku życia nosiłam zwykle sukienki, potem codziennie mazelonkę. Do dzisiaj na wielkie uroczystości ubieram się w cały ancug – zdradza.

W swojej garderobie ma stroje, w których chodziła jako młoda dziewczyna. Najstarsza mazelonka pochodzi z 1906 roku, pani Otylia dostała ją w spadku po mamie koleżanki. – Bardzo szanowało się ubrania, a i materiały były mocne, dlatego mam je do teraz – wyjaśnia. – Na uszycie jednego ancugu potrzeba było aż 6 metrów materiału. Ja miałam trzy stroje: dwa bawełniane i jeden jedwabny, na wielkie wyjścia – wspomina.

Dawniej oprócz mazelonki każda kobieta zakładała jeszcze jupę i fartuch. Pani Otylia i je z dbałością przechowuje. – Szczególnie lubiłam fartuch z chińskiego jedwabiu. Znajomej cudem udało się zdobyć materiał, był bardzo drogi, ale piękny. Miałam go na weselu siostry – mówi.

Na koniec dodaje, że była jednym z ostatnich roczników, w którym zachował się zwyczaj noszenia codziennie stroju śląskiego. – Młodsze ode mnie dziewczyny jeszcze dłużej niż ja chodziły w sukienkach. A teraz to już nawet od święta rzadko kto założy mazelonkę. Dlatego kiedyś oddam moje stroje jako pamiątki do muzeum, podobnie jak mama pisanki – mówi.

Ela Gładkowska

  • Numer: 10 (882)
  • Data wydania: 10.03.09