Rodzina Lubosów
Augustyn Lubos pochodził z Koziegłów. Był górnikiem. Jego żona Albina, kobieta nieco oschła, pochodziła z domu Rzepka. Jednym z ich dzieci był Roman urodzony 17.02.1899 r. w Piekarach Śląskich. Prócz Romana byli jeszcze córka Agnieszka i syn Józef. Roman uczył się fachu krawieckiego w Wiedniu i Frankfurcie nad Menem.
Po zdobyciu stopnia czeladnika zrobił dyplom mistrzowski nie tylko jako krawiec, ale i krojczy. 08.11.1899 r. w Piekarach Śląskich Roman Lubos wziął ślub z panną Klarą Zuzanną Flakus pochodzącą z Piekar Śląskich, acz urodzoną w Chorzowie 11.08.1902 r. Jej rodzice: Franciszek, który był górnikiem i Marta z domu Dybała, „bardzo zacna kobieta”, mieli prócz Klary jeszcze dwoje dzieci – Roberta i Martę. Robert, brat Klary zginął najprawdopodobniej pod Stalingradem. Z kolei Klara i Roman Lubosowie mieli siódemkę dzieci: trzy dziewczyny i czterech chłopców.
Wędrówka za chlebem
Państwo Klara i Roman Lubosowie, zanim osiedli w Rybniku, dość często przemieszczali się. Z całą pewnością była to wędrówka za chlebem, czyli szukanie dobrego miejsca pracy. Ich syn Edward, który opowiedział nam o swych rodzicach i dziadkach urodził się w Popielowie w 1929 roku. Lubosowie mieszkali jednakże prócz Piekar Śląskich także w Tarnowskich Górach i w Miasteczku Śląskim. Kiedy Lubosowie przybyli do Rybnika zamieszkali najpierw na ulicy Piłsudskiego czyli dzisiejszej Powstańców Śląskich, potem na Wawoku, wreszcie na Ogródkach. W Rybniku Roman Lubos przez jakiś czas tworzył spółkę z W. Syrkiem, a zakład swój mieli właśnie na Piłsudskiego 14.
Jak krojczy Roman pozyskał klientów
U Romana Lubosa szyli ludzie niewymiarowi. Jak wspomniała żona pana Edwarda, pani Eleonora, dla jednego z klientów zabrakło miarki w pasie. Wskutek takiej specjalizacji do zakładu krawieckiego Lubosa zaczęli zjeżdżać ludzie nie tylko ze Śląska. Oczywiście też w Rybniku znajdowali się ludzie, o których powiedzieć możemy z całą pewnością, że nie spełniali standardów, które prezentuje przeciętny członek populacji. Niewątpliwie pana Grabowskiego z Rybnika ściągnąć do drużyny kosza chciałby niejeden trener. Może by zrobił karierę w enbieju? Widzimy go na unikalnym zdjęciu – na lewo od niego stoi jego krawiec pan Roman Lubos. On sam miał lekkie skrzywienie kręgosłupa, które można było wyleczyć. Nigdy jednak nie chciał się na to zgodzić. Może znał świetnie zasady marketingu i chciał pozostać żywą reklamą swej firmy o określonej przecież specjalizacji i renomie. Być może pozwoliło mu to także doskonale wczuwać się w potrzeby swoich klientów tym bardziej, że był świetnym krojczym. Przedwojenni rybniczanie pamiętają także jego pracownię w domu Pragera czyli pod adresem Rynek 5.
Dziecięce wspomnienia
Syn Romana – Edward Lubos – pamięta pewne scenki z przedwojennego życia. Pamięta bezbrzeżną uczciwość ojca. Nigdy nie wziął więcej za szycie niż to wcześniej ustalono. Zresztą cennik był dla niego święty. Może dlatego z lat kryzysu pan Edward zapamiętał sprzeczkę, gdy matka prosiła w kuchni ojca o pieniądze, a ten bezradnie rozłożył ręce. A wtedy matka z płaczem krzyknęła: To co mam dać jeść? Z innych scen zapamiętał jak ojciec uchylił lufcik w dachu, by mały Edek lepiej mógł słyszeć dźwięk bijących w całym mieście dzwonów po zgonie Józefa Piłsudskiego. Ojciec powiedział wtedy: Zapamiętaj. Zmarł jeden z największych Polaków. Pan Edward pamięta też, że Grabowski, który mierzył sporo ponad dwa metry czynnie uprawiał wolnoamerykankę. Pewnie chciał nawiązać do tradycji mistrza świata Zbyszka Cyganiewicza. Stoczył on za Rudą pojedynek z czarnoskórym przeciwnikiem i zdecydowanie go wygrał. Dowiedziałem się, że Grabowski był synem piekarza, który miał swe zakłady w Rybniku na Maroku i w Radlinie.
Człowiek, który żadnej pracy się nie bał
Ciekawa jest też historia pracy pana Edwarda Lubosa. Choć to materiał na osobny temat, warto choć trochę faktów przytoczyć. Zaczął swą pracę jako robotnik przymusowy w Niemczech. Po wojnie rozpoczął naukę w liceum matematyczno–przyrodniczym w Wiśle. Przerwała ją w 1948 gruźlica. Po jej wyleczeniu w 1951 zaczął pracować w nadleśnictwie koło Prudnika. W 1955 został referendarzem techniczno–leśnym w Rejonie Lasów Państwowych w Gliwicach. Od 1958 w nadleśnictwie w Toszku. Z żoną Eleonorą wspomina jak ich dzieci chodziły pod eskortą do szkoły w Ligocie Toszeckiej. Na przedzie kroczył kot, za nim jamnik, potem wyżeł, za nim wilczur i na końcu sarna. Zwierzęta stawały przed szkołą czekając aż dzieci przekroczą jej progi, po czym wracały do leśniczówki. Od 1963 zaczęła się praca w nadleśnictwie Grudzice. Tu – jak poprzednio w Toszku – stworzył pan Edward pierwszą wzorcową szkółkę drzewną. Lata 1968–1972 to praca w Rudach. Od 1973 do 1990 pracował tu w nadleśnictwie jako leśniczy do spraw dróg i melioracji. Zajmował się też łowiectwem. Nadzorował w tym czasie budowę 500 km dróg i 600 km rowów odwadniających. Wybudował też na Rudzie kilka mostów. Potrafił w ciągu tygodnia postawić z elementów solidny most i wylać go asfaltem. Kiedy nastała w 1992 wielka pożoga, w okolicy nie było dosłownie czym oddychać. Przydały się drogi, które pan Lubos wybudował. Przemierzył je zresztą w celach kontrolnych kilka razy! W 1994 wybudował lądowisko dla samolotów.
Rodzina z gromadką czworonogów
Żona pana Edwarda pracowała najpierw w hucie „Silesia”, potem w Zrzeszeniu Sportowym, następnie w Rybnickim Przedsiębiorstwie Materiałów Budowlanych Przemysłu Węglowego. Potem już poświęciła się rodzinie i ciężkiej nieraz pracy na gospodarstwie. Państwo Lubosowie – kochające się małżeństwo po złotych godach – trzymają w zanadrzu wiele wspomnień. Zgadaliśmy się szybko na temat psiaków, bo państwo Lubosowie mieli przedstawicieli niemal połowy psich ras. Jamnik np. pracował jako posłaniec. Kiedyś koniecznie był potrzebny w leśniczówce pan Lubos. Pani Eleonora zawiesiła psu wiadomość u szyi i „pchnęła umyślnego w las”. Jamnik szybko – 8 km w głąb lasu – znalazł i sprowadził pana leśniczego. Trzech traktorzystów założyło się, że „zaatakują” gospodarstwo z trzech stron i któryś z nich dostanie się przez płot na jego teren. Przegrali zakład z jednym bernardynem.Wyżeł pilnował przy stole kota i za nic nie pozwolił mu dobrać się do świeżego mięsa na talerzu. Inna historyjka z kotem. Pani Nora przy pracach domowych popatrywała na chrapiącego kota. W pewnym momencie z norki wymsknęła się mysz. Kocur otwarł jedno oko i prychnął. Mysz czmychnęła do swej dziurki. Po jakimś czasie mysz ponownie miała ochotę na wycieczkę krajoznawczą. Tym razem kot błysnął oboma ślepskami, a nawet się poruszył. Myszka zrobiła w tył zwrot i zniknęła w swym mysim domku. Gdy jednak próbowała po raz trzeci wynurzyć się z norki kot wstał i... łapką wepchnął ją nazad do jej pomieszkania! Były i inne opowieści o nowofunlandzie, bassecie, seterze. Zebrało by się na całą książkę.
Michał Palica
Zdjęcia pochodzą z albumów Edwarda Lubosa
Zdjęcia pochodzą z albumów Edwarda Lubosa
Najnowsze komentarze