Czwartek, 7 listopada 2024

imieniny: Antoniego, Ernesta, Achillesa

RSS

Walczył o Polskę

02.06.2009 00:00
Dopiero po wojnie udało mi się ściągnąć rodzinę, zesłaną na Sybir. Niestety, nie całą - opowiada bohater odznaczony orderem Virtuti Militari.
Jan Skupień niestety nie skorzystał w tym roku z zaproszenia ambasady amerykańskiej. Zdrowie nie pozwoliło tym razem, by mógł uczestniczyć w obchodach święta armii USA, które odbyły się w ubiegłym tygodniu. Odznaczony orderem Virtuti Militari zgodził się jednak opowiedzieć nam o swoich kolejach losu. 85-latek wspomina młodość, spędzoną na kresach i zakończoną zesłaniem na Sybir. Podczas wojny walczył między innymi pod Lenino i o Berlin. Potem prowadził restaurację, został budowlańcem, spędził pół życia w Rybniku...
 
Co za kurica?
 
Jan Skupień niejedno już w życiu przeszedł. Wiele się zmieniało, pozostała jego skromna, jak mówi, osoba. A ten starszy już człowiek naprawdę ma się czym pochwalić! Dowodem jego wyczynów są choćby liczne odznaczenia. - No mam ich kupkę. To jest dla mnie najważniejsze, czyli Virtuti Militari, ale poza tym jeszcze krzyż walecznych, medal na polu chwały, zesłańcom Sybiru... za Berlin, za Lenino, krzyż kawalerski za prace społeczne, no i odznaczenie za udział w dywizji Kościuszko. Ten ostatni to taki dziwny orzeł. Ruskie nas pytały: a co to za kuricę [kurę - red.] masz? - wspomina z uśmiechem Skupień. A raczej: kapitan Skupień. - Z wojska wyszedłem z podporucznikiem. W 1981 roku komuś się słabo zrobiło i dali mi porucznika. A ostatnio, kilka lat temu, mianowali na kapitana - referuje z dystansem.
 
Bohater spod Lenino
 
Pochodzę zza Buga. Mieszkałem przed wojną w Kamionce Wielkiej. Mój ojciec walczył w wojnie przeciwko bolszewikom, ja służyłem w „Strzelcach", więc jak weszli Rosjanie, wraz z całą rodziną zesłali nas na Sybir. Stamtąd dostałem się w 1943 roku do dywizji im. Tadeusza Kościuszko. Nazywało się, że idziemy walczyć za ojczyznę - uśmiecha się pan Jan, który przeszedł cały szlak aż do Berlina. Brał również udział w walkach pod Lenino. W tym miejscu opowiadania uśmiech znika, twarz staje się bardzo poważna. - Jesteśmy w okopach. Dowódca mówi: potrzebuję trzech ochotników. No to ja, obywatelu poruczniku, mówię, i zgłasza się jeszcze dwóch. Polecił nam obrzydliwe zadanie. Sowiecki czołg miał uszkodzoną gąsienicę i ugrzązł na terenie Niemców. Trzeba było tych czołgistów uwolnić, ale wróg oświetlił cały ten teren. Czołgamy się. Kolega dostał strzał w głowę. Nie wiedzieliśmy, co dalej. Powrót oznaczał sąd wojenny. Mój kompan wrzucił do okopu granat. Niemcy zginęli. Zdziwiliśmy się, że nie było żadnego alarmu. Nasza droga okazała się jednak daremna: czołgistów powystrzelali wcześniej snajperzy - opowiada z rezygnacją.
 
Restaurator, totalizator...
 
W walce o Berlin stracił rękę i dostał się do szpitala. - Jak wyszedłem, starałem się sprowadzić z Sybiru rodzinę. To był 1947 rok. Wróciła jedynie matka, brat i dwie siostry. Trzecia siostra zmarła w Tajdze, brat na kopalni Czarnogorka, ojciec: w Abakanie - wymienia ze smutkiem. Również powojenne czasy nie należały do najłatwiejszych. - Wszystko zniszczone, nie było pracy. Prowadziłem restaurację w okolicach Głubczyc. Interes bardzo dobrze mi szedł - uśmiecha się pan Jan. Ale w tamtych czasach powiedzieć tak to przyznać się do zbrodni. - Władza mnie cały czas nachodziła. Nakładali kary za byle co. Zamknąłem restaurację w 1950 roku i przeprowadziłem się z rodziną do Rybnika, skąd pochodzi żona - opisuje swoje koleje losu. Pan Jan został wtedy budowlańcem, a potem pracował w Totalizatorze Sportowym na ulicy Pocztowej. Wielu graczy pewnie i dzisiaj go jeszcze pamięta. - Miałem wielu stałych klientów - uśmiecha się.
 
Krystian Szytenhelm
  • Numer: 22 (134)
  • Data wydania: 02.06.09