Dwa miesiące w Azji
Rosjanie są niezwykle gościnni i towarzyscy, Mongołowie prości i samowystarczalni, Chińczycy mają wyborne jedzenie, ale szokują w pociągach bezceremonialnym stylem bycia - a Tajowie, choć chaotyczni, bywają niezwykle przedsiębiorczy. Azja to nie tylko kontynent ciekawych ludzi, ale też miejsc.
Wojciech Zalewski odbył do tej pory kilkanaście podróży. Każda miała swoje dobre i gorsze strony, ale widoków i znajomości z żadnej nie może żałować. Podobnie jak inni globtroterzy wybiera miejsca, w których można sporo zobaczyć i nie wymagające wielkich pieniędzy, aby się doń dostać. Podróżowanie z plecakiem, wyszukując najbardziej odpowiedni dla danego terenu transport, jest o wiele bardziej ciekawe, niż wybieranie ustalonych tras z ofert biur turystycznych. Nie jest się przywiązanym do schematów i uzależnionym od grupy innych zwiedzających. Podróż do Azji była jedną z najdłuższych, jakie zdarzyło mi się odbyć. Przez Rosję, Mongolię, Chiny, Tajlandię, Laos i Kambodżę przejechałem w dwa miesiące. Bywało na przemian zimno, upalnie, deszczowo. Każdy kraj potrafił zaskoczyć, czy to obyczajami miejscowych, czy to jedzeniem, czy to zabytkami - zaczyna opowieść. O niektórych narodach i państwach krążą u nas obiegowe przesądy - niekiedy nawet uprzedzenia - nie zawsze prawdziwe....
Cztery dni w pociągu
Azjatycką wyprawę, na którą wybrał się w miesiącach letnich wespół z kolegą Marcinem, warszawiakiem (skontaktowali się ze sobą wcześniej przez internet) rozpoczął od przejścia granicznego w białoruskim Terespolu. Z Brześcia przez Moskwę do Irkucka udali się pociągiem - słynną koleją transsyberyjską. To kapitalna przygoda, ale wiele trzeba wytrzymać przez te parę dni w wagonie - stwierdził. To nie byle jaki pociąg - potężne lokomotywy ciągną kilkadziesiąt wagonów (tak zwane „plackartnyje” otwarte kuszetki - oraz „coupe” sypialne przedziały) przez prawie sześć tysięcy kilometrów. Każdy wagon obsługują po dwie konduktorki - tak zwane „prowadnice”. Mają swoje zasady - na przykład nie pozwalają otwierać okien, choćby w środku przedziałów ukrop był nieziemski. A ubikacje udostępniają jedynie pół godziny przed i po każdej stacji. Podróż nie jest jednak męcząca i droga, bo łatwo ugotować sobie jedzenie i napoje dzięki samowarom z wrzątkiem.
Sami Rosjanie są niezwykle towarzyscy. Do naszego przedziału w Jarosławiu wprowadziło się małżeństwo - major Jura z Tanią. Błyskawicznie nawiązaliśmy kontakt. Zaraz pojawiła się wódka, ogórki i kiełbasa. Kiedy się skończyły, Jura zaciągnął nas do wagonowej restauracji. Tam byli inni Polacy i impreza rozkręciła się na dobre - opowiada. Ciekawa rzecz - ogórki są w Rosji droższe od alkoholu! Dobrze, że nasi znajomi wysiedli w Permie, bo imprezowania nie wytrzymałyby pewnie nasze żołądki. Mimo wszystko Rosjanie byli wspaniali. Śpiewaliśmy razem na okrągło melodie z „Czterech pancernych...”, a jak przyszło do „Pust wsiegda budiet sonce”, byli wniebowzięci. Z wyżywieniem kłopotu na trasie nie było, bo na każdej stacji czekały „babuszki” z tanimi warzywami, pierożkami, naleśnikami i kurczakami.
Pustynia jurt i skamieniałości
Na 1777 kilometrze trasy pociąg minął słup granicy Europy i Azji. A do Irkucka były z Moskwy 5192 kilometry. Razem z grupą z Wrocławia i Pomorza dogadaliśmy się co do podróży przez Mongolię, żeby obniżyć koszty. W Irkucku za to był problem z noclegiem, bo dzień wcześniej rozbił się tam samolot i w hotelach byli krewni ofiar wypadku - wyjaśnił. Po krótkim wypadzie nad Bajkał i przekroczeniu granicy w Nauszkach polska ekipa wjechała do ojczyzny Czyngiz Chana. W Ułan Bator zdążyli akurat na święto Naadam, czyli igrzyska sportowe. Ale odmienne od naszych - króluje jeździectwo, łucznictwo i zapasy. Impreza jest wspaniała, choć może dla laika jej zasady mało czytelne.
Równie sporo można jednak zobaczyć w terenie. Polscy globtroterzy wynajętym UAZ-em przemierzyli kraj, aż po Dalanzagdad - ospałe miasteczko, gdzie czas stoi w miejscu. Wszędzie dzikie antylopy, wielbłądy i konie, w powietrzu myszołowy, gdzieniegdzie jurty - mongolskie namioty nomadów. Noc w aucie, na pustkowiu, pod gwiazdami i w zupełnej ciszy robi wrażenie. A eskapada jeepami na pustynię Gobi, w potwornym skwarze, tym większe. Przyroda, surowa i dzika, pełna skamieniałych kości i jaj dinozaurów w okolicy Bajandzag, mnóstwo zwierząt - jedno z ciekawszych to szczekuszka, jakby krzyżówka wiewiórki z myszą - piękne widoki nagich skał i wielkie wydmy Chongoryn Els, liczące sto kilometrów długości. Bajkowa to sceneria, bo poniżej wydm na zielonych trawach pasą się konie i wielbłądy - dodaje Zalewski. Pasterze przyjmują chętnie gości na noclegi w jurtach. Jedzenie mają jednak niezbyt delikatne - tłuste chuuszury (placki pszenne nadziewane baraniną) i buudze (pierogi mięsne gotowane na parze), aarul (odwodnione zsiadłe mleko). Nomadzi żyją odcięci od techniki, ale mieliśmy wrażenie, że niczego im nie brak. Są samowystarczalni. Jedynie woda to dla nich skarb bezcenny i skąpo jej używają.
Urok chińskiej kuchni
Z Dalanzagdad grupa udała się na granicę chińską - kierowca jechał bez map, orientując się na... gwiazdy. Z powodu awarii auta ekipa jechała do Dzaman Uud 30 godzin, głodna i spragniona. Chiny było już łatwiej przemierzyć - pociągiem. Zalewski uprzedza, że trzeba się przygotować na lingwistyczne łamigłówki - bo miejscowi nie kojarzą nawet po angielsku i można porozumiewać się z nimi tylko na migi. Odradza też wybór tanich pociągów „hard seat”. To koszmar. Chińczycy są wprawdzie uprzejmi, ale zupełnie nie zważają na kulturę osobistą. Potrafią robić dosłownie wszystko - jedzą i śmiecą, sikają, plują (to z powodu lessowego pyłu), dłubią w nosie nie zważając na współpasażerów. Powściągliwych Europejczyków to szokuje - wyjaśnia. Lepiej wydać więc parę groszy więcej na sypialny „hard sleeper”, o wyższym standardzie. Chińczycy potrafią mimo to być towarzyscy. Azjaci mają nietypową cechę charakteru - jak coś jest nie tak, zaczynają chichotać. To taka reakcja na stres. Nawet jak jest wypadek czy katastrofa, śmieją się! - wyjaśnia Zalewski.
Chiny to kraj kontrastów - prowincja wprawdzie wygląda biednie, ale barwnie, za to miasta są nowoczesne. Są rajem dla smakoszy - jedzenie niewiele kosztuje i można spróbować różnych specjałów. Uciążliwy po jakimś czasie stał się jedynie brak sera, chleba i masła. Doszło nawet do tego, że zdesperowani porwaliśmy w jednej pizzerii miskę z serem i spałaszowaliśmy go na oczach zdumionych gospodarzy - opowiada Zalewski. Oferowano nam też mięso psa. Kolega spróbował, ja jakoś nie byłem przekonany.
W Kraju Wschodzącego Słońca zachwycają zabytki - nie tylko drewniana pagoda Mu Ta (przy budowie stumetrowej konstrukcji nie użyto ani jednego gwoździa...), groty Yungang koło Datong czy wiszący klasztor Xuangkong Si w górach Hengshan. W stolicy, Pekinie, wrażenie robi Letni Pałac, klasztor Yonghe Gong, uwielbiana przez Chińczyków Świątynia Niebios, Mauzoleum Mao, plac Tiananmen i Zakazane Miasto - olbrzymi kompleks budowli cesarskich władców dynastii Ming i Qing - objaśnił Zalewski. Po dwóch godzinach chodzenia można dostać kręćka, bo pałace, jeden za drugim, są niemal identyczne. Równie warty uwagi jest Wielki Mur - choć pewne fragmenty czynią wspinaczkę ciężką dla słabszych kondycyjnie ludzi, a widoki dla mających lęk wysokości zabójcze.
Za Pekinem grupa Polaków zwiedziła jeszcze pagody w Xian i pawilon ze słynną Terakotową Armią. Ciekawe było też Xiahe, tak zwany mały Tybet. To drugi po Lhasie klasztor tybetański. Słynie z trzykilometrowego szlaku dla pielgrzymów, ulokowano na nim 1174 młynki modlitewne. Xiahe dzieli się na część tybetańską, muzułmańską i chińską - i każda ma swój specyficzny klimat. Potem grupa obejrzała jeszcze Jaskinie Tysiąca Buddów i mogła jechać jeepami po wyschniętym korycie Żół-tej Rzeki. Inna wycieczka na południu skończyła się utknięciem na kilka dni w stukilometrowym... korku - deszcze rozmyły bowiem drogę i musiano czekać na jej naprawienie.
Azjatyckie południe
Kolejnym etapem podróży był Laos. W czasie jazdy do jego stolicy Luang Prabang była dziwna pogoda - na zmianę lał deszcz i świeciło słońce. Nad Mekongiem urzekały zielone lasy i jaskinie z posągami Buddy. Dalszą podróż do Tajlandii zakłóciła powódź, ale Polakom udało się do Bangkoku dostać autobusem. Bangkok jawił się jako miasto przedsiębiorczych ludzi - wszak Tajowie to mistrzowie interesów robionych na podróbkach towarów. Potem udaliśmy się na wyspę Ko Tao. Tam postanowiliśmy zrobić kurs nurkowania. W Tajlandii to się opłaca, bo jest najtańszy na świecie i wszędzie go honorują. A pobyt tam nie jest drogi. Nauka nurkowania trwała 5 dni, a widoki podwodnych raf przepiękne - wyjaśnił Zalewski. Z Ko Tao udali się do Kambodży. I nie mogli nie wstąpić do wspaniałego kompleksu świątyń Angkor Vat, zbudowanego tysiąc lat temu. W pamięci zaszufladkowali też miejscową kuchnię - szczególnie pieczonego... węża i smażone żaby. Wąż był niezły, żaby beznadziejne - stwierdził Zalewski. Sama stolica kraju Phnom Pehn, dopiero odradza się po wojnie domowej - jest miastem kalek. To pamiątka rządów Czerwonych Khmerów. Podobnie jak Pola Śmierci. Po przyjeździe do Suhanoukville spotkała nas niespodzianka. Właściciel hotelu był kiedyś studentem w Jeleniej Górze i mówił po polsku. Spędziliśmy wieczór w jego restauracji nad morzem. Piękny teren, ale jeszcze plaże tu dzikie, bo dopiero odradza się turystyka - wyjaśnił Zalewski.
To już były jednak ostatnie dni pobytu w Azji. Pod koniec sierpnia obaj panowie odlecieli do Turcji. W Istambule jeszcze obejrzeli Hagię Sophię, Błękitny Meczet i pałac Topkapi. Azję naprawdę warto przejechać trampingiem. Wiele miejsc jeszcze jest niemal dziewiczych, nieskażonych komercją. A ludzie równie ciekawi. Każda nacja ma swoje przywary, lepsze i gorsze. A my, Polacy, jesteśmy tam znani i możemy to wykorzystać.
(sem)
Cztery dni w pociągu
Azjatycką wyprawę, na którą wybrał się w miesiącach letnich wespół z kolegą Marcinem, warszawiakiem (skontaktowali się ze sobą wcześniej przez internet) rozpoczął od przejścia granicznego w białoruskim Terespolu. Z Brześcia przez Moskwę do Irkucka udali się pociągiem - słynną koleją transsyberyjską. To kapitalna przygoda, ale wiele trzeba wytrzymać przez te parę dni w wagonie - stwierdził. To nie byle jaki pociąg - potężne lokomotywy ciągną kilkadziesiąt wagonów (tak zwane „plackartnyje” otwarte kuszetki - oraz „coupe” sypialne przedziały) przez prawie sześć tysięcy kilometrów. Każdy wagon obsługują po dwie konduktorki - tak zwane „prowadnice”. Mają swoje zasady - na przykład nie pozwalają otwierać okien, choćby w środku przedziałów ukrop był nieziemski. A ubikacje udostępniają jedynie pół godziny przed i po każdej stacji. Podróż nie jest jednak męcząca i droga, bo łatwo ugotować sobie jedzenie i napoje dzięki samowarom z wrzątkiem.
Sami Rosjanie są niezwykle towarzyscy. Do naszego przedziału w Jarosławiu wprowadziło się małżeństwo - major Jura z Tanią. Błyskawicznie nawiązaliśmy kontakt. Zaraz pojawiła się wódka, ogórki i kiełbasa. Kiedy się skończyły, Jura zaciągnął nas do wagonowej restauracji. Tam byli inni Polacy i impreza rozkręciła się na dobre - opowiada. Ciekawa rzecz - ogórki są w Rosji droższe od alkoholu! Dobrze, że nasi znajomi wysiedli w Permie, bo imprezowania nie wytrzymałyby pewnie nasze żołądki. Mimo wszystko Rosjanie byli wspaniali. Śpiewaliśmy razem na okrągło melodie z „Czterech pancernych...”, a jak przyszło do „Pust wsiegda budiet sonce”, byli wniebowzięci. Z wyżywieniem kłopotu na trasie nie było, bo na każdej stacji czekały „babuszki” z tanimi warzywami, pierożkami, naleśnikami i kurczakami.
Pustynia jurt i skamieniałości
Na 1777 kilometrze trasy pociąg minął słup granicy Europy i Azji. A do Irkucka były z Moskwy 5192 kilometry. Razem z grupą z Wrocławia i Pomorza dogadaliśmy się co do podróży przez Mongolię, żeby obniżyć koszty. W Irkucku za to był problem z noclegiem, bo dzień wcześniej rozbił się tam samolot i w hotelach byli krewni ofiar wypadku - wyjaśnił. Po krótkim wypadzie nad Bajkał i przekroczeniu granicy w Nauszkach polska ekipa wjechała do ojczyzny Czyngiz Chana. W Ułan Bator zdążyli akurat na święto Naadam, czyli igrzyska sportowe. Ale odmienne od naszych - króluje jeździectwo, łucznictwo i zapasy. Impreza jest wspaniała, choć może dla laika jej zasady mało czytelne.
Równie sporo można jednak zobaczyć w terenie. Polscy globtroterzy wynajętym UAZ-em przemierzyli kraj, aż po Dalanzagdad - ospałe miasteczko, gdzie czas stoi w miejscu. Wszędzie dzikie antylopy, wielbłądy i konie, w powietrzu myszołowy, gdzieniegdzie jurty - mongolskie namioty nomadów. Noc w aucie, na pustkowiu, pod gwiazdami i w zupełnej ciszy robi wrażenie. A eskapada jeepami na pustynię Gobi, w potwornym skwarze, tym większe. Przyroda, surowa i dzika, pełna skamieniałych kości i jaj dinozaurów w okolicy Bajandzag, mnóstwo zwierząt - jedno z ciekawszych to szczekuszka, jakby krzyżówka wiewiórki z myszą - piękne widoki nagich skał i wielkie wydmy Chongoryn Els, liczące sto kilometrów długości. Bajkowa to sceneria, bo poniżej wydm na zielonych trawach pasą się konie i wielbłądy - dodaje Zalewski. Pasterze przyjmują chętnie gości na noclegi w jurtach. Jedzenie mają jednak niezbyt delikatne - tłuste chuuszury (placki pszenne nadziewane baraniną) i buudze (pierogi mięsne gotowane na parze), aarul (odwodnione zsiadłe mleko). Nomadzi żyją odcięci od techniki, ale mieliśmy wrażenie, że niczego im nie brak. Są samowystarczalni. Jedynie woda to dla nich skarb bezcenny i skąpo jej używają.
Urok chińskiej kuchni
Z Dalanzagdad grupa udała się na granicę chińską - kierowca jechał bez map, orientując się na... gwiazdy. Z powodu awarii auta ekipa jechała do Dzaman Uud 30 godzin, głodna i spragniona. Chiny było już łatwiej przemierzyć - pociągiem. Zalewski uprzedza, że trzeba się przygotować na lingwistyczne łamigłówki - bo miejscowi nie kojarzą nawet po angielsku i można porozumiewać się z nimi tylko na migi. Odradza też wybór tanich pociągów „hard seat”. To koszmar. Chińczycy są wprawdzie uprzejmi, ale zupełnie nie zważają na kulturę osobistą. Potrafią robić dosłownie wszystko - jedzą i śmiecą, sikają, plują (to z powodu lessowego pyłu), dłubią w nosie nie zważając na współpasażerów. Powściągliwych Europejczyków to szokuje - wyjaśnia. Lepiej wydać więc parę groszy więcej na sypialny „hard sleeper”, o wyższym standardzie. Chińczycy potrafią mimo to być towarzyscy. Azjaci mają nietypową cechę charakteru - jak coś jest nie tak, zaczynają chichotać. To taka reakcja na stres. Nawet jak jest wypadek czy katastrofa, śmieją się! - wyjaśnia Zalewski.
Chiny to kraj kontrastów - prowincja wprawdzie wygląda biednie, ale barwnie, za to miasta są nowoczesne. Są rajem dla smakoszy - jedzenie niewiele kosztuje i można spróbować różnych specjałów. Uciążliwy po jakimś czasie stał się jedynie brak sera, chleba i masła. Doszło nawet do tego, że zdesperowani porwaliśmy w jednej pizzerii miskę z serem i spałaszowaliśmy go na oczach zdumionych gospodarzy - opowiada Zalewski. Oferowano nam też mięso psa. Kolega spróbował, ja jakoś nie byłem przekonany.
W Kraju Wschodzącego Słońca zachwycają zabytki - nie tylko drewniana pagoda Mu Ta (przy budowie stumetrowej konstrukcji nie użyto ani jednego gwoździa...), groty Yungang koło Datong czy wiszący klasztor Xuangkong Si w górach Hengshan. W stolicy, Pekinie, wrażenie robi Letni Pałac, klasztor Yonghe Gong, uwielbiana przez Chińczyków Świątynia Niebios, Mauzoleum Mao, plac Tiananmen i Zakazane Miasto - olbrzymi kompleks budowli cesarskich władców dynastii Ming i Qing - objaśnił Zalewski. Po dwóch godzinach chodzenia można dostać kręćka, bo pałace, jeden za drugim, są niemal identyczne. Równie warty uwagi jest Wielki Mur - choć pewne fragmenty czynią wspinaczkę ciężką dla słabszych kondycyjnie ludzi, a widoki dla mających lęk wysokości zabójcze.
Za Pekinem grupa Polaków zwiedziła jeszcze pagody w Xian i pawilon ze słynną Terakotową Armią. Ciekawe było też Xiahe, tak zwany mały Tybet. To drugi po Lhasie klasztor tybetański. Słynie z trzykilometrowego szlaku dla pielgrzymów, ulokowano na nim 1174 młynki modlitewne. Xiahe dzieli się na część tybetańską, muzułmańską i chińską - i każda ma swój specyficzny klimat. Potem grupa obejrzała jeszcze Jaskinie Tysiąca Buddów i mogła jechać jeepami po wyschniętym korycie Żół-tej Rzeki. Inna wycieczka na południu skończyła się utknięciem na kilka dni w stukilometrowym... korku - deszcze rozmyły bowiem drogę i musiano czekać na jej naprawienie.
Azjatyckie południe
Kolejnym etapem podróży był Laos. W czasie jazdy do jego stolicy Luang Prabang była dziwna pogoda - na zmianę lał deszcz i świeciło słońce. Nad Mekongiem urzekały zielone lasy i jaskinie z posągami Buddy. Dalszą podróż do Tajlandii zakłóciła powódź, ale Polakom udało się do Bangkoku dostać autobusem. Bangkok jawił się jako miasto przedsiębiorczych ludzi - wszak Tajowie to mistrzowie interesów robionych na podróbkach towarów. Potem udaliśmy się na wyspę Ko Tao. Tam postanowiliśmy zrobić kurs nurkowania. W Tajlandii to się opłaca, bo jest najtańszy na świecie i wszędzie go honorują. A pobyt tam nie jest drogi. Nauka nurkowania trwała 5 dni, a widoki podwodnych raf przepiękne - wyjaśnił Zalewski. Z Ko Tao udali się do Kambodży. I nie mogli nie wstąpić do wspaniałego kompleksu świątyń Angkor Vat, zbudowanego tysiąc lat temu. W pamięci zaszufladkowali też miejscową kuchnię - szczególnie pieczonego... węża i smażone żaby. Wąż był niezły, żaby beznadziejne - stwierdził Zalewski. Sama stolica kraju Phnom Pehn, dopiero odradza się po wojnie domowej - jest miastem kalek. To pamiątka rządów Czerwonych Khmerów. Podobnie jak Pola Śmierci. Po przyjeździe do Suhanoukville spotkała nas niespodzianka. Właściciel hotelu był kiedyś studentem w Jeleniej Górze i mówił po polsku. Spędziliśmy wieczór w jego restauracji nad morzem. Piękny teren, ale jeszcze plaże tu dzikie, bo dopiero odradza się turystyka - wyjaśnił Zalewski.
To już były jednak ostatnie dni pobytu w Azji. Pod koniec sierpnia obaj panowie odlecieli do Turcji. W Istambule jeszcze obejrzeli Hagię Sophię, Błękitny Meczet i pałac Topkapi. Azję naprawdę warto przejechać trampingiem. Wiele miejsc jeszcze jest niemal dziewiczych, nieskażonych komercją. A ludzie równie ciekawi. Każda nacja ma swoje przywary, lepsze i gorsze. A my, Polacy, jesteśmy tam znani i możemy to wykorzystać.
(sem)
Najnowsze komentarze