Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

Pełna chata

03.05.2011 00:00 red

Rodzina zastępcza to nie hotel, pensjonat czy jakaś instytucja opiekuńcza, ale dom rodzinny, gdzie wszyscy żyją razem – mówi prezes stowarzyszenia „My dzieciom”.

Stowarzyszenie „My dzieciom” działa w Rybniku półtora roku i zrzesza 20 rodzin, które zdecydowały się przyjąć pod swój dach dzieci z domów dziecka, by stworzyć rodziny zastępcze. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę, jak wielka odpowiedzialność na nich ciąży.

– Działamy głównie po to, by sobie pomagać, wspierać się nawzajem i uświadamiać innych na temat rodzin zastępczych i opieki adopcyjnej – mówi Ryszard Wróbel, prezes stowarzyszenia, głowa rodziny 2+8. – Trójka dzieciaków to moje rodzone, dla piątki jesteśmy rodziną zastępczą – mówi pan Ryszard. I choć dla wielu to już pełna chata, w stowarzyszeniu są rodziny jeszcze liczniejsze. – Zaczyna się myśleniem o jednym, dwójce dzieci. 

Jednak kiedy człowiek widzi tę przemianę, jaka dokonuje się w tych młodych ludziach, to chce się tego rozdać jak najwięcej – dodaje. Czy każdy jednak może wziąć pod swoje skrzydła dzieci z domów dziecka? – Teoretycznie każdy. Istnieją oczywiście obostrzenia, jak stan zdrowia, stały dochód jednego z rodziców, pewne warunki lokalowe, jednak nie o to przecież w rodzinie chodzi, żeby każdy miał swój pokój, łazienkę i szafkę. To nie jest hotel, pensjonat czy jakaś instytucja opiekuńcza, ale dom rodzinny, gdzie wszyscy żyją razem – mówi prezes stowarzyszenia „My dzieciom”. 

Nieskazitelna rodzina

Potencjalni opiekunowie z rodzin zastępczych nie mogą mieć żadnych konfliktów z prawem, ważna jest także opinia środowiskowa oraz odbycie specjalnego szkolenia. Następnie całą procedurę przeprowadza już ośrodek adopcyjno–opiekuńczy, który poprzez profilowanie psychologiczne dopasowuje charakter dziecka do charakteru rodziny. – Pierwsza sprawa, to fakt, że dziecko to nie towar, a ośrodek to nie sklep. Nie wybieramy sobie tego, kto nam się podoba. Ostateczna decyzja należy do nas, nie bierzemy jednak dziecka „z półki” – tłumaczy pan Ryszard. – Dlatego tak ważny jest fakt profilowania, to znaczy – nie ma takiej sytuacji, że dziecko z rodziny niewierzącej trafia do silnie katolickiego domu – dodaje. 

Trudne kwestie finansowe

Szlachetny gest założenia rodziny wiąże się oczywiście z uruchomieniem całej biurokratycznej machiny – wizyty i kontrole kuratorów, sprawozdania i stały kontakt z ośrodkami adopcyjno–opiekuńczymi. Pojawia się także kwestia dofinansowania. – Każda rodzina, która decyduje się zostać zastępczą, musi być stabilna finansowo – tłumaczy Ryszard Wróbel. – Za każdy przyjęte dziecko, w zależności od jego wieku, stopnia niepełnosprawności lub innych uwarunkowań, rodzina zastępcza otrzymuje dofinansowanie. Nie są to jednak niesamowite pieniądze – dodaje. I choć pan Ryszard nie chce zbytnio zagłębiać się w kwestie finansowe, ponieważ nie one są najważniejsze, przyznaje, że czasami powstają dziwne, często negatywne sytuacje na tym tle. – Są ludzie, którzy uważają, że zakładamy rodziny zastępcze dla pieniędzy. Ja, kiedy zdecydowaliśmy się przyjąć dzieciaki, zmieniłem samochód na większy, żeby mógł pomieścić siedem osób. Chwałowice to mała miejscowość, więc zaraz zaczęto gadać, że się dorobiłem – żali się prezes. – Prawda jest taka, że żyjemy w tak dziwnym kraju, w którym kiedy człowiek robi coś z serca, jest piętnowany, albo odbywa się to na marginesie – dodaje. 

Nie jest różowo

A przykrych sytuacji jest tyle samo, co tych pięknych i wesołych. – To nie jest tak, że te dzieciaki są złote i grzeczne. To jest trudna młodzież, często po przejściach, po traumach i rodzinach patologicznych – tłumaczy pan Ryszard. Dzieci często nie są nauczone podstawowych zachowań, bo po prostu nikt im ich nie pokazał. 

Problem jednak nie leży tylko w samych dzieciach. – Dlatego właśnie założyliśmy stowarzyszenie „My dzieciom” – żeby uświadamiać innych na temat specyfiki takiej młodzieży – tłumaczy Ryszard Wróbel. – Moje dzieciaki nie są nieskazitelne. Też rozrabiają,  nie zachowują się wzorowo w szkole. Nauczyciele nie potrafią jednak z nimi współpracować. Kiedy dzieje się coś złego i uczestniczy w zdarzeniu grupa młodzieży w tym jedno czy dwoje dzieci z rodziny zastępczej, jak myślicie, kto obrywa za całość? – pyta retorycznie pan Ryszard. 

„My dzieciom” prowadzi szeroko zakrojone działania na rzecz uświadamiania społeczeństwa w tej kwestii. Nie upominają się o specjalne traktowanie, chcą tylko, by racje i sytuacja dzieci z rodzin zastępczych były rozumiane i akceptowane. – To, że dzieciaki z domu dziecka zachowują się tak, jak się zachowują, nie podlega dyskusji. Nikt jednak nie pyta, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego trudno do nich dotrzeć – dodaje prezes „My dzieciom”. 

Walka z wiatrakami

Promocja idei rodzin zastępczych i informowanie społeczeństwa o ich sytuacji stowarzyszenie organizuje także na szczeblach władzy. – Spotykamy się z radnymi, z urzędnikami, prezentujemy naszą sytuację, tłumaczymy problemy i wskazujemy rozwiązania – mówi pan Ryszard. – Nie chcemy upominać się o pieniądze, bo  nie dla tego to wszystko robimy. Coś jednak trzeba w tym systemie zmienić, bo zaczyna działać bardzo dziwnie i, co ważniejsze, zaczyna szkodzić samemu miastu – dodaje. 

Lada dzień wejść ma w życie ustawa, która zmienia sposób finansowania placówek opiekuńczych, w tym rodzin zastępczych. Na korzyść tych rodzin, a na niekorzyść miasta. 

Problem leży jednak nie w kwocie przeznaczanej na działalność placówek i jednostek opiekuńczych, a raczej w sposobie zarządzania tymi pieniędzmi. Na dwa rodzinne domy dziecka w Rybniku przeznacza się rocznie tyle, ile spokojnie można by przeznaczyć na 5 lub nawet 6 rodzin zastępczych. W każdej placówce przebywa około ósemki dzieci. – Przy założeniu, że ktoś weźmie pod swój dach ósemkę dzieci i spełni wszystkie kryteria, by otrzymać najwyższe dofinansowania, i tak nie sięgnie nawet połowy kwoty, jaka przeznaczana jest na rodzinny dom dziecka w skali roku. To ogromna różnica – tłumaczy Ryszard Wróbel. Miasto utrzymuje także budynek,  opłaca wszystkie podatki, organizuje remonty i naprawy. – Kiedy mnie rozleci się kran albo zacznie się kruszyć elewacja, sam muszę o to zadbać  – dodaje pan Ryszard. Można oczywiście zmienić rodzinę zastępczą w „zawodową”. Wtedy jeden z opiekunów otrzymuje pensję. Jednak  pewne dofinansowania zostają wycofane, co w przypadku dziewiątki przysposobionych dzieci sprawia, że de facto pozyskane pieniądze są mniejsze niż te w „zwykłej” rodzinie zastępczej. – W przypadku, kiedy dziecko trafia do rodzinnego domu dziecka, nie ma problemu, bo są pieniądze, by kupić to czy owo. W przypadku rodziny zastępczej, nie jest to takie banalnie proste – dodaje przewodniczący.

Mimo wszystko

Jest wiele przeciwności, którymi sprostać musi rodzina zastępcza. Od kwesti przyziemnych, jak finanse, po skomplikowane, jak przyzwyczajenie dziecka do nowej sytuacji. Jednak pan Ryszard i jemu podobni ludzi chcą i będą dalej dzielić się ciepłem domu z dziećmi, które tego potrzebują. – Niektóre dzieci mają już ponad 18 lat. Mogłyby opuścić domy, jednak chcą zostać jak najdłużej. To jest niesamowite uczucie, kiedy na przykład przy wigilijnym czy wielkanocnym stole widzi się nie dwie czy trzy, a dziesięć lub nawet dwanaście uśmiechniętych twarzy – mówi Ryszard Wróbel. – To nie jest misja, tu nie ma też pobudek finansowych. Robimy to, bo kiedy widzimy radość i miłość tych dzieci, kiedy człowiek widzie przemianę, jaka się dokonuje, po prostu chce się dać „to coś” komuś jeszcze, chce się tej miłości rozdać jak najwięcej – dodaje.

Marek Grecicha

  • Numer: 18 (234)
  • Data wydania: 03.05.11