W drodze do Indonezji
Wspomnienia podróżnika
Aga Blazy – często wyrusza z Rybnika (uparcie do niego wraca). Dużo się uczy od dzieci i ciągle próbuje je przekonać, że są artystami. Inspirują ją ludzie. To dzięki nim tworzy gniazdka, przestrzenie, w których wykluwają się twórcze pomysły. Ma przyjaciół w wieku od kilku miesięcy do kilkudziesięciu lat. Uwielbia liguryjską focaccię, wszystkie odcienie szarości, wodę w każdej postaci (zwłaszcza śnieg) i swojego faceta w kuchni. Z tymże narzeczonym Karolem Mierzejewskim, nazywanym w relacjach pieszczotliwie Ka, obecnie mieszkają na Bali, gdzie pracują i kształcą się. Swoje przeżycia z pobytu na Bali opisuje na blogu www.agablazy.com.
W połowie podróży zawitaliśmy do Bangkoku, który okazał się pełen niespodzianek. Zaczęło się już na lotnisku. Najpierw zaskoczyła nas temperatura powietrza, a zaraz potem serdeczność Tajlandczyków.
Do centrum zawiózł nas kierowca, który też był początkiem niespodzianki – tym razem niespodzianki rodziców. Zafundowali nam cały dzień w Bangkoku: prywatnego kierowcę, zwiedzanie i hotel. Jak sami stwierdzili to już prezent na Boże Narodzenie. Serdecznie dziękujemy im za ten luksusowy podarunek. Po dwóch dniach na Bali doceniamy nie tylko bajeczny widok z okna na tętniący życiem Bangkok, profesjonalna obsługę i świetna wycieczkę, ale przede wszystkim ciepły prysznic, umywalkę i wannę – było cudownie! Zwiedzaliśmy miasto półprzytomni po podroży, otumanieni gorącym powietrzem, ale nadal nie mogliśmy wyjść z zachwytu. Wszystko naokoło było takie inne, nowe i ciągle bardzo przyjazne. W wielkim kompleksie Pałacu Królewskiego najbardziej zaskoczyła mnie świątynia Szmaragdowego Buddy. Poczułam się tam trochę jak w „naszej” Kaplicy Sykstyńskiej. Cudowne malowidła, tłumy ludzi i olbrzymia chęć, by móc się skupić, podumać, pomodlić. Ale to dość trudne wśród masy spoconych turystów i w pierwszym dniu podroży na drugi koniec świata. Otaczało nas tyle kolorów, zapachów kadzideł, wrażeń. Było magicznie.
Kosztowne „spa”
No i przylecieliśmy. Pobyt na Bali zaczęliśmy od wypicia kawy na lotnisku. Kiedy po godzinie doszliśmy do siebie, przestudiowaliśmy mapę i podjęliśmy decyzje, że pierwszy miesiąc spędzimy w Ubud. Zamiast rajskich widoków plaż i pól ryżowych mieliśmy okazje zobaczyć jak wyglądają balijskie miasta, gdy pada deszcz. Pierwsze wrażenia nie były zbyt przyjemne, może dlatego, że mieliśmy duży problem ze znalezieniem noclegu. Tak jak przypuszczaliśmy, za pierwsze tygodnie słono zapłacimy. Miejsce w którym spaliśmy w pierwszą noc na wyspie było koszmarne (mimo dumnej nazwy „White House Resort”, na tabliczce z reklama był też nieśmiały dopisek „SPA”). Nie widziałam tam żadnego białego domku, a za napis „spa” zapłaciliśmy o jakieś 20 dolarów za dużo (cena za nocleg dla dwóch osób po targowaniu się – 30 USD). Skusił nas za to ładny ogród, tylko w nocy przekonaliśmy się jak bardzo zła była to decyzja.
Poszukiwanie miejsca
Zmęczeni postanowiliśmy zostawić plecaki w naszym „White House Resort” i wyruszyliśmy na poszukiwania czegoś rozsądnego, czyli pokoju z łazienką i kuchnią na miesiąc, w dobrej cenie. Tłumy na ulicach, chmury na niebie i zaduch wszędzie. Nie przeszliśmy zbyt daleko i natrafiliśmy na informacje turystyczna (był to wózek z daszkiem na dwóch patykach, za którym stało dwóch przyjaznych Balijczyków i na ulicy odpowiadali turystom na wszelkie ich pytania). Nadeszła nasza kolej – pytamy. Jeden z nich dzwoni do kumpla, niestety wszystko zajęte. Mówi ze znają jeszcze jeden „guest house”, tylko nie maja do niego numeru. Zaproponował, żeby jedno z nas zostało, a drugie pojechało na skuterze z panem nr 2 zobaczyć to miejsce. Nie muszę tu chyba pisać jaka byłam przestraszona, jednak z dwojga złego: przejażdżka na skuterze z obcym kolesiem w koszmarnym i lewostronnym ruchu ulicznym lub czekanie na Ka przy informacji, wybrałam to drugie. Zerkałam na zegarek co dwie minuty i wyobrażałam tylko sobie, jak głośno zacznę krzyczeć na pana nr 1 jak Ka nie wróci do godziny.
Nieprzespana noc
Tak, niesamowite jakie budzą się w nas instynkty w sytuacjach ekstremalnych. W grę wchodziło znalezienie dachu nad głową (dosłownie) na miesiąc czasu. Trzeba było zaryzykować. Po 45 minutach wraca uśmiechnięty Ka. Nie zapomnę tego uczucia ulgi, szczególnie słysząc „znalazłem dla nas super miejsce”. Wróciliśmy do naszego White House Resort i po trzech godzinach gadania o wszystkim i o niczym po prostu poszliśmy spać. Tutaj robi się ciemno o 18.30 czasu lokalnego (w Polsce 12.30), pomyślałam, że to dobrze. Będzie łatwiej zasnąć – nic bardziej mylnego. Pierwsza noc była straszna. Nie pomagało przeświadczenie, że od jutra mieszkamy gdzie indziej. Z nocy pamiętam tylko olbrzymi wentylator na suficie, jego hałas, łóżko bez moskitiery, a co za tym idzie uczucie gorąca w śpiworze (jakoś musieliśmy się zabezpieczyć) i piejące całą noc koguty! Pogryzły mnie komary, a zamiast spać w nocy, zasnęliśmy cudem rano i prawie przespaliśmy godzinę wymeldowania się (południe).
Aga Blazy
Dalszy ciąg relacji z pobytu Agi Blazy i Karola Mierzejewskiego w Indonezji w kolejnych odcinkach „Wspomnień podróżnika”
Najnowsze komentarze