Czwartek, 7 listopada 2024

imieniny: Antoniego, Ernesta, Achillesa

RSS

Co w pamięci rybniczan zostało

14.04.2009 00:00
Wiele było ciekawych historii związanych z wojną. Czasem zapamiętuje się z nich tylko jedno, ale charakterystyczne zdanie. Jak powiedziała pewna rybniczanka: „Polacy nie potrafili ze mnie zrobić polskiej patriotki, a Niemcom udało się to w kilka dni.” Ile w takim zdaniu jest treści...
Syn znanego żydowskiego kupca Aronstamma, który spolszczył sobie potem nazwisko, uratował po wojnie z obozu dla Niemców w Świętochłowicach rodzinę Hergerów. Hergerowa była znaną przedwojenną modystką, zaś Aronstamm miał na Sobieskiego sklepy z tekstyliami. Znali się więc dobrze. W wyniku udanej interwencji młodsza Hergerówna wyszła późnij za mąż za młodego wybawcę. Ze starszą ożenił się młody Rojek – syn właściciela kamienicy na Sobieskiego. Znany jest fakt pomocy jakiej w czas wojny zdecydowanie antynaziztowskiemu redaktorowi Trunkhardtowi udzielił jego rodak w mundurze. Trunkhardt zrewanżował mu się w powojennym krakowskim procesie ratując go co najmniej przed zsyłką w głąb Związku Sowieckiego. Tamten mógł powrócić do Niemiec.
 
Miłość w czasach wojny
 
Inną interesującą opowieścią są losy inż Peista, który po wojnie uratował dla naszej Ryfamy sporo sprzętu przed wywozem do kraju naszych najserdeczniejszych sojuszników. Podczas wojny jako Żyd skazany był na obóz zagłady. Jego małżonka, z domu Konieczny, pojechała do gubernatora Franka. A jako że była wybitną pianistką, zorganizowano na Wawelu koncert. Koncert przeszedł wszelkie oczekiwania, tym bardziej potem, gdy jej męża zwolniono z obozu. Peist przetrwał okupację jako dyrektor kolejki na Kasprowy Wierch. A po wojnie, będąc wybitnym inżynierem został dyrektorem Ryfamy. Zanim to jednak nastąpiło, życzliwi rodacy za „współpracę” z okupantem sprokurowali wysłanie jego żony do obozu dla Niemców w Oświęcimiu, mimo że nie była ani Niemką, ani Polką. Czuła się Ślązaczką. Tym razem mąż miał okazję do skutecznego okazania wdzięczności. Dodajmy, iż pani Peist grała świetnie nie tylko na fortepianie, ale i akordeonie, i że przygotowywała Lidię Grychtoł do Konkursu Chopinowskiego. Obie zresztą dawały w Świerklańcu po wojnie recitale dla pracowników Ryfamy. A jeśli już jesteśmy przy parach małżeńskich, to z kolei tragiczna romantyczna historia żony inżyniera D. z Raciborskiej. Stało się to już po wojnie. Kiedy owdowiała, nie była w stanie zaakceptować tego stanu rzeczy. Sąsiedzi długo słyszeli jej lamenty w przydomowym ogródku. W końcu odkręciła gaz i dołączyla do męża.
 
Czarna polewka dla Hansa Franka
 
W związku z Krakowem w czasie wojny, przypomniała mi się opowieść, jaką świetnie pamiętam z podstawówki. Opowiadała nam ją nasza wychowawczyni Modesta Próchnicka. Kiedyś Hans Frank zaprosił na Wawel metropolitę krakowskiego Adama Sapiehę. Książę arcybiskup Sapieha, wywodzący się z pradawnego rodu, wielki autorytet został przyjęty z odpowiednimi honorami. Srebrne półmiski, kryształy, porcelana pełne najwykwintniejszych potraw i napitków. Po przyjęciu – na ktorym nb. duchowny chciał załatwić kilka palących polskich spraw – przy pożegnaniu Sapieha zaprosił hitlerowskiego dygnitarza z rewizytą. Jak się miało okazać zrobił to z rozmysłem. Kiedy do niej doszło Frank zasiadł przy stole pokrytym rodowymi zastawami Sapiehów . Jakież jednak było jego zdziwienie, kiedy w porcelanowych wazach odkrył zupę z buraków, gdy na srebrnych tacach wniesiono czarny chleb, a po posiłku podano lurowatą kawę zbożową! Warto dodać, że ten biskup, który wyświęcał późniejszego papieża na kapłana, to monumentalna postać. Bez niego nie było by Wyszyńskiego i Jana Pawła II. Adam Sapieha wyciągnął z Sachsenhausen 124 polskich profesorów. Zabiegał u Hitlera o ułaskawienie 24 Polaków z Radomia – nadaremnie. Zabiegał o pozwolenie na odprawienie mszy św. bożonarodzeniowej w KL Auschwitz – nadaremnie. Wzywał Piusa XII do otwartego potępienia nazizmu. Po wojnie działał na wielu polach (m.in. Caritas) i otwarcie wzywał Bieruta i komunistyczne władze do opamiętania. To bez wątpienia postać na książki i filmy. I nie tylko.
 
O nakręcaniu koncertów
 
Na koniec kilka lżejszych historyjek, np. o matce pani W, którą mąż przywiózł aż z Lotaryngii. Mimo usilnych starań nigdy nie nauczyła się polskiego. Kiedyś uniesiona patosem chwili i polskim patriotyzmem wybiła w kościele Matki Boskiej Bolesnej swój sopran ponad inne głosy :” Chałwa na wysokości, chałwa na wysokości !” Albo opowieść pana Mariana, która onegdaj nie zmieściła się w materiale o jego rodzinie. Matka pana Mariana była pianistką. Została też chrzestną małej Lidusi Grychtołówny. Rybnickim muzykom organizowano przed wojną koncerty m.in. w rybnickim kinie „Świt” na Dworcowej (obecnie Miejska) . Po wojnie kino zwało się „Górnik”. Kiedyś zorganizowano recital wybitnie uzdolnionemu dziecku. Ostatnie chwile przed odsłonięciem kotary, gdy pani Rak konstatuje, że mimo iż taboret jest podkręcony na maksa, mała Lidusia z trudem sięga klawiatury. Pędzi po poduszkę. Kiedy sadza małą pianistkę kurtyna zaczyna się rozsuwać. Jedyne co pozostaje, to schować się za wielkiego czarnego Steinwaya. Po koncerciku burza oklasków. Kiedy brawa milkną i nastaje cisza w oczekiwaniu na bis zza kulis wychodzi pan strażak od BHP i mówi: Ludzie nie wierzcie, że to ta mała tak sama grała. To ta pani za instrumentem kręciła korbką. Po chwilowej konsternacji wybuchają śmiechy.
 
Przygody Harry’ego Peela 
 
Znaną przed wojną w Rybniku postacią był pan, który nosił ksywkę „Harry Piel”. Od niemieckiego bohatera filmów przygodowych z epoki kina niemego (1892–1963), który grał nawet z platynową Marleną. Rybnicki Harry Peel (aktor bowiem zangielszczył sobie nazwisko) wsławił się przede wszystkim wejściem na komin rybnickiego browaru. Mało, że wszedł, to jeszcze na górze prezentował niesamowite figury gimnastyczne. Ludziska stali z otwartymi gębami. Ściana komina nawet na górze była wystarczająco szeroka. Miała 51 cm. szerokości, na wierzchu obita żeliwną płytą o grubości 5 cm. Mimo wszystko wyczyn nielada. Harry Peel próbował także –jak dziś niesamowity Francuz – wejść na wieżę kościoła św. Antoniego, ale w połowie zrezygnował. Kiedyś założył się o flaszkę, że skoczy z 3 piętra. Skoczył . Złamał nogę, lecz mimo bólu pierwsze o co spytał, to gdzie jest flaszka. Natomiast znane były „kondukty żałobne”, których był niejako głównym... rekwizytem. Otóż nasz bohater mieszkał z dala od centrum pod lasem Gać. Kiedy już zakończono knajpiane uroczystości tworzył się orszak żałobny, który prowadził znany skądinąd mistrz szewski pan Stefan. Za nim na „ostatniej drodze” kroczyła orkiestra grająca na fujarkach z patyków, na grzebieniach i podniesionych z ulicy liściach „Marsza” powszechnie w świecie znanego. Potem jechał „karawan” – drewniany wózek , na którym spoczywały „drogie zwłoki” . A jako, iż Harry był pokaźnego wzrostu karawan najczęściej był za krótki i długie nogi Peela podskakiwały na kocich łbach. Za „karawanem” kroczyli „nieutuleni w żalu”. Niektórzy nawet byli jeszcze odprowadzić „drogiego nieboszczyka” aż do jego domostwa pod lasem Gać
 
Mocne nerwy
 
Żeby nie wyjść z atmosfery jeszcze jedna autentyczna opowieść osadzona jednak już w poważniejszym klimacie. Pan Emil miał właśnie tego roku pójść do szkoły. Działo się to dokładnie w połowie lat 20-tych ub.w. Mały Emil pokłócił się z bratem kto ma narąbać w szopie drzewa. W wyniku sprzeczki brat dorwał siekierę i zaczął rąbać. Jednak Emil nie chciał dać za wygraną i bach. Bylo po palcu. Biegiem do doktora Wiesnera na Korfantego (czerwona kamienica Kwiatkowskich). Kiedy pielęgniarka zobaczyła palec pomyślała chwilkę i... omdlała. Doktor zapytał chłopca czy potrafi sam trzymać kciuka, gdy on będzie go przyszywać. Jasne. Palec ma się dobrze do dziś, ale pan S. nie ma jednak... dwóch innych palców, które stracił po wojnie! Za to zdrowie doskonałe. Zawsze uśmiechnięty pan teraz w lutym 2009 skończył równo dziewięćdziesiątkę! Pan Emil był znakomitym fachowcem naszej rybnickiej powojennej budowlanki. A przed wojną przez wypadek musiał rok później pójść do szkoły nr.1, ale dzięki temu poznali się z mym stryjem Romanem.
 
Przywiązanie do miejsca pozostaje w człowieku na zawsze. Pamiętam jak kilka lat temu opowiadała mi przedwojenna rybniczanka o pewnym zdarzeniu, które miało miejsce 30 lat po wojnie. Poszła ze swą matką do doktora Kwapulińskiego. Starsza już pani została poproszona o podanie adresu. Bez wahania podała : „Rybnik, Reja 3”. Dopiero po chwilce się poprawiła podając prawidłowy adres, a nie ten przedwojenny ze szczęśliwych czasów swej młodości.
 
  • Numer: 15 (127)
  • Data wydania: 14.04.09