Przygoda na szczytach gór
Kto chodzi po górach? Beskid Śląski, Żywiecki, Podhale, Pieniny, Beskid Sądecki, Niski, Bieszczady, mnóstwo szlaków, szczytów i wspaniałych widoków. A gdyby to wszystko na rowerze... a może jeszcze za jednym zamachem?! I w tym momencie pojawia się nazwa TRANSCARPATIA, etapowy wyścig rowerów górskich. Ponad 500 km, 14000 m przewyższeń, to wszystko w 7 dni, wymienione pasma górskie i ból, walka, adrenalina i niesamowite przeżycia. Przygotowania. Skład zamknął się w dwóch teamach: młodzież:) Adam Smolana i Marcin Grzeszek, starsza młodzież:) Grzegorz Kawalec i Dariusz Zygadło. Ze względu na dużą ilość wypadków, wymóg organizatorów to teamy składające się z dwóch osób z możliwością klasyfikacji w poszczególnych kategoriach: man, mix, women, masters. Konwencja wyścigu to etapy z punktami kontrolnymi które przeważnie znajdują się na szczytach gór. Całość posiada elementy wyścigu na orientacje. Przez organizatorów wytyczona jest trasa sugerowana lecz można korzystać z alternatywnych szlaków i dróg. Eksperymentowanie jednak na górskich szlakach ze skrótami, nie zawsze wychodzi na dobre. Między innymi w ubiegłych latach wycofali się faworyci z Austrii ze względu na błędy w nawigacji. Dopuszczony jest GPS, który bardzo pomaga ale używanie mapy jest niezbędne. Każdy z nas w czasie przygotowań do tego mega maratonu zrobił po kilka tysięcy km w czasie treningów. Po dopieszczeniu sprzętu czyli wymianie wszystkiego na co pozwalały budżety oraz zakupie części zapasowych w końcu przyszedł dzień kiedy wyjechaliśmy do Ustronia.
Dzień pierwszy, około 220 startujących osób zebranych w auli szkoły, odprawa techniczna, wydanie map I etapu, czipy elektronicznego pomiaru czasu, pakietów startowych. Na ścianie straszy wyświetlony wykres profilu etapu z przewyższeniami. 70 km, Ustroń - Korbielów, do złojenia między innymi: Czantoria, Soszów, Stożek, Trzy Kopce, Palenica, Munczolik. Wygląda to groźnie jeździliśmy po górach i wiemy, że na każdych 10 m zjazdu w takich górach można połamać rower i nie tylko. W czasie wielu dyskusji i przy obieraniu strategii, ustaliliśmy, ze jedziemy swoje, plan minimum to w jednym kawałku wszyscy meldujemy sie na mecie ostatniego etapu w Baligrodzie, max - to zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych i zmieszczenie się w klasyfikacji. Nikt z nas nie jechał jeszcze etapówki, wiemy, że na rzęsach zaliczymy pierwszy etap, ale na drugi dzień trzeba znowu wstać i zrobić to samo. Idziemy spać na nasze 5 gwiazdkowe karimatki w korytarzu koło sali do historii. Noc nie przespana, patrze na zegarek o 1, 2 ,3, nerwy, dwie setki ludzi ułożonych na salach, korytarzach, chrapanie niesie się echem jak ryk wartburga bez tłumika. Godzinę przed startem nerwowe uśmiechy, ostatnie foty, podziwiamy maszyny innych uczestników, przekrój rynku, modele z najwyższych półek w cenie samochodów. Tutaj nie ma przypadkowych ludzi. Austriacy pakują torby z logo TransAlp, Belgowie z własnym serwisem, Francuzi – masażystką itd. Super, u nas sytuacja wygląda następująco, Grzegorz ma GPS, brak strachu na zjazdach, Marcin ma największe doświadczenie w maratonach, świetną technikę, Adam ma niesamowite poczucie humoru, łydki jak dwie moje, ja mam..mhm pełny plecak rzeczy na wszelki wypadek, upór osła.
Start. Pierwsza góra, rwą się łańcuchy, pierwsze zerwane haki przerzutek, my jedziemy swoje, czasami jest tak stromo, że dajemy z laczka wiele kilometrów. Cały czas się hamujemy, żeby nie zaliczyć dzwona na zjazdach. W pewnym momencie Grzegorz wygina hak przerzutki, wymiana i konsternacja, tylko on miał zapasowy, co będzie dalej? Na koniec etapu góry pokazują gdzie nasze miejsce, ponad 1300 mnpm, stromo na maxa, dajemy z laczka. Adam idzie przez moment sam z tyłu, później mówi, że chciał klnąć, ale po co jak nikt tego nie usłyszy. Jest ciężko. Ostatni zjazd z nartostrady, rowery płyną po kamieniach, trzeba skakać przez poziome uskoki, Grzegorz tnie pierwszy prawie 70km/h, przegrzewa tylną tarczę hamulcową - cała pogięta. Na oparach, pod koniec czasu regulaminowego kończymy sklasyfikowani. Adam sprawdza pulsometr, wynik 7000 spalonych kalorii! Szukamy toreb, prysznic, kolacja, mycie rowerów, smarowanie, regulacje, cudujemy kombinerkami z tarczą z zadowalającym rezultatem. Po poprzedniej nocy wybieramy rozstawione przez organizatory namioty. Zasypiam, już nic mi nie przeszkadza, tylko czarny sen – co będzie jutro? W nocy zimno, tak jak już każdej następnej. To już początek jesieni mamy śpiwory z za małymi zakresami temperatur. II etap, Korbielów - Kościelisko. Odprawa graniczna na starcie, większość trasy prowadzi przez Słowację, pojawia się trochę asfaltu, organizator pozwala odetchnąć. Mamy wszystkie punkty kontrolne. Marcin łapie kontuzje stopy. Adam musi nauczyć się centrować koło, po kilku przymusowych postojach staje się już specjalistą :). Na mecie zimna woda pod prysznicem. Ja z Grzegorzem mamy pełny pakiet z wyżywieniem. Adam z Marcinem, który już ledwo chodzi, wyciągają butlę, garnek chcą gotować makaron – palnik odmawia posłuszeństwa. Przynosimy młodzieży co mozliwe z kuchni. Wieczorem idziemy szukać knajpy żeby dojeść coś ciepłego. Marcinowi przynosimy do namiotu, maści, masaże, mamy nadzieję, że do rana mu przejdzie. III etap Kościelisko - Szczawnica, Dunajec, Trzy Korony, wspaniałe widoki. Kończymy z Grzegorzem przed młodzieżą, bez skutku szukamy we wszystkich sklepach palnika, który udaje się na szczęście naprawić na warsztatach. IV etap, Szczawnica – Krynica Zdrój, góry: Przechyba, Wielki Rogacz, Jaworzyna Krynicka, niesamowicie techniczne zjazdy na jednym z nich Marcinowi wystająca gałąź dziurawi na wylot kask. Kilka defektów, pomagamy innym zespołom na trasie, gdy sami robimy koło inni reagują podobnie – macie wszystko? Dacie rade? Ok dzięki. Super atmosfera. Najlepsi lecą na złamanie karku. Marcin jedzie wszędzie tam, gdzie wszyscy już idą. Podjeżdża na szczyt Jaworzyny Krynickiej w miejscu gdzie powoli na czworakach trzeba chodzić, wielki szacunek. Motocyklista z kamerzystą nie mogą na zjeździe dogonić Francuzów! A Pan na terenowym motocyklu nie urwał się z choinki. Na jednym z zjazdów z góry do punktu kontrolnego stoi wspomniany motocykl z kamerzystą. Pada pytanie, będziecie jechać szybko? To będziemy kręcić. Puszczamy się w dół, rower płynie po kamieniach, z przerażeniem patrzę, że Grzegorz zupełnie puszcza hamulce, kilka km wcześniej łamie szkła w okularach, teraz zjeżdża bez i prawdopodobnie nic nie widzi! Kamera przy tylnym kole, będzie piękne ujęcie, zostaje z tyłu. Grzegorza full z pełna amortyzacją ma przewagę na zjazdach. Zatrzymują sie koło punktu kontrolnego, załzawione oczy, motocyklista pyta się kamerzysty – masz to? Tak mam jakąś podróbę, odpowiada z uśmiechem. Wszyscy się śmieją, delikatnie z kilkoma przecinkami, mówie Grzegorzowi, że gdy jeszcze raz da się podpuścić, nie podpiszę się na jego gipsie. Puenta, jak tego nie będzie później na filmie, znajdę tego kamerzystę:). Po etapie Marcin i Grzegorz muszą zmienić zmasakrowane opony, założone nówki w Ustroniu. V etap, Krynica - Krempna, jest mój. Czuję, że noga podaje, gdy zjeżdżamy z gór, jadę cały czas pierwszy, po kolarsku mam wszystkich na tylnym kole. W pewnym momencie pojawiają się zawodowe szosowe grupy kolarskie z wozami technicznymi i całą świta. Jakieś zgrupowanie, odbija mi i siadam na koło jednej z takich grup. Prędkość wzrasta o 20 km, super zabawa na góralu za rowerami badanymi w tunelach aerodynamicznych. Wracam do moich. Znowu to samo przy kolejnych szosowcach. Tak, to jest mój dzień, nie czuje zupełnie przejechanych już 300km i to był błąd. VI etap, ponad 100 km, Krempna – Baligród,. Mijają kolejne przejechane metry, mam kryzys, wychodzą wczorajsze zabawy na szosie. Kolejne góry, robi się zimno. Koledzy pomagają mi jak mogą, Adam ciągnie mnie „na kole”, efektownymi tekstami o kobiecych wdziękach stara się podnosić morale. Koniec końców jest taki, że nie pamiętam ostatnich 30km etapu, mam czarno przed oczami, patrze tylko w tylne koło Adama, na moje szczęście końcówka prowadzi po asfalcie. Totalnie wycieńczony, blady jak ściana padam na mecie. Grzegorz zajmuje się wszystkim. VII etap, ponad 60km pętla wokół Baligrodu. Wszyscy wstajemy w dobrych nastrojach, lecz to nie będzie tylko formalność, kolejne góry, Jaworne, Wołosań, Berest w zacienionych ścieżkach bieszczadzkie błoto. Walczymy o kolejne km. Ostatni zjazd organizator funduje nam po luźnych kamieniach, prawie 10 km w dól, lekkie nachylenie, trzepie po rekach niemiłosiernie, zaczyna padać deszcz, wszyscy modlimy sie o metę. W końcu jest. Ostatnie logowanie, niesamowita satysfakcja, licznik od Ustronia wskazuje 560km, 14000m przewyższeń.
Wspaniała przygoda, świetne doświadczenie, kilka kg zostawionych w pocie gdzieś w górach, mnóstwo historii do opowiadania na zimowe wieczory: australijski GPS, makaron, kobieta z siekierą na szlaku, angielskie stalowe ramy, prostowanie haków na kamieniach, chłopaki z Krakowa i ich połamany rower, makaron, popękane kaski wiązane zipami, makaron, salto Grzegorza, kiełbasa w żelu, pociąg znikąd, makaron, „Jeżozwierze” przyjeżdżający codziennie w nocy itd. itd. Wygrała Australia, drugie Polska, trzecie Francja. My też wygraliśmy wspaniałe koszulki z wypisanymi etapami na plecach, jako pierwsi z Raciborza. TRANSCARPATIA 2007 pozostanie już na zawsze w nasza.
Dariusz Zygadło
Najnowsze komentarze