Inwalidzi z Biedronki
Przez lata znosiła upokorzenia i pracę ponad siły. Przypłaciła to kalectwem - Danuta Szewczyk opowiada na naszych łamach o wykorzystywaniu pracowników sieci marketów Biedronka. Takich jak ona w całej Polsce zaczyna zgłaszać się coraz więcej. Jednak jest pierwszą raciborzanką, która postanowiła powiedzieć o tym głośno i domagać się sprawiedliwości. Ma nadzieję, że wkrótce dołączą do niej kolejne, poszkodowane przez supermarkety, osoby.
Obecni pracownicy nie chcieli z nami rozmawiać.
Danuta Szewczyk (40 l.) od 1999 r. była zatrudniona w raciborskim sklepie sieci Biedronka. W kwietniu 2003 r. uległa wypadkowi. Efekt: uszkodzenie kręgosłupa oraz trudności w poruszaniu się i wykonywaniu nawet najprostszych domowych czynności. Drętwieją mi nogi. Do tego dochodzą silne bóle. Mam przyznaną III grupę inwalidzką bez prawa do zasiłku. Pomimo intensywnej rehabilitacji choroba postępuje. Mogę nawet wylądować na wózku inwalidzkim - żali się kobieta.
10 ton dziennie
W Biedronce zatrudniona była na 3/4 etatu. Oficjalnie miała pracować 6 godzin dziennie. W praktyce zawsze było więcej. Nawet po kilkanaście godz. na dobę. Często po powrocie do domu była ponownie wzywana do pracy. Nadgodziny nie były nigdzie uwzględniane. Nie otrzymywała za nie wynagrodzenia.
Choć kobieta zatrudniona była na stanowisku kasjer-sprzedawca, to, jak twierdzi, obsługiwanie klientów było w zasadzie zajęciem dodatkowym. Dziennie musiała przenieść z magazynu na sklep średnio 10 ton towaru. Nie było wtedy wózków akumulatorowych do wożenia palet. Kobieta musiała je ciągnąć o własnych siłach. Zdarzało się, że klienci, widząc jak się męczymy, pomagali nam - mówi Danuta Szewczyk. W sklepie zatrudnione były prawie same kobiety. Mężczyźni szybko rezygnowali z pracy. D. Szewczyk wspomina młodego chłopaka, który trafił do Biedronki zaraz po wojsku. Nie wytrzymał fizycznego obciążenia i ciągłej presji. Załamał się psychicznie.
Brakowało tylko bata
Gdy było dużo klientów, przez wiele godzin nie można było odejść od kasy. Nawet do toalety. Nawał pracy spowodowany był zbyt małą liczbą zatrudnionych pracowników, nie było nawet sprzątaczki. Kasjerki musiały zajmować się wszystkim naraz. Najgorsze było upokarzanie zwykłych pracowników, ciągłe utwierdzanie ich, że są nikim. Pracowaliśmy naprawdę ciężko. Cały czas byliśmy w ruchu. Ale to i tak było mało, bo mieliśmy latać. Jak ktoś nie dawał sobie rady, to był straszony, że na jego miejsce czekają inni. Brakowało tylko bata, którym dostawalibyśmy po plecach - twierdzi była pracownica Biedronki. W Raciborzu mieliśmy raczej zgraną załogę, łącznie z kierownictwem. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, często sytuację rozładowywaliśmy żartami. To się najwidoczniej nie podobało szefostwu wyższego szczebla. Czasami przydzielali nam za przełożonych młodych ludzi, którzy nami pomiatali. Chyba byli tego uczeni. Słyszeliśmy od nich odzywki typu: „teraz to zobaczycie, od czego macie rowek między pośladkami”. Chodziło im o to, że mamy tak harować, żeby lał się z nas pot - opowiada kobieta.
Najgorsi byli kierownicy regionalni, którzy przyjeżdżali do Raciborza na kontrole. To była tragedia. Jeden z nich zaraz po wejściu do sklepu wyzywał nas od najgorszych, używając przy tym wulgarnych słów. Nawet przy klientach - wspomina. Dlaczego to znosiła? Cieszyła się, że w jej wieku ma pracę. Zarabiała ok. 560 zł.
Wypadek
Zdarzył się, gdy kobieta, po całym dniu pracy, myła w sklepie podłogę. Zahaczyła plecami o wystającą z kasy ladę. W wyniku tego wypadł jej dysk z kręgosłupa, doszło do przepukliny międzykręgowej. Konsekwencją tych obrażeń są dalsze dolegliwości. Wypadły kolejne dwa dyski, postępuje zwyrodnienie stawów. D. Szewczyk z powodu bólu codziennie bierze silne lekarstwa, do tej pory przeszła ok. 300 zabiegów rehabilitacyjnych.
Po wypadku nie potrafiła samodzielnie nawet skorzystać z toalety. We wszystkim pomagała jej córka. Nie byłam w stanie nic zrobić. Byłam przez to psychicznie załamana. Bałam się, że mnie zwolnią - mówi. Dlatego po czterech miesiącach powróciła do pracy. Przez cały czas na środkach przeciwbólowych. Tak samo, jak przedtem, rozładowywała tony produktów. Po niespełna dwóch miesiącach wróciła na chorobowe. Zemdlała z bólu.
Walka się rozpoczęła
Po kilkumiesięcznym chorobowym kobieta została zwolniona z pracy. Nie dostała żadnego odszkodowania. Przez kolejne pół roku przebywała na zasiłku rehabilitacyjnym. Po tym czasie, w sierpniu 2004 r., lekarz-orzecznik z ZUS-u stwierdził, że jest całkowicie zdolna do pracy, choć jej stan się nie polepszył. Na tej podstawie ZUS nie przedłużył jej dalszych świadczeń. Kobieta odwołała się od tej decyzji do Sądu Pracy. W marcu odbędzie się pierwsza rozprawa. We wrześniu ubiegłego roku otrzymała orzeczenie o stopniu niepełnosprawności. Przyznano jej III grupę inwalidzką
Inwalidzi z Biedronki
Kobieta ma dwie córki. Rodzinę utrzymuje jej mąż. Długotrwałe leczenie pochłonęło sporą część domowego budżetu. Zaczęły się kłopoty finansowe. Trzeba było wybierać między wykupieniem drogich leków a np: zapłaceniem czynszu. D. Szewczyk wielokrotnie zwracała się o pomoc do Biedronki. Wreszcie, z funduszu socjalnego, otrzymała jednorazową, bezzwrotną pomoc - 2 tys. zł. Dzięki temu spłaciła dług za mieszkanie. Bała się, że może je stracić z powodu zaległości w czynszu. Do tej pory, kiedy idę do apteki, to mam wyrzuty sumienia, że muszę wydać na lekarstwa a nie na rodzinę - przyznaje.
Kiedy doszła do siebie na tyle, że mogła się poruszać, postanowiła szukać pracy. W kilku miejscach usłyszałam, że nie potrzebują inwalidów z Biedronki - mówi.
Danuta Szewczyk zamierza walczyć o odszkodowanie za utratę zdrowia i przepracowane nadgodziny. W tym celu zwróciła się o pomoc do olsztyńskiego Stowarzyszenia Poszkodowanych przez JMD-Biedronka. Ma nadzieję, że w jej ślady pójdą także inni pokrzywdzeni raciborzanie.
Aleksandra Dik
10 ton dziennie
W Biedronce zatrudniona była na 3/4 etatu. Oficjalnie miała pracować 6 godzin dziennie. W praktyce zawsze było więcej. Nawet po kilkanaście godz. na dobę. Często po powrocie do domu była ponownie wzywana do pracy. Nadgodziny nie były nigdzie uwzględniane. Nie otrzymywała za nie wynagrodzenia.
Choć kobieta zatrudniona była na stanowisku kasjer-sprzedawca, to, jak twierdzi, obsługiwanie klientów było w zasadzie zajęciem dodatkowym. Dziennie musiała przenieść z magazynu na sklep średnio 10 ton towaru. Nie było wtedy wózków akumulatorowych do wożenia palet. Kobieta musiała je ciągnąć o własnych siłach. Zdarzało się, że klienci, widząc jak się męczymy, pomagali nam - mówi Danuta Szewczyk. W sklepie zatrudnione były prawie same kobiety. Mężczyźni szybko rezygnowali z pracy. D. Szewczyk wspomina młodego chłopaka, który trafił do Biedronki zaraz po wojsku. Nie wytrzymał fizycznego obciążenia i ciągłej presji. Załamał się psychicznie.
Brakowało tylko bata
Gdy było dużo klientów, przez wiele godzin nie można było odejść od kasy. Nawet do toalety. Nawał pracy spowodowany był zbyt małą liczbą zatrudnionych pracowników, nie było nawet sprzątaczki. Kasjerki musiały zajmować się wszystkim naraz. Najgorsze było upokarzanie zwykłych pracowników, ciągłe utwierdzanie ich, że są nikim. Pracowaliśmy naprawdę ciężko. Cały czas byliśmy w ruchu. Ale to i tak było mało, bo mieliśmy latać. Jak ktoś nie dawał sobie rady, to był straszony, że na jego miejsce czekają inni. Brakowało tylko bata, którym dostawalibyśmy po plecach - twierdzi była pracownica Biedronki. W Raciborzu mieliśmy raczej zgraną załogę, łącznie z kierownictwem. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, często sytuację rozładowywaliśmy żartami. To się najwidoczniej nie podobało szefostwu wyższego szczebla. Czasami przydzielali nam za przełożonych młodych ludzi, którzy nami pomiatali. Chyba byli tego uczeni. Słyszeliśmy od nich odzywki typu: „teraz to zobaczycie, od czego macie rowek między pośladkami”. Chodziło im o to, że mamy tak harować, żeby lał się z nas pot - opowiada kobieta.
Najgorsi byli kierownicy regionalni, którzy przyjeżdżali do Raciborza na kontrole. To była tragedia. Jeden z nich zaraz po wejściu do sklepu wyzywał nas od najgorszych, używając przy tym wulgarnych słów. Nawet przy klientach - wspomina. Dlaczego to znosiła? Cieszyła się, że w jej wieku ma pracę. Zarabiała ok. 560 zł.
Wypadek
Zdarzył się, gdy kobieta, po całym dniu pracy, myła w sklepie podłogę. Zahaczyła plecami o wystającą z kasy ladę. W wyniku tego wypadł jej dysk z kręgosłupa, doszło do przepukliny międzykręgowej. Konsekwencją tych obrażeń są dalsze dolegliwości. Wypadły kolejne dwa dyski, postępuje zwyrodnienie stawów. D. Szewczyk z powodu bólu codziennie bierze silne lekarstwa, do tej pory przeszła ok. 300 zabiegów rehabilitacyjnych.
Po wypadku nie potrafiła samodzielnie nawet skorzystać z toalety. We wszystkim pomagała jej córka. Nie byłam w stanie nic zrobić. Byłam przez to psychicznie załamana. Bałam się, że mnie zwolnią - mówi. Dlatego po czterech miesiącach powróciła do pracy. Przez cały czas na środkach przeciwbólowych. Tak samo, jak przedtem, rozładowywała tony produktów. Po niespełna dwóch miesiącach wróciła na chorobowe. Zemdlała z bólu.
Walka się rozpoczęła
Po kilkumiesięcznym chorobowym kobieta została zwolniona z pracy. Nie dostała żadnego odszkodowania. Przez kolejne pół roku przebywała na zasiłku rehabilitacyjnym. Po tym czasie, w sierpniu 2004 r., lekarz-orzecznik z ZUS-u stwierdził, że jest całkowicie zdolna do pracy, choć jej stan się nie polepszył. Na tej podstawie ZUS nie przedłużył jej dalszych świadczeń. Kobieta odwołała się od tej decyzji do Sądu Pracy. W marcu odbędzie się pierwsza rozprawa. We wrześniu ubiegłego roku otrzymała orzeczenie o stopniu niepełnosprawności. Przyznano jej III grupę inwalidzką
Inwalidzi z Biedronki
Kobieta ma dwie córki. Rodzinę utrzymuje jej mąż. Długotrwałe leczenie pochłonęło sporą część domowego budżetu. Zaczęły się kłopoty finansowe. Trzeba było wybierać między wykupieniem drogich leków a np: zapłaceniem czynszu. D. Szewczyk wielokrotnie zwracała się o pomoc do Biedronki. Wreszcie, z funduszu socjalnego, otrzymała jednorazową, bezzwrotną pomoc - 2 tys. zł. Dzięki temu spłaciła dług za mieszkanie. Bała się, że może je stracić z powodu zaległości w czynszu. Do tej pory, kiedy idę do apteki, to mam wyrzuty sumienia, że muszę wydać na lekarstwa a nie na rodzinę - przyznaje.
Kiedy doszła do siebie na tyle, że mogła się poruszać, postanowiła szukać pracy. W kilku miejscach usłyszałam, że nie potrzebują inwalidów z Biedronki - mówi.
Danuta Szewczyk zamierza walczyć o odszkodowanie za utratę zdrowia i przepracowane nadgodziny. W tym celu zwróciła się o pomoc do olsztyńskiego Stowarzyszenia Poszkodowanych przez JMD-Biedronka. Ma nadzieję, że w jej ślady pójdą także inni pokrzywdzeni raciborzanie.
Aleksandra Dik
Najnowsze komentarze