Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

Łukasz Kłosek opowiada jak Piotr Kuczera został prezydentem

09.06.2015 00:00 red

Z Łukaszem Kłoskiem, szefem kampanii wyborczej nowego prezydenta Rybnika, rozmawiamy o wierze w sukces, rozwalonym bucie prezydenta i obietnicach wyborczych.

Marek Pietras: Wierzył pan, że Piotr Kuczera może wygrać z Adamem Fudalim, gdy rozpoczynaliście kampanię wyborczą?

Łukasz Kłosek: Chyba nikt się tego nie spodziewał, przynajmniej na początku.

Więc zgadza się pan, że to bardziej Fudali przegrał niż Kuczera wygrał?

Prezydent Fudali to osoba z ogromnym doświadczeniem, poza tym miał duże wsparcie merytoryczne i finansowe. Zrobił jednak sporo, żeby tych wyborów nie wygrać. Popełnił zbyt dużo błędów, także w trakcie całej ostatniej kadencji. Nie miał też atutów, którymi dysponował Piotr Kuczera.

Jakich?

Młodość, dynamiczne i otwarte podejście do wyborców, którzy od lat różnymi kanałami sygnalizowali potrzebę zmian w zarządzaniu miastem. Nie bez znaczenia była też obecność u boku Piotra Kuczera jego żony.

Uważa pan, że żona prezydenta, jej udział w kampanii, miał wpływ na ostateczny wynik wyborów?

Według mnie tak. Poza oczywistymi kwestiami wizerunkowymi kandydata, widzieliśmy, że była dla niego silnym wsparciem w trakcie tego całego maratonu wyborczego.

Czy Patrycja Kuczera, nie miała oporów przed pokazywaniem się publicznie?

Na początku pewnie tak, bo była to nowa sytuacja, ale najlepiej zapytać samą zainteresowaną. Panie redaktorze – może byłby z tego dobry materiał o tym, jaki jest prezydent Rybnika prywatnie (śmiech).

Czyli w waszych poczynaniach, ważne były sprawy związane z wizerunkiem?

Moim zdaniem mniej chodziło o wizerunek, bardziej o charakter, sposób bycia Piotra Kuczery. Adam Fudali miał opinię twardego zarządcy, który bardzo często nie liczył się z opinią innych. Piotr Kuczera jest osobą bardziej otwartą, lubi rozmawiać z ludźmi, uczestniczyć w spotkaniach – widać to dzisiaj w kontaktach z dzielnicami. To dwa sposoby sprawowania władzy. Pierwszy zaczerpnięty z końca lat 90-tych, drugi bardziej aktualny, nowoczesny i otwarty. 

Kiedy dokładnie uwierzyliście, że zwycięstwo jest możliwe?

Cała nasza kampania składała się z dwóch części. Na początku naszym założeniem było doprowadzenie do II tury i walka o rozpoznawalność. A potem mieliśmy podjąć decyzję co dalej. Cel więc był jasny: II tura.

A gdy do niej doszło, zaczęliście się zastanawiać co dalej?

Dokładnie. Był jeden dzień odpoczynku i musieliśmy zdecydować – idziemy po wygraną, czy tylko uczestniczymy w II turze wyborów. Tak naprawdę, ta decyzja należała do Piotra Kuczery. To on musiał powiedzieć, czy stawiamy wszystko na jedną kartę. Wiązało się to między innymi z jego rezygnacją z pracy w szkole na czas kampanii. Ostatecznie zdecydował, że idziemy na całość.

Czyli uwierzył, pomimo porażki w I turze, że może wygrać?

Uwierzył. Był także po rozmowach z kandydatami, którzy odpadli w I turze. Pojawiła się szansa na ich poparcie, a co za tym idzie zbudowanie dużego, wspólnego obozu, który byłby alternatywą dla Adama Fudalego.

Czy w kampanii chcieliście bardziej wypromować swojego kandydata, czy mówiąc kolokwialnie „obrzydzić” wyborcom rywala, co zresztą zarzucił wam Adam Fudali?

Z doświadczenia wiem, że kampanie, tzw. negatywne są w Polsce  dość ryzykowne. Dlatego postawiliśmy na kampanię pozytywną.

Na początku mało było waszych pomysłów, a bardziej skupialiście się na wskazywaniu błędów rywala. Np. negowaliście otwierane inwestycje typu deptak, stadion lekkoatletyczny. To nie jest kampania negatywna?

Moim zdaniem nie. Wskazywaliśmy tylko błędy, jakie naszym zdaniem ówczesny prezydent popełniał, a których można było uniknąć. To nie jest kampania negatywna.

To co nią jest?

Uważam, że jest nią to co dzieje się w internecie, cała ta „nienawiść” wylewana w komentarzach i na portalach społecznościowych oraz uwypuklanie negatywnych cech i wpadek kandydata w sposób prześmiewczy. Dla nas punktem wyjścia było to, jaki jest Piotr Kuczera i proste pokazywanie go na tle urzędującego prezydenta.

Czyli schorowanego człowieka, który zamknięty jest w swoim gabinecie?

Powtórzę, skupialiśmy się na naszym kandydacie. Uważam, że błędem jest opieranie swojej strategii na rywalu i jego wadach. Dlatego w ogóle nie było tematu szukania tzw. „haków”. Oczywiście akcentowaliśmy sprawy, które naszym zdaniem wskazywały na potrzebę zmian w rybnickim magistracie. Zresztą dziwi mnie, że pomimo 16 lat doświadczenia – jakie miał urzędujący prezydent, pozwolił sobie na takie wpadki jak otwieranie inwestycji, które się po prostu na naszych oczach „sypały”.

A to, że nie wyciągaliście choroby prezydenta na afisze, było waszą przemyślaną strategią?

Nie było takiego tematu. Jest wielu polityków, którzy mają problemy zdrowotne i to ich nie dyskwalifikuje w działalności politycznej. Nie jest tajemnicą, że były prezydent jest osobą niepełnosprawną, a pomimo to przez wiele lat radził sobie bardzo dobrze. To cechy osobowościowe decydują o sprawnym zarządzaniu organizmem miejskim.

Zgoda. Nie zdziwiłby mnie jednak pomysł, żeby zamiast skupiać się na pokazywaniu plusów waszego kandydata, poddawalibyście w wątpliwość możliwość sprawowania rządów przez Adama Fudalego kolejne 4 lata.

Kiedy porównywaliśmy kandydatów, którzy walczyli o fotel prezydenta Rybnika wyszło, że Piotr Kuczera to młody, otwarty, dynamiczny i zaangażowany społecznik, a jego główny rywal był pewnego rodzaju „odwrotnością”. Proszę przypomnieć sobie jak wyglądały plakaty Adama Fudalego. Nie musieliśmy tego dodatkowo podkreślać, mieszkańcy widzieli to codziennie na ulicy.

Czy dobra kampania musi się charakteryzować populizmem, obietnicami bez pokrycia, po prostu wciskaniem ludziom „kitu”?

To się zmienia. Najważniejsza jest wiarygodność wypowiadanych słów podczas kampanii. Jeszcze 10-15 lat temu polityk mógł sobie pozwolić, na rzucanie obietnic z kosmosu. Teraz wyborcy na takie postawy reagują bardzo krytycznie – zwłaszcza w wyborach samorządowych. Nikt nie chce oglądać już wizualizacji, które są nierealne. Pamiętamy np. jak pięknie wyglądało rybnickie, rozbudowane lotnisko, szkoda tylko, że na  makietach. To już nie działa. Czasy się zmieniły.

Czyli nie opłaca się obiecywać?

To działanie na krótką metę. Nie należy obiecywać rzeczy, których potencjalnie się nie zrealizuje.

No ale wybory to właśnie takie działanie. Chodzi o to, żeby zdobyć głosy i wygrać wybory.

Nie zgadzam się. Zwycięstwo w wyborach nie może być celem samym w sobie. Ma sprawić, że dzięki zdobytej władzy, możemy realizować swoją wizję. Oczywiście są politycy, którzy idą na skróty, obiecują wszystko – nawet wygrywają, jednak to krótkodystansowcy.

A ja uważam, że wyborcy nie pamiętają tego, co dany polityk obiecywał w kampanii. Z góry zakładają, że i tak nic z tego nie zrealizuje. Chodzi o to, żeby dorwać się do władzy i jak najwięcej ugrać dla siebie.

Politycy są różni, zresztą tak jak społeczeństwo. Ja zawsze współpracowałem z tymi, którzy kierują się dobrą ideą i chęcią działania dla mieszkańców i regionu.

Pan mówi o politykach z misją. Tacy jeszcze są?

Oczywiście, że tak. Politycy mogą wydać ogromne pieniądze na kampanię wyborczą, zatrudnić dobrych piarowców, ale jeśli później zapomną o swoich korzeniach i dobrej komunikacji, nie mają szans na długotrwałe poparcie społeczeństwa. Wystarczy spojrzeć na to, co obiecywał były prezydent w 2010 roku. Moim zdaniem mało co z tego zrealizował i to też było przyczyną jego porażki. Bardzo ważna jest konsekwencja w działaniu.

Ile trzeba wydać pieniędzy, żeby mieć gwarancję wygranych wyborów?

Nie zawsze chodzi o pieniądze. Ja mam przykłady kampanii, podczas której środków nie brakowało i nie przełożyło się to na sukces. Chociażby ostatnia kampania Bronisława Komorowskiego. Ale mam też przykłady odwrotne. I mówię tu o wyborach na prezydenta miasta Rybnika. Mieliśmy dużo mniej środków, niż nasz rywal. W I turze wydaliśmy bardzo mało pieniędzy, w II turze dostaliśmy niewielkie wsparcie z PO. Można więc zrobić tanią, skuteczną kampanię, oczywiście przy sprzyjających warunkach zewnętrznych. Wtedy taki sukces smakuje jeszcze lepiej.

Rozumiem. Ale gdybym przyszedł do pana i powiedział: chcę wygrać wybory samorządowe, ile będzie mnie to kosztowało?

Tyle ile jest zapisane w ustawie (śmiech). Jeżeli chodzi o wybory samorządowe to kwota, z tego co pamiętam, około 90 tys. zł. Oczywiście bardzo pomagają w kampanii wolontariusze. Wielu ludzi pracuje bez wynagrodzenia, dla danej idei.

Gdyby miał pan opisać kampanię Piotr Kuczery jednym słowem, to jak ono by brzmiało?

Akcja! To coś, co ja lubię. Musi się coś dziać. Ta kampania była wyjątkowa. Gołym okiem było widać jej efekty. Przychodzili do nas ludzie i mówili: głosowaliśmy na Fudalego, ale teraz zagłosujemy na Kuczerę, w Rybniku potrzeba zmian. To nam wszystkim dodawało sił do działania. Były też oczywiście chwile nerwowe.

Kiedy?

Głównie na początku. Wiedzieliśmy, że późno startujemy. Do tego ludzie w sztabie do tej pory jeszcze ze sobą nie współpracowali, a kilku z nas startowało także do rady miasta. Brakowało czasu i to powodowało sporo nerwowości.

Co najbardziej zapamięta pan z tej kampanii?

But prezydenta (śmiech). Po jednym ze spotkań z mieszkańcami przyszedł do sztabu z kompletnie rozwalonym butem. Wrzuciliśmy jego zdjęcie na facebooka. Mocno zadziałało. To obrazuje jaka była ta kampania. Zapamiętam też ludzi, o których już wspominałem, czyli zwolenników byłego prezydenta, którzy przeszli na naszą stronę.. Trudno będzie też zapomnieć o przysłudze, jaką otrzymaliśmy od… Adama Fudalego, który bardzo chciał otworzyć wyremontowany deptak przed wyborami. To się udało i my na tym skorzystaliśmy, ponieważ mieliśmy przy deptaku swoje biuro. Mieszkańcy przychodzili, dyskutowali, pytali. To była świetna decyzja sztabu.

Jeden z naszych dziennikarzy przypadkowo dostał się na listę osób, które otrzymywały od pana instrukcję, jak się zachowywać podczas kampanii. Co mówić, jak komentować. Zadziałało?

No chyba nikogo nie dziwi, że mobilizowaliśmy ludzi wokół potrzeby zmian w Rybniku. Każdy z nas dbał o to, aby motywować się do działania. Prawda jest taka, że dobry klimat wokół samej idei kampanii i samego kandydata to klucz do sukcesu. I tak było w tym przypadku, czuliśmy, że wszystko idzie w dobrym kierunku.

Przed II turą wyborów, zawiązywaliście koalicje z kandydatami, którzy odpadli w I turze. Nie wyobrażam sobie, żeby nie polegało to trochę na zasadzie: wy nas popieracie, my wam dajemy stanowisko np. wiceprezydenta.

Sztab nie uczestniczył w tych negocjacjach. To była działka kandydata. Wiem, że niektórzy uznali, że np. zaoferowanie stanowiska wiceprezydenta Piotrowi Masłowskiemu, to była cena za jego poparcie.

A można to interpretować inaczej?

To się stało w sposób naturalny. Nasz kandydat pojechał na spotkanie z Forum Obywateli Rybnika i przedstawił swoje plany i swoją wizję. Nie było to na zasadzie deklaracji: wy mnie popieracie, a ja daję wam stanowisko. Z tego co wiem, członkowie FOR głosowali, czy poprzeć Piotra Kuczerę w II turze. Kandydatura Piotra Masłowskiego na wiceprezydenta była logiczna. Zdecydowały jednak o tym jak sądzę jego poglądy na samorząd i kompetencje, a nie tzw. kupczenie stanowiskami.

FOR dostał fotel wiceprezydenta. A co z Aleksandrem Laryszem, Janem Lubosem i Andrzejem Dąbkowskim?

Tak jak mówiłem, rozmawiał z nimi Piotr Kuczera. Z tego co wiem, ustalenia były bardzo racjonalne. Pamiętam, że zaskoczył nas pozytywnie RAŚ, który przedstawił bardzo trafną analizę naszego miasta.

Pytam, czy mieli coś obiecane i czy te obietnice zostały spełnione?

Jako sztab nie braliśmy w tym udziału, więc nie jest to pytanie do mnie. My sugerowaliśmy tylko, aby zintegrować to całe środowisko wokół zmian. Oczywiście, nie za wszelką cenę.

Czy przy okazji kampanii pojawiały się osoby, o których mówi się: wujek dobra rada. Czyli tacy, którzy oferują swoje rady, w zamian za udział w przyszłych zyskach?

Oczywiście, że tak. To chyba jest nieuniknione w każdej kampanii. Pytanie tylko – jakie są ich intencje? Jest jednak zasada, że w trakcie gry nie zmienia się drużyny.

Co się dzieje po wyborach z osobami ze sztabu? Idą w odstawkę, czy raczej – za zasługi – dostają propozycję objęcia stanowisk np. w urzędzie miasta?

Nie ma jednej zasady. Jeżeli ktoś jest wynajęty na czas kampanii jako pracownik, to po wszystkim idzie na kolację, słyszy podziękowania i współpraca się kończy. Ale bywa też tak, że politycy, którzy wygrali wybory, chcą skorzystać z osób już sprawdzonych.

Pan dostał jakąś ofertę?

Nie. Jednak jeśli pan prezydent będzie chciał skorzystać z mojej wiedzy i doświadczenia, to będzie trzeba się nad tym poważnie pochylić, bo sprawy przyszłości miasta leżą mi na sercu – jestem w końcu radnym.

Brzmi to jak wyznanie człowieka, który czuje się pominięty?

Absolutnie nie. Pracuję dla posła Marka Krząkały i mam inne zobowiązania. Moje relacje z prezydentem są bardzo dobre i dalej współpracujemy, ale na innej płaszczyźnie. Miał prawo dobrać sobie do współpracy takich ludzi, jakich chciał. I każdy z nas, kto tworzył sztab wyborczy to szanuje i kibicuje nowej drużynie.

Patrząc z perspektywy czasu, można było zrobić coś w tej kampanii lepiej? Inaczej?

Oczywiście. Można było lepiej ją przygotować, lepiej się komunikować – chociażby z mediami, większą uwagę zwrócić na to co się działo w internecie. Tysiąc rzeczy można było zrobić lepiej.

  • Numer: 23 (448)
  • Data wydania: 09.06.15
Czytaj e-gazetę