Od elektryka do fryzjera
Norbert Haider z Rud jest fryzjerem od 35 lat. Decyzja, którą jako młody chłopak podjął zupełnie przypadkowo, okazała się strzałem w dziesiątkę.
Na ścianie jego zakładu wisi czarno-białe zdjęcie młodego fryzjera przy pracy. Jeśli spojrzy się na nie uważniej, widać, że jest on pozbawiony dwóch palców. – To mój ojciec, Ernest Haider – mówi pan Norbert. – Zaczął strzyc już jako młody chłopak. W 1945 r., kiedy strzygł żołnierzy radzieckich, ci spytali go, co chciałby w zamian. Panował wtedy głód, więc ojciec odparł, że coś do jedzenia. Otrzymał konserwę mięsną. W domu próbowali ją z bratem otworzyć. Kiedy ojciec uderzył w puszkę, ta nagle wystrzeliła. Okazało się, że w środku była mina przeciwpiechotna. Brat ojca dostał po plecach, a tata stracił dwa palce u prawej ręki i jedno oko. Jeden palec na zawsze pozostał sztywny. Ojciec był poraniony od pasa w górę, wyrwało mu też kawałek ręki – opowiada pan Nobert.
Młody fryzjer nie zraził się jednak swoim kalectwem. W latach 50. otworzył zakład w prywatnym domu w Rudach. O tym, że sobie radził bez problemu, może świadczyć pusta książka skarg i wniosków oraz dyplomy i wyróżnienia. – Sytuacja go zmusiła, musiał utrzymać rodzinę – mówi jego syn Norbert. Zakład, już w innym miejscu, dziś prowadzi syn Norbert. – Ojciec zawsze miał duże poczucie humoru. Żartował z dziećmi, przykładał sobie brakujący kciuk do nosa, co wyglądało jakby schował tam cały palec i straszył dzieci, że jak będą dłubać w nosie, to im tak zostanie – śmieje się pan Norbert.
On sam został fryzjerem trochę przypadkowo. – Skończyłem szkołę podstawową, chyba miałem być elektrykiem. Nie wiedziałem za bardzo, co chcę robić, a 1 września zbliżał się nieuchronnie. W końcu ojciec mówi: – Zbieraj się, jedziemy do Kędzierzyna, będziesz fryzjerem. Po egzaminach przyjęli mnie do szkoły – opowiada Haider. Początkowo zawodu miał go uczyć ojciec, stwierdził jednak, że syn przy takiej nauce więcej czasu spędzałby na dworze niż w zakładzie. Odbył więc praktykę w Kuźni.
Norbert Haider jest fryzjerem od 35 lat. Od pięciu lat już nie pracuje ze względów zdrowotnych, a jedynie prowadzi zakład. – Znam tutaj 95% klientów, przychodzą nie tylko, żeby się ostrzyc, ale też pogadać – mówi fryzjer. – Dla ojca zakład to była świętość, ja również przez 30 lat pracowałem po 10 godzin dziennie, przed świętami jeszcze dłużej. Teraz u młodych ludzi nie ma już takiego poświęcenia – dodaje. Dużo zmieniło się też w samym zawodzie. – Kiedyś na damskim stanowisku były tylko cienkie wałki i jeden płyn do trwałej, którym kobiety „pachniały” jeszcze przez kilka tygodni – wspomina.
Haiderowie mają dwoje dzieci, ale żadne z nich nie poszło w ślady ojca. – Nie namawiałem ich, bo to ciężka praca. Stoi się ciągle na nogach i ma kontakt z chemią. To się odbija na zdrowiu – mówi Norbert Haider.
(e.Ż)
Najnowsze komentarze