Żyje w naszych sercach
Zapewne spotkanie z papieżem jest czymś bardzo wyjątkowym w życiu każdego chrześcijanina. Moje spotkanie z Ojcem Świętym było tym bardziej wyjątkowe, że wynikało z podjęcia bardzo ważnej i szczęśliwej dla mnie decyzji - ożenku. W niecały miesiąc po ślubie wraz z żoną Moniką i przyjaciółmi: Pauliną i Jakubem Michalakami, a także siostrą Pauliny - Katarzyną Dulian, zapakowani w jednym samochodzie (wraz z ubraniami ślubnymi) ruszyliśmy w podróż, której celem stał się Watykan i błogosławieństwo „Papy” dla naszych małżeństw. W sumie cała podróż liczyła trzy i pół tysiąca kilometrów. Spotkaliśmy wiele osób, spaliśmy na parkingach w samochodzie i na kempingach w namiotach. Zwiedziliśmy prawie dwadzieścia przepięknych miast i miasteczek, w tym Rzym, którego blask i świetność przyćmił jeden człowiek – Jan Paweł II. Po pięciu dniach „włóczęgi” dotarliśmy do Rzymu. Kwaterując w Domu Polskim mogliśmy swobodnie przygotować się do tego niezwykłego wydarzenia, gdyż na miejscu znajdowały się wszystkie najpotrzebniejsze do takiego przygotowania rzeczy (np. żelazko, kabina prysznicowa – ciepła woda). W środę, 1 września 2004 r. od samego rana w naszych (i nie tylko) pokojach wrzało. Szykowanie fryzur, prasowanie koszul i sukien ślubnych. Dzień wcześniej zaopatrzyliśmy się w całodniowe bilety na metro, więc samochodem dotarliśmy tylko do odległej o 500 m stacji La Giustignana, resztę drogi (jakieś 7 stacji z przesiadką włącznie) przebyliśmy metrem. Co chwilę ktoś zaczepiał nas by złożyć nam życzenia. Ludzie bili brawo, nawet śpiewali. Było naprawdę niezwykle miło. Ponadto dostojność, z jaką przyjęto nas w Auli Piusa VI, była dla nas czymś niezwykłym (tym bardziej po tych wszystkich niewygodach). Zajęliśmy miejsca i czekaliśmy na rozpoczęcie audiencji.
Pamiętam, że czułem wtedy niesamowite podekscytowanie, zresztą nie ja jeden. Siedziałem tam z moją żoną wśród kilkudziesięciu innych młodych par małżeńskich. I oczekiwałem upragnionego i najważniejszego w moim życiu spotkania. Nie jechaliśmy tam przecież tylko po to, by „zobaczyć papieża”, ale po to, by prosić głowę Kościoła o błogosławieństwo dla naszych młodych – zaledwie miesięcznych – małżeństw.
Na potężnym telebimie widzieliśmy obrazy nadawane prze telewizję watykańską CTV. Zdałem sobie sprawę, że uczestniczymy w czymś ważnym, że wszyscy stajemy się jakąś częścią historii. Czuliśmy coraz większe napięcie, czas upływał. Otworzyły się drzwi i naszym oczom ukazał się biskup w bieli. Przygarbiony siedział w swoim fotelu umieszczonym na podeście. Jego pozycja i widzialny gołym okiem płytki oddech sprawiały, że nasze podniecenie zaczęło przeradzać się we współczucie i zmartwienie. Potężna grupa pielgrzymów z Niemiec, Francji, Polski, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Włoch wciąż przerywała wypowiedź Papieża, który sam miał problemy z wypowiedzeniem każdego słowa. Pamiętam, że z wielkim trudem wyłapywałem poszczególne słowa, których kształt wyraźnie rysował się dopiero wtedy, gdy trafiały do nas jako kompletne zdania. Każda przerwa sprowokowana przez obecnych tam ludzi, każda pieśń, każde hasło skandowane przez dziesiątki gardeł budziły we mnie swego rodzaju bunt i chęć, aby ta katorga skończyła się jak najprędzej. Widziałem człowieka cierpiącego, człowieka, któremu problem sprawiało wzięcie oddechu, wypowiedzenia zdania, ale jednak człowieka pełnego niezwykłego zapału i niezwykłej siły, aby głosić światu jedyną drogę do zbawienia – Jezusa Chrystusa.
Kiedy, krok za krokiem, przesuwaliśmy się w stronę klęcznika ustawionego tuż przed Ojcem Świętym, kiedy już staliśmy na schodach okazało się, że byliśmy drugą i trzecią parą które przyjechały z Polski i uczestniczyły w tej audiencji. To zmęczenie, które widziałem w czasie audiencji rodziło również zmęczenie we mnie samym. Właściwie to myślałem sobie: „chodźmy stąd, nie przeszkadzajmy już temu człowiekowi, niech sobie odpoczywa…”. Do momentu, gdy klęknęliśmy przed papieżem, a Mistrz Ceremonii szepnął mu, że jesteśmy Polakami.
Klęknęliśmy na klęczniku i poprosiliśmy go – „Ojcze Święty pobłogosław nam”... Do końca życia nie zapomnę uśmiechu, który pojawił się wtedy na jego twarzy, tego błękitu oczu, błękitu, który wydawałoby się – świecił. Całym sobą chłonąłem aurę, jaką promieniował. Był przecież tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Ta niesamowita moc i energia, którą często widywałem na kościelnych malowidłach spływała teraz na mnie i moją żonę. Cały ten ból i cierpienie nagle znikły. Była tylko moc i siła. Była radość i uśmiech, który owszem potrafił wywołać łzy, ale były to zawsze łzy szczęścia i są do dziś, wywoływane telewizyjnymi portretami ukazującymi go za życia… Na zdjęciu moment błogosławieństwa (fot. Servizio Fotografico de La Oservatore).
Ilona Górka
Miałam to szczęście spotkać się z papieżem w sierpniu 1989 r. jako studentka polonistyki Uniwersytetu Wrocławskiego. Działałam wtedy w Duszpasterstwie Akademickim i śpiewałam w chórze „Szumiący jesion”. Dzięki temu jeździliśmy po Europie. Spotkanie z papieżem odbyło się w jego letniej rezydencji Castel Gandolfo. Jako chórzyści zaśpiewaliśmy Ojcu Świętemu. Było bardzo mało grup i mogliśmy dłużej porozmawiać z papieżem. Wtedy też osobiście wręczyłam mu swoją pracę magisterską, oprawioną specjalnie na tę okazję w czerwoną skórę cielęcą. Praca nosiła tytuł „Osobliwości stylu papieża Jana Pawła II”, w której bazowałam na kazaniach z pielgrzymek Ojca Świętego do Polski. Zajęłam się w niej językiem papieża, co sprawia, że jego słowa są tak trafne i docierają do młodych ludzi. Rozmawialiśmy chwilę na temat tej pracy. Papież był głęboko zainteresowany tym, czym się zajmujemy, skąd jesteśmy. Mało pamiętam z tego osobistego spotkania z Ojcem Świętym, ponieważ byłam zbyt wzruszona. Pamiętam tylko pytania „skąd pochodzisz?”, oraz żartobliwe teksty „napisałaś o mnie pracę, a nie napisałaś źle?”. Wiem, że ta rozmowa trwała dłużej, potem opowiadali mi o tym koledzy, ponieważ byłam jedyną osobą, z którą papież rozmawiał i podał swoją dłoń. Biło z niego ogromne ciepło. Pamiętam jego delikatne, ciepłe dłonie. Rozmawiało się z nim jak z ojcem, a nie z dostojnikiem kościelnym, głową państwa i Kościoła. Marzyłam o tym, że papieża pokażę swoim dzieciom. Przeczuwałam od pewnego czasu, że ten koniec nadchodzi, ale trudno było się z tym pogodzić. Najpierw pojawiło się pytanie do Boga: „Dlaczego? Dlaczego nie zachowuje przy życiu tych, którzy powinni żyć jak najdłużej?”. Później pojawiła się odpowiedź: „Dlatego, żeby na tym świecie coś zmienić, żeby jego dzieło nie poszło na marne”. Na zdjęciu Jan Paweł II przyjmuje pracę magisterską Ilony Górki. Obok niej stoją dyrygent chóru prof. Zofia Urbanyj-Krasnodębska i chórzyści (fot. arch. I. Górka).
Józefa BogdanikKiedy jeszcze jako dziecko mieszkałam w Wadowicach - byłam sąsiadką Karola. Jego rodzice - Emilia i Karol Wojtyłowie wynajmowali skromne dwupokojowe mieszkanie przy ul. Kościelnej 7, moja rodzina mieszkała po drugiej stronie ulicy - przy Kościelnej 6. Znałam Karola z podwórka, byłam przecież dziewczyną z sąsiedztwa. Widywałam go prawie codziennie na ulicy. Codziennie też razem z ojcem jadał posiłki w mleczarni u Banasia, gdzie ja chodziłam po zakupy. Dobry to był chłopak, poważny, miły i zawsze uprzejmy. Był bardzo ładny, a cerę miał jak mleko. Podobał się dziewczynom, choć nigdy nie widziałam by z jakąś się spotykał. Miał dużo przyjaciół, ale był raczej samotnikiem. Był też bardzo pobożnym chłopcem. Codziennie rano przed lekcjami wstępował do kościoła. Biedny był, bo szybko stracił rodziców i nawet nie miał mu kto prymicji zrobić. Z pomocą przyszła matka chrzestna, która sama zajęła się wszystkim. Pan Bóg nad nim czuwał. Matka mu przecież przed śmiercią przepowiedziała, że będzie z niego wielki człowiek. I tak się stało. Na zdjęciu Józefa Bogdanik przed domem papieża (fot. arch. J. Bogdanik).
Najnowsze komentarze