Niedziela, 28 lipca 2024

imieniny: Aidy, Innocentego, Marceli

RSS

Walczyłem z korupcją

02.07.2003 00:00
Uznaliśmy, że tak poważne zarzuty nie mogą być lekceważone, bo z relacji pacjentów wynikało, iż te naganne procedery trwają już latami i nikt dotychczas nie wyciągał wobec winnych konsekwencji - relacjonuje dr Stanisław Płonka, do niedawna zastępca dyrektora Szpitala Rejonowego w Raciborza. W numerze rozmowa na temat programu naprawczego lecznicy i głośnej sprawy ordynatora oddziału wewnętrznego II.

- Jak Pan ocenia zaaprobowany na ostatniej sesji Rady Powiatu program naprawczy Szpitala Rejonowego, w którym do niedawna był Pan zastępcą dyrektora?
- Jest najbardziej optymalny z możliwych, ale jego realizacja stoi pod znakiem zapytania z powodu coraz silniejszej pozycji związków zawodowych a więc dyktatu pracowników chcących, co tu ukrywać, zachować status quo oraz - jak bym to nazwał - słabej postawy Starostwa. Władze powiatu deklarują wprawdzie, że sprawa Szpitala jest priorytetowa, ale nie widzę zdecydowania w kwestii szukania pieniędzy. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że jeśli powiat nie da ich na odprawy dla zwalnianych pracowników i nie rozwiąże kwestii spłaty długów, to same zmiany organizacyjne mogą pójść na marne.

- Kiedy jeszcze piastował Pan swój urząd początek wzięła sprawa ordynatora oddziału wewnętrznego, wobec którego postawiono zarzut ciężkiego podejrzenia uzależnienia wykonania świadczeń medycznych od korzyści majątkowych. Sam zainteresowany to właśnie w Panu widzi sprawcę całego - w jego opinii - „zamieszania”. Sprawa, niezależnie od tego, jak się zakończy, bo pracuje nad nią prokurator, na pewno jest w Raciborzu precedensem i stała się bardzo głośna. Oto nie tylko pacjenci, w rozmowach pomiędzy sobą, ale zastępca dyrektora, z zawodu lekarz, dotyka tematu tabu, niezwykle drażliwego dla środowiska. Jak Pan ocenia dziś te wszystkie wydarzenia?
- Sprawa stała się głośna za sprawą samego ordynatora, który bardzo chętnie opowiadał o sobie w mediach. Zaczęła się dość banalnie. Jako zastępca dyrektora wziąłem udział w spotkaniu około czterdziestu osób - pacjentów ze związku niewidomych, na którym przeciwko ordynatorowi i innym lekarzom wytoczono poważne zarzuty, w przypadku Stanisława M. chodziło o odmowę udzielenia pomocy pacjentce ciężko chorej. Relacjonowała to sama kobieta, która mówiła, że nie chciał przyjąć ją na oddział. Pojawiły się też inne zarzuty w stosunku do środowiska lekarskiego. Najgorsze z nich to korupcja, czyli uzależnianie wykonania świadczeń od korzyści majątkowych. Ten wątek przewijał się w stosunku do ordynatora.

- Jaki był dokładnie scenariusz tych zachowań korupcyjnych lekarzy?
- Nie chcę wnikać w szczegóły, bo od tego jest prokurator. Przyznaję, co pojawia się w publikacjach, że dyrekcja wskazała świadków. Co istotne, na wyraźne żądanie prokuratury przesłaliśmy zebrane przez nas materiały w tej sprawie. Za wypowiedzi ordynatora M. w mediach nie mogliśmy już odpowiadać. Chcę jednak powiedzieć, że nasze intencje od samego początku były inne. Uznaliśmy, że tak poważne zarzuty nie mogą być lekceważone, bo z relacji pacjentów wynikało, iż te naganne procedery trwają już latami i nikt dotychczas nie wyciągał wobec winnych konsekwencji. Kiedy usłyszałem, że sami pacjenci oswoili się niejako z tą sytuacją, z obawy o rzekomą zemstę lekarzy, uznałem, iż to kompletna patologia. Nie mieliśmy wyjścia. Pozostawienie sprawy oznaczałoby, że sami mamy coś na sumieniu. Lepiej więc było dociec prawdy, ewentualnie ukarać winnych i przerwać cały proceder, albo, o ile to możliwe, uwolnić od wszelkich podejrzeń lekarzy. Postępowanie wewnętrzne miało dać na to odpowiedź. Cały szum medialny wszystko zakłócił. Trudno, stało się. Na to nie mieliśmy żadnego wpływu.

- W kuluarach mówi się, że Pana posada zawisła na włosku z powodu błędów przy prowadzeniu sprawy doktora M., co można interpretować jako postawienie poważnych zarzutów bez dostatecznych podstaw.
- Kiedy mnie i dyrektorowi Krzyżekowi powierzano stanowiska dyrektorskie, władze powiatu wyraźnie nakazały nam ukrócić zachowania korupcyjne, o których musiały mieć jakieś informacje. Co do doktora M. mieliśmy konkretne zarzuty. Jeszcze raz powtarzam, nie mogliśmy popeł-nić grzechu pominięcia tych informacji. O zamiarze wszczęcia postępowania wewnętrznego wiedział starosta. Zaaprobował tę koncepcję działania. Gdyby nie szum medialny i cała zła atmosfera, gdyby Starostwo wykazało większe poparcie dla konsekwentnego załatwienia sprawy, postępowanie przebiegłoby sprawniej i tego typu praktyki byłyby ukrócone, bo lekarze, którzy ich się dopuszczają musieliby się poważnie liczyć z konsekwencjami. Znam to środowisko i wiem, że nie jest cnotliwe.

- Ale konsekwencje te przecież są. Nie brak głosów, że lekarze zrobili się bardzo podejrzliwi i nie chcieli brać od pacjentów tzw. zwyczajowych dowodów wdzięczności...
- Ale jest też inna, niezamierzona przez nas konsekwencja. Proszę zauważyć, że sprawa przełożyła się bezpośrednio na opinię o dyrekcji. Co tu ukrywać, w pewnym momencie doszło do paradoksu, iż winni jesteśmy my i to złego traktowania zasłużonego lekarza, który - nie przeczę - jest dobry, ale z relacji pacjentów wynikało, iż w pewnym momencie postąpił źle. Moim błędem było to, że podpisałem pismo do związków zawodowych w sprawie doktora M., bo akurat nie mógł tego uczynić dyrektor. I wyszło, że teraz to ja jestem ten najgorszy, a doktor M. źle przeze mnie traktowany. Zapewniam, że nie miałem żadnego powodu, co próbuje się czasami sugerować, by mścić się na ordynatorze M. Po prostu byłem przekonany, że sprawa musi być zbadana. Dziś, po tych miesiącach, pozostało mi tylko pewne doświadczenie życiowe.

- Ma Pan też inne doświadczenie, związane tym razem z prowadzeniem własnej kliniki chirurgicznej, które zaprowadziło Pana do prokuratora...
- Mówi Pan o sprawie rzekomych praktyk paramedycznych. Wątki te często pojawiają się mediach. Chcę je jednoznacznie zdementować. Kriochirurgia, bo o nią tu chodzi, jest w otolaryngologii, wbrew temu co twierdzi konsultant wojewódzki w tej dziedzinie, powszechnie stosowaną metodą, w tym w wielu polskich ośrodkach, nawet rangi kliniki. Co ciekawe, stosuje ją warszawski szpital przy ul. Banacha, którym kierował były minister zdrowia Mariusz Łapiński. Problem tkwi w sprawozdaniach z wykonania świadczeń medycznych. W polskich szpitalach i prywatnych praktykach nagminnie odchodzi się w rozliczaniu świadczeń od precyzyjnie opisanych procedur, bo wymaga tego sytuacja, a przede wszystkim dobro pacjenta. Nieraz dopiero chirurgiczne tzw. otwarcie pacjenta uwidacznia z jakim przypadkiem mamy do czynienia. Czy fakt, iż tego typu świadczeń ktoś nie ma zakontraktowanych oznacza, że pacjenta trzeba zaszyć i wysłać tam, gdzie lekarz ma odpowiedni kontrakt? Inny przykład. Pacjent z innego województwa miał kłopoty z uzyskaniem przyrzeczenia swojej kasy, że pokryje koszty operacji kamicy w woreczku żółciowym. Więc co się robiło? Ano rozliczało ostre zapalenie pęcherza, za co kasa musiała bez dyskusji zapłacić.

- Pana jednak przyłapano.
- Tak, i tego nie kryję. Wiem, że będę ukarany, ale mam świadomość, iż robiłem to zawsze w interesie pacjenta. Co do samych okoliczności, to oczywiście moja sytuacja polega na tym, iż to mnie złapano za rękę, choć wiadomo, iż robią tak wszyscy. A dlaczego złapano? Jako wiceszef stowarzyszenia prywatnych pracodawców w służbie zdrowia ostro wystąpiliśmy przeciwko planom reformy wymyślonym przez ministra Łapińskiego. Z racji tej działalności stałem się postacią znaną w środowisku. Po drugie, zanim mnie oficjalnie poinformowano o zarzutach, wiedzieli o tym działacze SLD, którzy z kolei puścili tzw. przeciek do mediów. Po trzecie bezzasadnie namnożono mi tych przypadków wadliwego rozliczania świadczeń, co wyszło już w trakcie postępowania.

- Dziękuję za rozmowę.

Grzegorz Wawoczny

Pan Wojciech Krzyżek, dyrektor Szpitala Rejonowego
Składam rezygnację z pracy w szpitalu z dniem 30 czerwca 2003 r. Peł-niąc obowiązki dyrektora ds. medycznych w pełni utożsamiam się z wypracowanym programem naprawczym szpitala. Tylko natychmiastowa jego rea-lizacja może uchronić szpital przed likwidacją. Niemniej w chwili obecnej nie znajduję w szpitalu klimatu, ani partnerów, którzy umożliwiliby jego rea-lizację. Przedłużanie się terminu rozstrzygnięcia konkursu na stanowisko Zastępcy Dyrektora DS Medycznych oraz okoliczności, które temu towarzyszyły znacznie osłabiły moją pozycję w Zarządzie Szpitala, ale również spowodowały faktyczne dyktando związków zawodowych w sprawach zarządzania tą jednostką. Krytyczna postawa związków zawodowych w stosunku do programu naprawczego oraz ich rosnący wpływ na decyzje podejmowane przez Starostwo Powiatowe w Raciborzu stawiają pod znakiem zapytania powodzenie programu naprawczego. Jego realizacja wymaga nieugiętej postawy decydentów i pełnej akceptacji działań Zarządu Szpitala. W chwili obecnej takie poparcie nie istnieje. Założenia programu naprawczego wymagają również od Starostwa Powiatowego działań w celu pozyskania środków na restrukturyzację zatrudnienia i oddłużenie jednostki. Takich działań do tej pory nie podjęto i poza deklaracjami pomocy Zarząd Szpitala jest sam ze swoim problemem. Po konsultacjach ze znawcami tematu uważam, że najlepszym sposobem pozyskania pieniędzy jest wypuszczenie obligacji dziesięcioletnich oraz wzięcie kredytu przez Starostwo. Jednak powyższe działania należy wykonać niezwłocznie, gdyż w chwili obecnej załamanie finansów szpitala może dokonać się z miesiąca na miesiąc. Dodatkową niewiadomą, która może w istotny sposób zaważyć na realizacji programu jest brak pisemnej akceptacji Sanepidu dla czasowych adaptacji pomieszczeń w nowym szpitalu. Tych uzgodnień należy również dokonać niezwłocznie. Realnie rzecz ujmując, w chwili obecnej Szpital w Raciborzu zmierza nieuchronnie w stronę likwidacji. Życzę Dyrektorowi Szpitala i Starostwu, aby wykazali się wystarczającą determinacją celem ratowania jednego z największych zakładów pracy w Raciborzu.

Dr Stanisław Płonka 

  • Numer: 27 (586)
  • Data wydania: 02.07.03