Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

Z Rybnika do Raciborza. Pociągiem.

21.05.2013 00:00 red

Godzina 8.29. „Pociąg z... do Raciborza, wjedzie na tor...” – tyle zrozumiałem z dość bełkotliwego komunikatu na dworcu PKP w Rybniku.

Nic się nie zmieniło, pomyślałem, a facet siedzący obok, na zdezolowanej ławce, zapytał: „jedzie czy się spóźni?”. Kogo pytał? Nie wiem. Ucieszyła mnie tylko świadomość, że nie mam problemów ze słuchem. Bo jak się okazało, nie tylko ja nie zrozumiałem pana spikera. Mniej wesoło zrobiło się, gdy na dworzec wpadł dobrze zbudowany facet w kolejowym mundurze wykrzykując: „muszę opierdolić maszynistę”. Przed oczami stanął mi zdruzgotany obelgami ów maszynista, który prowadzi pociąg relacji Rybnik – Racibórz. Fakt, że po ewentualnej katastrofie pojawilibyśmy się w Teleexpresie był mało uspakajający. Na szczęście, gdy na peron wjeżdżał pociąg, dobrze zbudowany kolejarz wskoczył na tory i przebiegł na drugi peron. I co z tego, że wyglądało to dość niebezpiecznie? Ważne, że mój maszynista będzie miał spokój.  

Kiedyś i dziś

Był rok 1987. Przyniosłem do domu całkiem niezłe świadectwo. Nie było więc problemów z negocjacjami pt. wakacje na Mazurach. Żeby tam się dostać, należało pokonać trasę Racibórz – Ełk. Pociągiem. Jako że w tamtych czasach ludzie chętniej korzystali z usług PKP, my rybniczanie postanowiliśmy pojechać do Raciborza, aby mieć gwarancję przyzwoitych miejsc podczas kilkusetkilometrowej podróży. Wtedy pierwszy raz miałem okazję poznać wszystkie dworce pomiędzy Rybnikiem a Raciborzem. Jak wyglądał sam Rybnik nie za bardzo pamiętam. Akurat wtedy w podróży towarzyszyła mi Jola. Była to nasza pierwsza wspólna podróż, więc na samym początku to ona zajmowała mnie bardziej niż dworzec PKP. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że dokładny opis tego miejsca może mi się przydać po 26 latach. Ważniejsza była bardzo zgrabnie i proporcjonalnie zbudowana rybniczanka. Trzeba pamiętać, że wtedy kobiety nie jadły jeszcze kurczaków nadziewanych hormonami. Wtedy też najczęściej podróżowało się pociągami złożonymi z wagonów żółto-niebieskich. Takiego samego oczekiwałem 24 kwietnia 2013 roku.

Jestem już duży i mało rzeczy mnie zaskakuje, ale skład, który podjechał na tor numer pięć przy peronie pierwszym, nie tylko mnie zaskoczył, ale i zaciekawił. Czysty, cichy z ładnymi fotelami i panią, która komputerowym głosem oznajmia do jakiej stacji dojeżdżamy. Wracając do foteli, to potwierdzam, że były ładne, ale osoby które siedzą obok siebie, muszą się lubić, ponieważ skazane są na bliski kontakt. Mam wrażenie, że projektował je pan o rozmiarach co najwyżej „s”.  Gdy pociąg delikatnie i płynnie ruszył zacząłem się rozglądać po składzie. Naprawdę ładny, taki prawie zagraniczny. Tylko ten drażniący głos kobiety o niedrażniącym wyglądzie. Spotkałem ją już na dworcu w Rybniku. Opowiadała, zbyt głośno, swojej towarzyszce podróży o lekcjach nauki jazdy, które odbyła. Z jej opowiadań wynika, że jednak nie każda kobieta powinna mieć prawo jazdy.

Zauważyłem, że drzwi do maszynisty są szklane. Można więc podglądać jego pracę.  Gdybym miał siedem lat, byłbym zachwycony.

Rybnik Towarowy i Sumina

Pierwsza stacja do jakiej dojechaliśmy to Rybnik Towarowy. Na tablicy, na której kiedyś widniał napis oznajmiający, co to za stacja, pozostało tylko: „ynik to..ra..”. Niewątpliwie trwała tu również wojna sprejowców. Ordynarne hasła pokreślone i zamazane innymi – równie ordynarnymi. Pociąg znów ruszył. Delikatnie. Jak nie pociąg. Po prawej, za oknem zobaczyłem bardzo kolorowego ptaka, moja żona, nie Jola, wiedziałaby co to za gatunek. Przed Rydułtowami maszynista mocno zwolnił. Pojawił się znajomy stukot pociągu, który pamiętam sprzed lat. I tak dotarliśmy do dworca. Inaczej, do miejsca, które kiedyś było dworcem. Okna zabite deskami, drzwi również. Pozostała na nich tylko niewielka tabliczka z napisem: „wyjście do miasta”. Informacja na dziś mało aktualna. Widać, że często podróżowali tędy kibice Ruchu Chorzów i  Górnika Zabrze.  Ci drudzy chyba częściej. Gdy ruszamy dalej, zauważam napis: „hoyma cwele”. Obok mnie przechodzą nowi pasażerowie, idą kupić bilety, bo na stacji kasy brak. Po prawej za oknem dwa wyschnięte stawy, kilka nowych domów. Zastanawiam się czy zbudowanych na kredyt. Jak tak, to może będzie je można niedługo tanio odkupić? Chociaż to przecież nie USA, mimo że pociąg taki zagraniczny. Wjeżdżamy do Łukowa Śląskiego. Ładnie. Słonecznie. Coś mi się przypomina, ale nie umiem tego sprecyzować. Dojeżdżamy do Suminy. Przed stacją sarny. Sześć może siedem i bocian, na pewno jeden. Dalej już tylko pola. Szybko przeliczam i wychodzi, że pole golfowe można by zrobić. Przynajmniej z dziewięcioma dołkami. I zaskoczenie – stacja Sumina Wieś. Wygląda jakby dworzec był otwarty. Czy to możliwe? Obiecuję sobie, że kiedyś to sprawdzę. W tym samym momencie zauważam napis na szybie: „szybę wyjścia ewakuacyjnego stłuc młotkiem”. Ten wisi piętnaście centymetrów obok. Stłuc – podoba mi się to słowo. Na stacji Sumina stoi drugi pociąg. Bardziej mi znany. Z przedziałami i drzwiami, które zawsze ciężko się otwierały.

Gdy ruszyliśmy, wpadł mi do głowy pomysł niedorzeczny, sprawdzam czy jest wi – fi. Przesuwam palcem po ekranie telefonu, ustawienia, wybierz sieć. Nic. Bez przesady – pomyślałem, przecież jest cicho i ładnie. Na teraz musi wystarczyć. Wjechaliśmy też do jakiegoś tunelu. Krótki. Zapaliło się światło. Moje odbicie pojawiło się w oknie. Nad nim, chyba, zobaczyłem napis: „musisz schudnąć”. A może nie zobaczyłem?

Racibórz i dorabianie kluczy

Przed nami Górki Śląskie. Zwalniamy. Wyglądam za okno i widzę „porządny” chodnik.  Z dużych płyt i trawy, która wcisnęła się pomiędzy nie. Nie jakaś tam kostka. Nie daj Boże kolorowa. Normalne, cementowe płyty. Potem ładny domek kolejowy. Jak z filmów Kutza. Szybko jednak odzyskuję świadomość, że to rok 2013. Na drodze widzę mercedesa oklejonego DHL. 26 lat temu na pewno tędy nie jeździły. Mijamy Szymocice. Wiem, bo pani to oznajmiła. Na tabliczce dworcowej napis nie do odczytania. Potem już Nędza. Trochę wcześniej las i panowie ścinający drzewa. A w mojej głowie słuszna myśl Polaka: „na pewno dali leśniczemu flaszkę za asygnatę na drzewo”. A przecież nie musiało tak być. Przed Nędzą, jeszcze stacja Wieś i dwa budynki. Szare. Jeden zabity deskami. W drugim pani w oknie, a trochę poniżej duża cyfra 66. Co oznacza? Nie wiem. Potem pasące się konie i coś na wzór parkuru. Ktoś ustawił nawet cztery przeszkody. Jesteśmy w Nędzy. Tam tabliczka, mocno sfatygowana, z napisem: „kierunek Racibórz” i kilka haseł zwolenników Ruchu Chorzów. Gdy zastanawiałem się, czy Nędza jest „niebieska”, minęła mnie dziewczyna w spódnicy w kwiaty i chłopak ze złamaną ręką. Byli uśmiechnięci. Zazdrościłem im. Nie uśmiechu, ale wieku. Dojechaliśmy do Raciborza. Nie wiem dlaczego nie zatrzymaliśmy się w Markowicach. To też muszę sprawdzić. Może zadzwonię do Huberta Kostki z pytaniem, co z ich stacją kolejową?

Widok Raciborza jest smutny. Tak samo jak wzrok pana w budce: „dorabianie kluczy”. Trudno znaleźć ten gwar, który pamiętam sprzed 26 lat. Wtedy postawiłem gitarę obok ławki, a Jola poszła po coś do picia. Nie wiem, co kupiła. Nie wiem, czy była już wtedy coca-cola. Ta prawdziwa. Był natomiast kiosk Ruchu. Dziś nie ma.

Potem przez wiele lat dworzec PKP w Raciborzu kojarzył mi się bardzo przyjemnie. Pewnie dlatego, że był początkiem udanych wakacji. Dziś nie wiem, co myśleć. Oskarżać kogoś, że zaniedbał dworzec? Zwalić winę na „znak czasów”? Pomyślę o tym. 9.31. Megafon milczy. Aha, z Jolą nie byłem długo. Te jedne wakacje.

Marek Pietras

  • Numer: 21 (341)
  • Data wydania: 21.05.13