Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

Bidul, czyli prawie jak dom

12.05.2015 00:00 red

Mury tego domu z pewnością pamiętają niejedną historię. Oddany do użytku w 1913 roku budynek, mieszczący się w centrum Rybnika przy ulicy Powstańców Śląskich, może nie od razy przykuwa wzrok, ale po bliższym przyjrzeniu się szybko można dostrzec, że to architektoniczna perełka. Jednak ważniejszy od tego jest fakt, że w tych murach wychowało się wielu młodych ludzi, którzy tak naprawdę dopiero tutaj poznali, co to jest prawdziwy dom. Tutaj, czyli w rybnickim Domu Dziecka.

Normalność

Pobudka z reguły nie należy do najprzyjemniejszych części dnia. Nieznośny dźwięk budzika, konieczność zwleczenia się z łóżka, poranna toaleta, śniadanie, a zaraz potem wyjście do szkoły. Ten scenariusz z lat dzieciństwa pamięta chyba każdy. Dokładnie tak samo wyglądają poranki w rybnickim Domu Dziecka. – Nasi wychowankowie, jak każde dziecko, mają obowiązek szkolny. Rano jest oczywiście śniadanie, które przygotowuje jeden z mieszkańców dla reszty grupy. Po powrocie ze szkoły mamy obiad – mówi Hanna Mandel, która w placówce jest pedagogiem. Po południu przychodzi czas na zajęcia dodatkowe. Są spotkania z terapeutą, warsztaty plastyczne czy muzyczne, jak również zajęcia korekcyjne i wyrównawcze. – Nasza młodzież uczestniczy również na przykład w treningach sportowych poza Domem Dziecka – dodaje Hanna Mandel. Wychowankowie mogą także wychodzić na zewnątrz i spotykać się z przyjaciółmi, ponieważ jest to dom otwarty. Dlatego mają swobodę w dysponowaniu swoim wolnym czasem. – W 2009 roku nasz Dom Dziecka został przekształcony. Od tego czasu przebywają u nas wychowankowie od dziesiątego roku życia wzwyż. Dzieci młodsze, zgodnie z rozporządzeniem o pieczy zastępczej, powinny znajdować się w rodzinach, czy to zastępczych, czy specjalnych rodzinnych pogotowiach, czy też rodzinnych domach dziecka. Nie ma natomiast górnego limitu wieku. Wychowanek może u nas przebywać do momentu ukończenia studiów. Jeśli ktoś studiuje gdzieś dalej, to my mamy możliwość opłacać mu akademik i zapewniać właściwą pomoc – informuje Barbara Jakubiak, dyrektor placówki, w której przebywa obecnie dwudziestu dwóch wychowanków i cztery nieletnie matki z dziećmi. W sumie trzydzieści osób.

Dopalacze spędzają sen z powiek

W rybnickim Domu Dziecka nie ma sierot. Wszyscy wychowankowie mają rodziców, jednak z różnych względów dzieci zostały im odebrane i przekazane pod opiekę placówki. – Niestety, w dzisiejszych czasach coraz częściej dochodzi do rozpadu rodziny. Często jest tak, że rodziny są niepełne. Rodzice wyjeżdżają na przykład za granicę do pracy. Zmienił się zatem ten schemat rodziny, jako podstawowej komórki, która czuwała nad tym, jakie dziecko otrzymuje wychowanie. Niestety to zanika. A jednemu rodzicowi, mimo najlepszych wysiłków, bardzo trudno jest pokierować procesem wychowawczym, zwłaszcza, kiedy są jeszcze jakieś inne problemy, na przykład ekonomiczne czy zdrowotne. Często bywa też tak, że niewydolność wychowawcza, niemal dziedzicznie przechodzi z pokolenia na pokolenie, a więc osoby z takich rodzin nie są wyposażone w mechanizmy pozwalające odpowiednio wychować dzieci – charakteryzuje problem Hanna Mandel. – Ludzie ubożeją, jest coraz więcej problemów i rodziny sobie nie radzą. Mamy mało poradni, pedagogów, psychologów dostępnych w szkołach, którzy wspieraliby rodziny. Robimy to, ale jest tego wszystkiego mało. No i potem zdarzają się takie sytuacje jak ostatnio, że dwadzieścia młodych ludzi ląduje w psychiatryku, inni w szpitalu. Bo niestety zdarza się, że ci ludzie sięgają po narkotyki, piją, odurzają się różnymi środkami. To problemy współczesności, z którymi i my niestety też się borykamy, bo często dostajemy dzieci z takiego środowiska – ubolewa Barbara Jakubiak, przyznając jednocześnie, że obecnie największym problemem są dopalacze. Przykładów niestety jest wiele. Zdarzają się coraz częściej i takie sytuacje, gdy pod Dom Dziecka podchodzą osoby, które chcą wychowankom różne środki sprzedać. – I to najgorsze, z czym się spotykamy. Takie dzieci zażywające dopalacze trafiają do nas, a ja uważam, że sąd powinien kierować je do placówek, w których od razu byłyby poddane leczeniu. Niestety, wciąż jest brak dostatecznej liczby takich placówek i na miejsce trzeba czekać od dwóch miesięcy do nawet roku. Dziecko, które trafiło do nas zamiast do takiej placówki, może w każdej chwili wyjść na zewnątrz i znów zetknąć się z tym środowiskiem, bo nasza placówka jest otwarta. Często później taką osobę poszukuje policja i szukamy my, nierzadko po różnych mieszkaniach czy melinach – wyjaśnia pani dyrektor.

Co to jest szczęście?

Opiekę nad mieszkańcami domu sprawuje dwunastu wychowawców, pedagog i pracownik socjalny. Pani dyrektor nie lubi, gdy mówi się, że przychodzi się tu pracować. – To złe słowo. To nie jest robota. Tutaj trzeba być idealistą i człowiekiem o wielkim sercu. I po prostu lubić to. Bo racji bytu nie mają tutaj ludzie, którzy przychodzą do pracy. Tacy są u nas bardzo krótko. Tutaj trzeba kochać dzieci – przekonuje Barbara Jakubiak. – Żeby Dom Dziecka funkcjonował, to musi być praca zespołowa. Musimy tworzyć zgrany zespół, który ma ugruntowany system wartości i określone cele, żeby móc pracować efektywnie. Wiadomo, że każdy człowiek jest inny i to rodzi różne sytuacje. Każdy, kto tutaj przychodzi, wnosi zupełnie inne doświadczenia życiowe. Musimy też wyćwiczyć w sobie jakiś poziom tolerancji, dochodzić do kompromisu. Bo nasze dzieciaki często nie mają w sobie takiego pozytywnego wzorca, pokazującego, że można się efektywnie komunikować, że można osiągać porozumienie – dodaje pedagog. – Te dzieci są wychowane najczęściej w kłótniach i dopiero my pokazujemy im, że można dojść do kompromisu, że można i trzeba rozmawiać – przytakuje dyrektor. Dlatego też wychowawcy placówki cieszą się z każdych, nawet najmniejszych sukcesów swoich podopiecznych. – Staramy się, żeby to był dom. I jak w każdym normalnym domu, chcemy, żeby dziecko było szczęśliwe, żeby się uczyło. Są dzieci, które przychodzą do nas i nie potrafią czytać, mają w szkołach olbrzymie zaległości. I dla takiego dziecka już sukcesem jest to, że ono idzie do szkoły, wraca do nas i nigdzie nie ucieka. Szczęście i radość jest też wtedy, gdy takie dziecko przychodzi uśmiechnięte i mówi: ciociu, dzisiaj dostałem trójkę, czwórkę czy piątkę. Cieszymy się, kiedy widzimy, że dzieci rozwijają się u nas i są wesołe. Że mogą wstać bezpiecznie w nocy, pójść do łazienki bez strachu, że na przykład dostaną w głowę butelką, że będą miały zawsze co jeść. Dla mnie osobiście największym szczęściem było, jak kiedyś wróciliśmy z wakacji i trzynastoletnia dziewczyna powiedziała: nareszcie w domu. I to naprawdę jest piękne, że dziecko potrafi takie słowa powiedzieć, bo najczęściej dom dziecka kojarzy się z bidulem – relacjonuje szefowa placówki.

Być na swoim

Wychowawcy starają się przygotować mieszkańców domu do samodzielności. – Dlatego każdy nasz wychowanek potrafi przygotować sobie posiłek, zrobić pranie, posprzątać, a więc zadbać o swoje otoczenie. U nas i chłopcy i dziewczyny myją naczynia, pomagają w ogrodzie. My robimy wszystko, by oni mogli wejść w dorosłe życie, założyć rodzinę – przekonuje pani pedagog. Nie zawsze jest jednak łatwo. – Musimy od tego dziecka wymagać. I to jest bardzo trudne, bo te dzieci często mówią nam: ja nigdy się nie uczyłem, nigdy nie siedziałem nad lekcjami, nigdy nikt mi nic nie kazał, a teraz wy mi coś każecie. Mi jest ciężko odrobić lekcje, być systematycznym, wychodzić do szkoły, bo wcześniej tego nie musiałem. Nie wymagano ode mnie. Dlatego nieraz jesteśmy te złe ciocie – uśmiecha się pani dyrektor. Często bywa również tak, że wychowankowie jak najszybciej chcą pójść „na swoje”. – Mamy kilku wychowanków, którzy obecnie chcą stąd wyjść i się usamodzielnić. Staramy się im wytłumaczyć, że dobrze by było, gdyby jeszcze u nas trochę zostali, by przygotowali się w pełni do bycia dorosłym, ponieważ za jakiś czas, zgodnie z prawem, dostaną własne, samodzielne mieszkanie. Prezydent miasta czy wójt – dziecku wychodzącemu z placówki takiej jak nasza zabezpieczają i przekazują taki lokal. Wychowanek może też wrócić do rodziny, ale bardzo często nie jest to wskazane, bo my wykształciliśmy u takiego człowieka pewne wartości, a w domu rodzinnym dalej jest to co było, czyli nie dzieje się za dobrze. Niestety, często ciężko jest te osoby przekonać. One myślą, że mają osiemnaście lat, są dorośli i do nich należy świat. Refleksja przychodzi później, po czasie. Nierzadko w parze z ubolewaniem nad tym, że wyszli z Domu Dziecka – wspomina Barbara Jakubiak.

Na pomoc fundacja

Dom Dziecka dysponuje pewnym określonym budżetem, ale może też pozyskiwać dodatkowe pieniądze na pomoc swoim wychowankom. Kiedyś placówka miała konto środków własnych i tam zbierała fundusze na leczenie czy wyjazdy podopiecznych. – Teraz czegoś takiego nie możemy mieć, dlatego przy Domu Dziecka założyliśmy fundację, która zbiera pieniądze na naszą działalność i stara się pomagać nie tylko naszym dzieciom. Na przykład, niedawno mieliśmy spływ kajakowy. Nasi dorośli już, pełnoletni wychowankowie wykazali się nie lada inicjatywą i „wyrwali ze środowiska” swoich kolegów, mających nierzadko w domu podobne problemy i zaprosili ich do wzięcia udziału w tym wydarzeniu. Zabawa była przednia i wszyscy uczestnicy byli zadowoleni – mówi dyrektor. Barbara Jakubiak podkreśla, że najważniejszym celem działalności Domu Dziecka jest to, by wychowanek miał możliwość powrotu do biologicznej rodziny. – Rodzic to zawsze jest rodzic. Są jednak takie sytuacje, że dzieci nie mogą wrócić do rodziny. One czasem same przychodzą i proszą, by rodzicom odebrano prawa, bo chcą żyć normalnie. Obecnie gonimy za pieniędzmi, dorabiamy się, a zapominamy, że tam, na podwórku, bawią się nasze dzieci, które trzeba dopilnować – podsumowuje pani dyrektor, dając do zrozumienia, że często właśnie od zwykłego niedopilnowania mogą się zacząć poważne kłopoty.

Kuba Pochwyt

  • Numer: 19 (444)
  • Data wydania: 12.05.15
Czytaj e-gazetę