Wtorek, 30 lipca 2024

imieniny: Julity, Ludmiły, Rościsława

RSS

Wenezuela to dla mnie raj – część 2

19.02.2013 00:00 red

Z Wojciechem Bronowskim, byłym dyrektorem Teatru Ziemi Rybnickiej, animatorem kultury w Rybniku, a prywatnie zapalonym podróżnikiem kontynuujemy rozmowę o jego niezwykłej wyprawie do Wenezueli.

Tak jechaliśmy przez ten kraj, po drodze obserwując najprzeróżniejsze katarakty, wodospady. To w ogóle jest kraj, który ma strasznie dużo wodospadów. Jeden był szeroki na 50 metrów, inne miały wysokość kilkuset metrów. Znowu nad pewnym jeziorem było ich kilkanaście, niemal jeden wchodził w drugi. Podobnie na rzece Orinoko, gdzie wozili nas Indianie. Było mi również dane oglądać tam najwyższy na świecie wodospad Salto Angel, gdzie przywieźli nas samolotem. W samej Wenezueli lataliśmy sześcioma samolotami, bo kraj jest duży, a chodziło o to, aby zobaczyć jak najwięcej i nie tracić czasu. Z dużego samolotu przesiedliśmy do mniejszego, który zabierał „aż” pięciu pasażerów. Pilot siedział razem z nami, miał dwa małe zegarki i jakąś wajchę. Strach było wsiąść, bo to ledwo się trzymało kupy. Ale przełamaliśmy się i samolocik ruszył. Leciał tylko na wysokości 800 metrów. On wleciał do kanionu długości 70 km, gdzie po obu stronach można było podziwiać kolorowe, wspaniałe skały i oczywiście przyrodę. Nasz samolot leciał, leciał, leciał i raptem w połowie tego kanionu ujrzeliśmy najwyższy wodospad świata – 1112 metrów. Nie ma do niego dojazdu, można go tylko zobaczyć przez wycieczkę samolotem. Nasza maszyna przelatywała koło niego kilka razy, więc można było go podziwiać w pełnej krasie.

Niebezpieczna dżungla

Szczęśliwi wysiedliśmy z tego samolotu, a po podziwianiu kolejnych jezior i innych akwenów czekało nas wejście do dżungli. Gdzieś mniej więcej dwie lub trzy godziny maszerowaliśmy w dżungli, prowadzeni przez Indian, bo samemu nie można. Samemu europejczyk po prostu tam zginie. Wystarczyło, że trochę się opóźniliśmy i grupa poszła troszeczkę dalej. Doszliśmy wtedy do rozgałęzienia dróżek, gdzie nie wiedzieliśmy, czy skręcili w lewo czy prawo. Zaczynamy wołać, krzyczeć i nic, tylko głos odbija się od ogromnych liści. Przez taką głupią sprawę można się zgubić i odnaleźć się za dwa lub trzy dni, albo za kilka tygodni odnajdą nasze kości. Przez przypadek usłyszeliśmy jakby szum wodospadu z jednej strony. Uznaliśmy, że pójdziemy za tym głosem w lewo. W ten sposób dogoniliśmy grupę.

Jaskinia od Hitchcocka

Oczywiście dżungla, jezioro i te wodospady znajdują się na terenie parku narodowego o nazwie Canaima. Jest to olbrzymi obszar z niezapomnianymi widokami. Później autokarem dojechaliśmy do miejscowości Santa Elena na granicy z Brazylią. Tam mieliśmy tylko nocleg, nie było tam nic specjalnie ciekawego, ale zaraz za hotelem była granica. Jako, że byliśmy autokarem, a nie było tam żadnego problemu z jej przekroczeniem, bo nie było żadnych pograniczników, przejechaliśmy granicę i wjechaliśmy pięć kilometrów w głąb Brazylii do małego miasteczka. Tam spędziliśmy kilka godzin, wypiliśmy drinka, kupiliśmy koszulkę dla wnuka i to wszystko, ale mogę żartobliwie powiedzieć, że też byłem w Brazylii. Droga powrotna miała znowu miejsce samolotem przez jakieś 600 kilometrów. Dotarliśmy w końcu do specyficznej jaskini o nazwie Guacharo, głębokiej na 12 km i jednocześnie największej w Wenezueli. W tej jaskini było strasznie ciemno. Indianie prowadzili nas z takimi małymi lampkami. W tej pieczarze żyją jednak chmary nie nietoperzy, jak mogłoby się wydawać, a ptaków, które przystosowały się do życia w ciemności. Panuje tam niesamowity hałas, krzyczą i oczywiście co chwila spada coś na głowę. Jaskinia była odkryta przez niemieckiego geografa Aleksandra von Humboldta już w 1800 roku. Ciekawostką jest, że w tej grocie nagrywano ścieżkę do filmu Alfreda Hitchcocka „Ptaki”.

Karaibski raj

W końcu po 12 dniach trudnej i męczącej trasy wylądowaliśmy w końcu na słynnej wyspie Margarita na Karaibach, należącą również do Wenezueli. Tam czekał nas tygodniowy wypoczynek. Sama wyspa ma koło 70 km długości, piękne plaże, a przy nich wysokie na kilkanaście metrów palmy kokosowe. Tam zamieszkaliśmy w eleganckim hotelu z czterema restauracjami all inclusive. O Matko Święta, jak oni nas tam karmili. Na obiad kilkadziesiąt potraw, nie mówiąc o tych sałatkach, w nieprawdopodobnych ilościach. Tak samo dużo dań na śniadanie, a jeszcze więcej na kolację. Dania miejscowe, meksykańskie, amerykańskie. Ja ogólnie nie jadam ziemniaków i tam też było ich bardzo mało, bo miejscowi podobno też jedzą ich bardzo mało, tak jak wieprzowiny. Faktycznie nie było nawet szynki, ale jedzenia było do woli. Najważniejszą jednak rzeczą na Margaricie były napoje. Karaiby to w końcu raj na ziemi, więc dla mnie napoje były dwa: najpierw czekolada do śniadania. Nigdzie nie piłem tak dobrej jak w Wenezueli i w Hiszpanii. To co w Polsce zwie się pitną czekoladą jest w porównaniu z tymi jak gminna spółdzielnia „samopomoc chłopska” kiedyś. W Wenezueli mają tyle kakaowców, że wytwarzają czekoladę najwyższej klasy. Drugim napojem, jak na raj przystało było cuba libre. Przepis jest bardzo prosty. Do wysokiej szklanki dodajemy trochę lodu, 50 ml białego lub złotego rumu, najlepiej prosto z Karaibów, to zalewamy do pełna colą i do tego wyciskamy i wrzucamy ćwiartkę limonki. Pycha. To jest pierwszy drink Wenezueli, który rozpoczął swoją historię na Kubie w okresie prohibicji i później zyskał popularność na całych Karaibach. To trunek smaczny i zdrowy, nie to co nasza wstrętna wódka. Polecam i zapraszam do Wenezueli i do karaibskiego raju.

Opowiadał Wojciech Bronowski

Notował Szymon Kamczyk

  • Numer: 8 (328)
  • Data wydania: 19.02.13