Wtorek, 19 listopada 2024

imieniny: Elżbiety, Seweryny, Salomei

RSS

Strach w Miedoni

20.02.2007 00:00
Przez dwa amstafy ludzie w Miedoni boją się przejść ul. Podmiejską. Groźne psy trzyma jeden z mieszkańców tej dzielnicy. Jego sąsiadka twierdzi, że zwierzęta nie są odpowiednio zabezpieczone. Mogą w każdej chwili zaatakować. Co na to straż miejska? Czy strach się skończy?

Małgorzata Łukoszek z Raciborza od kilku miesięcy drży o własne bezpieczeństwo. Z powodu psów sąsiada boi się wyjść ze swojego domu.

Na własne oczy widziała, jak pastwiły się nad starym kundlem. To one też prawdopodobnie zagryzły jej kota. – Lada chwila dojdzie tu do tragedii! – alarmuje.

Centymetry bezpieczeństwa

Problem widzi nie tylko w groźnych psach, co w zachowaniu ich właściciela. Twierdzi, że pomimo wielu próśb, uwag i ostrzeżeń sąsiad lekceważy zagrożenie. Choć zrobił specjalny kojec, zwierzęta w nim nie przebywają, a płot z siatki drucianej, graniczący z ogrodem pani  Małgorzaty gdzieniegdzie ledwo wystaje nad ziemią. W tych miejscach Łukoszkowie sami zrobili zabezpieczenia. Twierdzą, że psy są agresywne. –  Jestem przerażona – mówi roztrzęsionym głosem pani Małgorzata. – Niech ktoś nie domknie furtki i dojdzie do tragedii. Tą ulicą dzieci chodzą do szkoły!  – alarmuje jej mąż, Janusz Łukoszek.

Przerażająca scena

Strach małżonków spotęgowany jest wydarzeniami z ostatnich tygodni. Wraz z kilkoma sąsiadami, 31 stycznia, byli świadkami mrożącej krew w żyłach sceny. Tuż przy furtce, niedaleko ulicy, amstafy dopadły starego kundla należącego do ich pana i przez dłuższy czas pastwiły się nad nim. – To było straszne! Jeden wielki skowyt. Pies tarmosił tego kundla, podrzucał w pysku, ciągał po ziemi nawet już po tym, jak zwierzę przestało się ruszać. Ludzie stali przerażeni – opowiada  pani Małgorzata. –  Ktoś mówił, żeby wyszarpać tego kundla, ale każdy się bał wejść na posesję, gdzie latały dwa rozwścieczone bydlaki. Właścicielka bała się do nich podejść – potwierdza pani Krystyna mieszkająca na tej samej ulicy. O zajściu powiadomiona została straż miejska. Gdy strażnicy przyjechali na miejsce, po zdarzeniu nie było już śladu. Ludzie rozeszli się do domów. Właścicielka posesji zaprzeczyła, by do czegokolwiek tu doszło. Strażnicy nie mieli więc podstaw do interwencji. Do tego wszystko działo się na terenie ogrodzonej posesji.  – Jak strażnicy odjechali, sąsiad przyszedł do nas z pretensjami. Zwyzywał mnie, krzycząc, że na jego terenie może sobie robić ze zwierzętami, co chce – denerwuje się pani Małgorzata.

Zagryziony kot

Dwa tygodnie później psy prawdopodobnie zagryzły jej kota Maćka. Łukoszkowie wieczorem usłyszeli uderzenie w płot, szczekanie i komendę „Rasti puść”, po czym zobaczyli, jak sąsiad wyjechał gdzieś samochodem i zaraz wrócił. – Zamiast oddać nam kota, wywiózł go kilkaset metrów od domu i wyrzucił w chaszcze do rowu – twierdzi pani Małgorzata, która rankiem następnego dnia znalazła martwego kocura. Mąż wraz z synem zawieźli zwierzę do weterynarza, który potwierdził, że Maciek został zagryziony przez psa. Uścisk szczęki pogruchotał mu kości i narządy wewnętrzne.

Jeżeli faktycznie sąsiad postąpił tak, jak opisuje pani Małgorzata, to złamał nie tylko zasady dobrosąsiedzkiego współżycia, lecz także prawo. W przypadku, gdyby pozbył się żywego jeszcze kota, mężczyzna naruszyłby przepisy ustawy o ochronie zwierząt  nakazujące udzielenia pomocy rannym czworonogom. Gdyby wyrzucił w przydrożne krzaki martwego kota, złamałby przepisy związane z utylizacją niebezpiecznych odpadów.

Policja już jedzie

Na widok dziennikarza na chodniku pod bramą sąsiad najpierw wyjrzał przez okno. Zapytany o sprawę zaprzeczył, by w ogóle miał takie psy. Według jego słów jedynym był drepczący pod furtką kundel. Po chwili mężczyzna wyszedł na dwór.  – Nic nie gadaj! – wołała za nim jakaś kobieta. Zrobił kilka kroków w stronę furtki. Spytał dziennikarza o imię i nazwisko, po czym groźnie zapowiedział, że dzwoni na policję i wrócił do domu. W tym czasie obok bramy przechodził starszy człowiek spacerujący z dwójką małych dzieci. Potwierdził, że sąsiad ma parę amstafów.
– Pewnie, że tak! – powiedział bez wahania, podobnie jak idąca chodnikiem kobieta. Po chwili sąsiad wyszedł ponownie z domu, otworzył bramę i wyprowadził samochód. – Policja już po panią jedzie! – odparł właściciel amstafów wsiadając do auta.

Janusz Lipiński - pełniący obowiązki komendanta Straży Miejskiej w Raciborzu

Rozumiem sąsiadów, że obawiają się groźnych psów, ale dopóki zwierzęta nie opuszczają swojej posesji, nie możemy nic zrobić. Nawet w rozporządzeniu o agresywnych rasach nie ma szczegółowych wymogów, co do warunków przetrzymywania psów na terenie prywatnej posesji odnośnie np. wysokość płotu czy wielkość kojca. Zgodnie z przepisami, skoro psy do tej pory nie pokonały ogrodzenia, znaczy, że zabezpieczenie jest wystarczające i nie mamy podstaw do interwencji.  Możemy jedynie egzekwować przestrzeganie przepisów o ochronie praw zwierząt, czyli humanitarnego traktowania i obowiązku szczepienia psów.

A. Dik

  • Numer: 8 (774)
  • Data wydania: 20.02.07