Apostoł i święci – byli wśród nas
Pewnie wokół każdego z nas żyli ludzie, których moglibyśmy spokojnie wpisać w księgę żywotów świętych.
Chciałbym w tym miejscu wspomnieć troje zmarłych rybniczan – zwyczajnych, prostych ludzi, szerzej może mało znanych, nieobecnych w mediach, ale w wąskich społecznościach, gdzie przyszło im egzystować, jednak wbijających się w zbiorową świadomość na długie lata, jeśli nie na zawsze. Warto, by stali się dla nas niezapomniani, ponieważ deficyt autorytetów, wzorów do naśladowania jest w tych czasach dotkliwie odczuwalny.
Dwie pierwsze postaci z zaproponowanej trójcy zmarły w listopadzie ub. roku. Pozwolę sobie rozpocząć od pewnego poczciwego staruszka.
Rybnicki Apostoł
Stuletni śp. Alfred Apostoł zmarł w tym samym roku 2012, w którym kończył okrągły wiek życia, ale prawie pół roku po swojej jubileuszowej urodzinowej fecie, podczas której z wiadomych względów nikt nie odważył się zanucić dostojnemu gospodarzowi tradycyjnego „Sto lat”. Z kwiatami i życzeniami w domu pana Alfreda zawitał wówczas sam pan prezydent miasta Adam Fudali, co uwieczniła fotografia A. Kolendy. Alfred Apostoł, najkrócej mówiąc, był dla Rybnika postacią bardzo zasłużoną, niemal pomnikową. Był bodaj najdłużej żyjącym obrońcą naszego miasta z 1939 roku, choć urodził się w Żorach. W chwili najazdu faszystowskiej armii III Rzeszy, rankiem 1 września 1939 roku, zgodnie z rozkazem, z bronią w ręku stanął do walki z uzbrojonym po zęby agresorem. Ranny na polu chwały – stracił nogę, co dla człowieka czynu, sportowca i nauczyciela, było kresem wielu pragnień, aspiracji i marzeń – swego rodzaju końcem świata. Pan Alfred nie poddał się, bo to nie leżało w jego walecznej naturze. By utrzymać swoją niemałą (pięcioro dzieci) rodzinę imał się różnych prac i zajęć, objawiając przy tym wiele nowych talentów. Pracował jako bankowiec, urzędnik, księgowy. Nie zapomnę jak swą drewnianą protezą wystukiwał żwawo na skrzypiących schodach rytm każdego roboczego poranka, gdy schodziłby zdążyć na czas do pracy na kopalni Chwałowice. Albo tego specyficznego dźwięku jego moplika marki Simson, którym (lata 60.) pan Alfred wracał z pracy do domu przy Kozich Górkach, gdzie i mi z rodziną przyszło spędzać jakże cudowne acz niełatwe dzieciństwo. To był człowiek cichy, pokornego serca, chętnie wszystkim pomagał, nigdy nie chełpił się swoją heroiczną kartą, potrafił budzić szacunek samą swoją osobowością.
Święta Babcinka
W południe 1 listopada 2012 roku, w tak czczonym na polskiej ziemi dniu Wszystkich Świętych, w wieku 84 lat odeszła od nas do wieczności śp. Regina Rojek, jedna z najstarszych mieszkanek „kółka” na Maroko, zwanego też Gęsim Targiem. To z jej domu niestrudzony kronikarz Rybnika Michał Palica budował kanwę opowieści o najstarszym z rybnickich osiedli. Dobry Bóg chciał, by w takim dniu ta zmarła w opinii świętości weszła od razu w bramę raju. Pewna studentka zafascynowana jej osobowością na wieść o tej śmierci napisała: „Babcia Inka z babcią Różą (to przyjaciółka, która Ją uprzedziła w drodze do „domu Pana”) tańczą już dziś na balu Wszystkich Świętych”.
Regina Rojek zd. Roezner była kobietą tak bardzo zwyczajną w tym co robi i czemu się poświęca, że aż niezwykłą. Była oddaną żoną, wspaniałą zatroskaną matką, wychowującą dzieci, a potem wnuków na ludzi pobożnych, pracowitych i prawych. Absolutna jej wyjątkowość polegała na tym, że dostrzegała też innych, nawet całkiem obcych – w potrzebie. Do końca swych dni dawała temu modlitewny, ale i wprost materialny wyraz. Ksiądz dr Andrzej Marek, proboszcz od św. Jadwigi sam nie mógł za dobrze znać babci Reginki, bo w tej parafii był od niedawna, ale opierając się na przekazie innych, podczas homilii przepięknie wspominał niespotykaną aktywność babcinki… jak ludzie do niej chodzili, jak prosili o dar modlitwy. I jak niewiarygodnie często to skutkowało. Poza hojną ręką, niejeden cud „babcia Inka” wymodliła. Uzdrowienie Agnieszki i inne – długo by opowiadać. Różaniec sobie z siedmioma dziesiątkami zamówiła, bo nie starczyło jej na wszystkie odmawiane codziennie intencje. W ostatnich miesiącach życia pokazywała różańce porozrywane, bo, mimo fizycznych cierpień, nie ustając w modlitwach, zasypiała przy tym, a perełki nakładane na cieniutkie druciki – pękały w zaciśniętych jej dłoniach.
W dniu pogrzebu śp. Reginy Rojek lało jak z cebra przed świtem i przez cały ranek, ale po mszy w kościele nagle przestało. Na cmentarzu tylko lekko kropiło i jakoś jasno się zrobiło – to już na pewno „babcia Inka” wszystkim nam z Nieba błogosławiła.
Brat Gerard od krzyża
Rybnicka piesza pielgrzymka, zmierzająca co roku od patrona Rybnika, św. Antoniego, do Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasną Górę, jest największą na Śląsku i jedną z liczniejszych w całej Polsce. To przedmiot dumy rybniczan, niezależnie od wyznawanego światopoglądu. Od dziesiątków lat wyróżnia ją pewna liczba cichych, w większości z własnej woli anonimowych, filarów personalnych, bez których nie byłaby tym, czym jest – wielkim świadectwem wiary ludzi zamieszkujących ziemię rybnicką, wodzisławską, żorską, a także jastrzębską.
W dniu 9 maja br. swoją heroiczną – doczesną, ziemską pielgrzymkę zakończył śp. Gerard Korus, bardziej znany w Rybniku jako „brat Gerard od krzyża”. Przepełniony charyzmatem i wzorem św. Franciszka przeżył niecałe 81 lat. Żyjąc w ubóstwie nie wyciągał ręki po pomoc, przeciwnie – na różne sposoby służył innym. Był bez cienia wątpliwości jednym z owych filarów rybnickiej ponci. Ile w nim było nieludzkiej siły? Wątłej postury, niewysoki człowiek, a jaka siła woli... Przez wiele długich lat brat Gerad nosił ciężki drewniany krzyż pielgrzymkowy z gipsową figurą Chrystusa – od Antoniczka aż do Maryi – około 120 km drogi, w spiekocie, deszczu, trudzie i znoju. I za Boga nie chciał go nikomu oddać, nawet na chwilę. Dopiero, gdy już siły go wyraźnie opuszczały, to drewniany wizerunek ukrzyżowanego Zbawiciela, owszem, acz niechętnie, oddawał. Cały Gerad… Nawet gdy ustąpił stanowczym zaleceniom lekarskim na dobre, to i tak przez pierwsze kilka kilometrów, rok w rok, niósł ten krzyż pielgrzymkowy (jest ciężki – proszę uwierzyć), coraz bardziej przytłoczony jego ciężarem. W końcu, błagany wręcz o to, oddawał krzyż i w ten sposób trwa już od lat nowy rozdział pełnego heroizmu brata Andrzeja (Dziewióra) od krzyża, którego ofiarność zaczyna dorównywać Gerardowej.
Na początku ostatniej pielgrzymki AD 2012 brat Gerard niósł krzyż wyjątkowo długo, aż prawie do samego Kamienia. Powtarzał, że czuje się świetnie, że chyba mógłby nawet tak iść znów aż do Matki. Zroszone potem czoło i chwiejny krok pokazywały co innego. Był taki odświętny, w białej koszuli, wyjątkowo serdecznie z wszystkimi się żegnał, zanim wystąpił z kolumny i, machając, tak oto serdecznie żegnał rozśpiewany korowód. Po raz ostatni, jak się okazało.
Brat Gerard nosił nasz krzyż dosłownie. Ten sam, tyle że symboliczny krzyż Chrystusowy nosili za nas – i dla nas – śp. Alfred Apostoł i śp. Regina Rojek. Modlitewną zadumą, a przynajmniej czasem szczerym dobrym uczynkiem, z pewnością potrafimy zbliżyć się do nich.
Stefan Smołka
Najnowsze komentarze