Gunsi w Rybniku: Miasto znów zdało egzamin...
Ten dzień nie był tylko wielkim świętem rocka. Był też, a może przede wszystkim, wielkim świętem Rybnika. Od wczesnego przedpołudnia ulicami miasta przechadzały się grupki osób w koszulkach Guns N’ Roses – oglądali rybnicką starówkę, robili zdjęcia przy fontannie. To dobry sygnał na przyszłość, to jest tak naprawdę wartością tej imprezy – grono osób, które nie tylko wspomną kiedyś, że w Rybniku były, ale będą być może pamiętały, jaki Rybnik jest. A miasto od strony organizacyjnej pokazało się bardzo dobrze.
W gruncie rzeczy zagrało niemal wszystko. Wjeżdżając do miasta, o którejkolwiek porze, trafialiśmy na utrudnienia w ruchu ulicznym nieodbiegające w żaden sposób od codziennych standardów. Wiele w tym zasługi w fakcie udrożnienia ul. Gliwickiej. W zeszłym roku, na koncercie Bryana Adamsa, Gliwicka została całkowicie odcięta bardzo wcześnie, co w samym sercu miasta stwarzało spore problemy komunikacyjne. Nie zawiodły także parkingi i ich ulokowanie – decyzja o przesunięciu placu parkingowego z dzielnicy Piaski na teren za Carrefourem była strzałem w dziesiątkę.
Na pracę służb porządkowych – policji i strażników miejskich – także nie można narzekać. Na każdym większym skrzyżowaniu obecni byli funkcjonariusze drogówki, przed samym stadionem roiło się od strażników miejskich, którzy instruowali kierowców i przechodniów, służyli pomocą i pilnowali porządku – a było przecież co robić. Do miasta – nie licząc samych rybniczan wybierających się na koncert – zjechało kilka, jeśli nie kilkanaście tysięcy ludzi.
Jedynym mankamentem okazało się samo ulokowanie stadionu. O ile do sklepu – w tym wypadku marketu z Galerią Śląską – było niedaleko, to już znaleźć w okolicy stadionu knajpę z porządnym jedzeniem trudno. Oczywiście, gastronomia dostępna była po wejściu na stadion, jednak nie wzięto pod uwagę, że znaczna grupa fanów rocka pod bramami obiektu koczować będzie już od wczesnych godzin popołudniowych. Spora część przyjezdnych pytała także o rybnickie stare miasto. Dowiedziawszy się, że to kilkunastominutowy spacerek, po prostu rezygnowali z zwiedzania. Na to jednak magistrat nie ma wpływu.
Najważniejszy jednak wniosek płynący z samej organizacji to fakt, że biorąc pod uwagę oba koncerty – zeszłorocznego Bryana Adamsa oraz zeszłotygodniowych Guns N’ Roses – miasto naprawdę gotowe jest na organizację wielkiej imprezy. Na myśl przychodzi, organizowana po sąsiedzku, Colors Of Ostrava. Rozciągające się za stadionem pola mogą przecież służyć nie tylko za strefy parkingowe. A kilkudniowy festiwal rocka (bądź jakiegokolwiek innego rodzaju muzyki, choć Rybnik to zdecydowanie „gitarowe” miasto), z kilkoma poważanymi artystami w programie, to już naprawdę coś. Być może, miast organizować jednodniowy koncert wielkiej gwiazdy, pokusić się o przygotowanie festiwalu. W Rybniku jest co robić, co oglądać i gdzie posiedzieć. Brakuje tylko impulsu. Takim impulsem może być duża, kilkudniowa impreza. Sukces murowany.
(mark)
Zabrakło magii
Od strony muzycznej 11 lipca nie wyglądał zachywacjąco. Supporty – częściowo wybierane przez magistrat, częściowo przez firmę Prestige MJM – wypadły, nie przebierając w słowach, nijako. Najjaśniejszym punktem w programie rozgrzewającym publikę przed wielką gwiazdą był zdecydowanie zespół Złe Psy. Andrzej Nowak z ekipą warczących muzyków dał pierwszorzędny pokaz, jak zdawałoby się prostą muzyką i niewyszukanym tekstem poruszyć tłumy. Nawet pojawienie się Tomka Karolaka – trochę na siłę i bez specjalnej ikry – nie popsuło wrażenia, że kapela ta mimo kilkunastu lat grania nie straciła nic z swej energii i pazura. Jastrzębska Symetria również ten dzień zaliczy do udany – publika rozruszała się nieco przy dynamicznych i ostrych dźwiękach kapeli. Najsłabiej wypadły zespoły swą na co dzień prezentowaną stylistką znacznie odbiegające od klimatów ciężkiego rocka i zachodnich ballad w stylu Guns N’ Roses. Najsłabszy koncert dał rybnicki zespół Bloo. Panowie, normalnie obracający się w klimatach raczej popowych i pop-rockowych, nie przypadli do końca do gustu wymagającej publice na stadionie przy Gliwickiej, podobnie zespół Chemia. Na szczęście supporty rozłożono z głową – najpierw nieco lżejsze Bloo, później ostro zagrała Symetria. Nieco więcej harmonii i melodii wprowadziła Chemia, by ustąpić czadowi, jaki lał się ze sceny przy dźwiękach gitar Złych Psów.
A Guns N’ Roses?
Na koncert głównej gwiazdy wieczoru kilkunastu tysiącom fanów przyszło poczekać – Axl Rose spóźnił się o grubo ponad 2 godziny. Koncert – mający zacząć się o 21.00 – rozpoczął się po 23.00. Publika co rusz dawała upust swemu niezadowoleniu, gwiżdżąc i nawołując zespół do wyjścia na scenę. Gdy w końcu zgasły światła i rozpoczęło się intro, pojawiła się także magia – na oprawę wizualną i efekty pirotechniczne chyba nikt nie będzie narzekał. Ogromna scena ustawiona tego dnia na stadionie i feeria barw i świateł sprawiły, że fani szybko zapomnieli o spóźnieniu. Pierwsze dźwięki gitar i wokalu Axla Rose’a sprowadziły jednak część z nich na ziemię. Coś było naprawdę nie tak, jak powinno. Głos wokalisty ledwo przebijał się przez rzężące brzmienie trzech gitar, momentami w ogóle nie dało się wyłuskać słów piosenek. Problem został po kilku piosenkach nieco zniwelowany, jednak z miejsc przeznaczonych dla prasy (kilka krzesełek nad sektorem VIP) zespół wciąż nie brzmiał tak selektywnie, jak w zeszłym roku Bryan Adams. Dla zagorzałych fanów GnR to jednak nie problem, w końcu liczy się, że obcują na żywo z ulubionym zespołem, z legendą rockowej muzyki. No właśnie – z tym obcowaniem też nie było dobrze – Axl Rose nie zamienił praktycznie słowa z rybnicką publicznością. Swój kontakt ograniczył do kilku „Thank you” po sporych owacjach oraz do zapowiadania solowych występów członków zespołu.
Tutaj właśnie dochodzimy do sedna problemu – dlaczego koncert legendy rocka nie był tak udany, jak z pewnością wszyscy by tego sobie życzyli. Zabrakło tak naprawdę jednego elementu całej układanki – pana w czarnym cylindrze i kręconych włosach z nieodłącznym papierosem w ustach. Trzech obecnych gitarzystów GnR wykonywało robotę, którą niegdyś robił Slash. I żaden z nich nie robił tego na tyle dobrze, by porwać publikę. Nie można dyskredytować talentu DJa Ashby, Bumblefoota czy Fortisa, jednak Slash jest tylko jeden. Tam, gdzie legendarny gitarzysta zaskakuje subtelnością i wyczuciem, pojawiały się mocne, grane bez wyczucia riffy, zaś w miejscach, gdzie powinny znaleźć się porywające, agresywne acz precyzyjne zagrywki, znać dawał o sobie brak dokładności i toporność wykonania. Zdecydowanie najbliżej ideału znalazł się Ashba – który brał na siebie większą część solowych popisów Slasha. Jednak nawet on nie może równać się z muzykiem, który z Guns N’ Roses nie chce mieć już więcej do czynienia.
Axl Rose nie był tego dnia w szczytowej formie, muzycy popisywali się swoimi umiejętnościami, lecz żaden nie mógł dorównać oryginałowi, nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia, a jednak... koncert zachwycił. Legł w gruzach mit, że GnR to Axl Rose i spółka. Guns N’ Roses to zespół z krwi i kości i ten akcent na scenie był wielokrotnie podkreślony. Wszyscy muzycy wytrącali z siebie mnóstwo energii, poruszali publikę dynamiką gry, skakali, kręcili się, biegali. Do tego widać było, że to nie tylko zarobek i sposób na życie – na scenie widać było żywą i niczym nie skrępowaną zabawę i radość z gry. Pochwalić także należy fakt, że panowie nie boją się grać nowej płyty – dość chłodno przyjętej przez krytyków i fanów „starych” Guns N’ Roses. To w tych momentach najbardziej uwidaczniał się zespół – element, którego tuż przed rozpadem oryginalnego składu tak bardzo brakowało.
Podsumowując – Guns N’ Roses zostawili na rybnickiej scenie sporo zdrowia, widać było, że wciąż chcą poruszać. I nawet jeśli stare dobre hity – jak „Welcome to the jungle” czy „Paradise City” nie brzmiały już tak dobrze, nawet jeśli Axl Rose to już nie TEN Axl Rose, a trzech utalentowanych gitarzystów nie zastąpi jednego geniusza w kapeluszu – Gunsi udowodnili 11 lipca, że w gwieździe świecącej bladym już światłem wciąż tkwi sporo ognia. Wystarczy go tylko rozpalić.
Marek Grecicha
Najnowsze komentarze