Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

Ćwierć wieku z Carrantuohill

21.02.2012 00:00 red

Odsłona 4 – Sari znaczy Żory

Strzał w dychę

Na horyzontach marzeń końcówki lat osiemdziesiątych świtała nadzieja zmian. Wrzało w kulturze. Atmosferę tamtych lat przypominają stare gazety. „Nowiny” artykułem Piotra Dudy: „… Dawno już w Żorach nie oglądano tak znakomicie bawiącej się publiczności, jak podczas sobotnich Spotkań z Piosenką Żeglarską – Sari ’87”. Autor wymienia tych, co dali imprezie zielone światło: Irenę Morgałę – dyrektor MDK, prezydenta Żor – Grzegorza Utratę i jego zastępcę Krzysztofa Węziaka. Wspomina własnej produkcji scenografię oraz atmosferę stworzoną przez uczestniczące zespoły, m.in.: Watersztagi z Bytomia, Miondze z Żor, zespół Jachtklubu Bielskiego, Ryczące Dwudziestki, a także… „rybnicką grupę Carrantuohill”. Oto fragment tego artykułu: „[…] Na scenie trwała nieustanna, niczym nieskrępowana zabawa. Doszło do tego, iż na poczekaniu, podczas imprezy, zawiązała się grupa Dno, składająca się z… osób z widowni. I też wystąpiła, wcale udanie. Za kulisami zaś – nieustanna nerwówka – czy wszystko wyjdzie, wszak Sari to impreza promocyjna, i właśnie sobotni koncert miał zadecydować, czy Spotkania z Piosenką Żeglarską na stałe wejdą do repertuaru żorskich imprez kulturalnych. Nie brakuje w Żorach młodych zapaleńców, ani artystycznych talentów. Jak się okazuje, są również animatorzy kultury z prawdziwego zdarzenia. Tylko tak dalej…”.

Festiwal zapoczątkowany prawie 25 lat temu, okazał się jednym z ważniejszych wydarzeń kulturalnych w historii regionu. Pisał o tym również Dariusz Filak na łamach „Nowej Gazety Żorskiej” w październiku 1995 roku. Ten pouczający tekst pozwolę sobie zadedykować rajcom Rybnika, mającym do dumnej przeszłości stosunek, powiedzmy, ambiwalentny. Pokazuje to m.in. sposób upamiętniania i wspierania speedwaya – dyscypliny przez dziesięciolecia rozsławiającej imię miasta, dla wielu będącej czymś więcej niż tylko sport. Trudnych pól, żeby je zniszczyć, nie trzeba traktować czołgiem – wystarczy je zostawić odłogiem – same zarosną chwastami. Wróćmy do tekstu Filaka:

„Bardzo charakterystyczną cechą normalnie rozwijających się krajów czy kultur jest potrzeba różnorodności, polegająca na tym, że każdy region lub miasto pragnie w jakiś niepowtarzalny sposób różnić się od innych, posiadać coś takiego, co nadaje temu miejscu swoisty styl, przyciąga innych i sytuuje to miejsce na mapie bogactw świata […].

W Polsce, jak w innych krajach dotkniętych trądem komunizmu, odradzanie się lub powstawanie tradycji jest jednym z najważniejszych elementów powracania normalnego. Z prawdziwą satysfakcją pragnę powiedzieć, że moje miasto – Żory taką tradycję stworzyło. Na dodatek zaś powiedzieć trzeba, iż jest to tradycja szalenia konstruktywna, żywa i myślę, że nieodwracalna. Mówię o Żorskich Spotkaniach z Piosenką i Muzyką Folk […].

[…] festiwal ten ma szczęście do ludzi wspaniałych, do ludzi mądrych i jednocześnie zwyczajnych. Mam nadzieję, że przyszłość pozwoli ocalić charakter tego spotkania, daleki od komercji, reklamy czy polityki; charakter spotkania człowieka z drugim człowiekiem, rozrywki spod dobrego znaku z powagą i refleksją. Być może dzisiejszy charakter naszego festiwalu jest przestarzały i niemodny, co roku jednak znajduje się grupa ludzi, dla których taki właśnie świat jest piękny i rzeczywisty”.

Czas był niepewny. Odradzała się Solidarność, częściowo rozbita, z nadłamanym kręgosłupem, bez wielu działaczy de facto „wyrzuconych” poza granice kraju (emigracja polityczna), bądź zrezygnowanych. Ale też zasilona energią młodych orłów (śp. Grzegorz Kolosa z wodzisławskich osiedli – symbol tego pokolenia – również absolwent rybnickiego technikum budowlanego), coraz śmielej protestująca w dużych zakładach, w tym również w kopalniach Rybnickiego Okręgu Węglowego – w Jastrzębiu, Żorach, Wodzisławiu Śl., Czerwionce–Leszczynach, Rybniku. Ta rodząca się wtedy fala, której życzliwie sprzyjał watykański namiestnik Najwyższego – polski papież bł. Ojciec Św. Jan Paweł II – doprowadziła do pokojowego przesilenia, obrad „okrągłego stołu” w Polsce, a w dalszej konsekwencji obalenia muru berlińskiego i wreszcie rozpadu całego systemu komunistycznego w Europie. Powoli zmieniała się przy tym mentalność ludzi. Wysoka kultura nabierała oddechu, zachłystując się przy tym niejednokrotnie. Jak grzyby wilgotną, ciepłą jesienią powstawały liczne zespoły muzyczne. Utrzymać się zdołały tylko nieliczne. Carrantuohill właśnie wtedy wyjrzał osłoneczniony zza obłoków rozrzedzonej mgły.

Otwierają się wrota kariery

Od lata 1988 roku była ich piątka. Bogdan Wita ze swoją akustyczną melodyką zawitał wśród „śląskich Celtów” tuż po inauguracyjnym „Sari”, jeszcze przed wigilią Bożego Narodzenia. Chodziło między innymi o to, by Zbyszek Seyda mógł skupić się na mandolinie, która w tym gatunku muzycznym wydawała się bardzo przydatna (Adam Drewniok przerzucił się na gitarę basową po pierwszej wyprawie do Belgii, od 1992 roku). Bez skrzypka grupa z takim repertuarem istnieć praktycznie nie mogła. Pierwsze „Sari” pokazało niepospolity talent młodziutkiego Maćka Paszka. Kwestią czasu była propozycja, którą w końcu w imieniu zespołu dla Maćka zmaterializował Bogdan (żeby było śmieszniej – na „Śmieszku”, żorskim kąpielisku). Na dziesięć lat, a dokładnie do roku 1997 – kiedy doszedł oczekiwany już z narastającym utęsknieniem perkusista Marek Sochacki – tak zostało.  Z doskoku, czasem tylko sporadycznie wchodzili inni, na kilka koncertów, sesję nagraniową, małą trasę. 

Przez pierwszych kilka lat wszyscy muzycy śląskiej formacji łączyli granie z nauką i (lub) pracą zawodową. Muzyka była ich pasją. Zawsze czujny i zwarty Bogdan Wita podjął działania. Dziś można powiedzieć, że przejmując inicjatywę w przełomowym czasie życiowych rozterek, uchronił nieźle rokującą grupę przed przedwczesnym rozpadem. W maju 1992 roku, wpadł na genialny pomysł założenia agencji artystycznej (Celt), która miała koordynować całość działań związanych z organizacją koncertów, planowaniem imprez, a także zająć się promocją i wydawnictwem nagrań. Zniknęła istotna część kłód na drodze do wspólnej chwały. (cdn).

Niejaki Ben Seydowsky (tak swego czasu podpisywał się Zbyszek Seyda) na łamach „Przewodnika Katolickiego” nr 25/98 roku opublikował artykuł pt. „Nasza Irlandia”, gdzie czytamy: „Tak naprawdę to wszystko zaczęło się bardzo zwyczajnie. Po wielkich sukcesach estradowych na szkolnych, rejonowych i krajowych przeglądach… poezji śpiewanej (?!), jednym wspaniałym koncercie w parafialnym kościele (dzięki przychylności księdza proboszcza i przy sali wypełnionej do 12 miejsca) grupa pod duchowym patronatem  Erysia przygotowała krótki recital utworów irlandzkich na I Festiwal Muzyki Żeglarskiej w Żorach. Utwory zaczerpnęliśmy z płyty znanego już w świecie Kwartetu Jorgi. Sukces był bezapelacyjny …”.

Grzegorz Kowalczyk na łamach cytowanych już wcześniej „Nowin”, ale kilka lat później, we wrześniu 1991 roku, tekstem „Folkowa nowa fala” tak pisał o początkach i rosnącej popularności zespołu Carrantuohill: 

„… Afisze informujące o imprezie wypisane były pismem celtyckim, przypominającym liternictwo stosowane przez zespoły heavymetalowe. Tym sposobem sala Domu Kultury wypełniła się metalowcami, witającymi zespół okrzykami: Gdzie jest perkusja?. Odwaga wystąpienia przed taką widownią przyniosła w miarę upływu czasu niespodziewany efekt – zwolennicy mocnego uderzenia zaczęli bawić się nie gorzej, niż na koncercie rockowym! Wywołując grupę do kilku bisów udowodnili, że folk to muzyka dla każdego”.

Stefan Smołka

  • Numer: 8 (276)
  • Data wydania: 21.02.12