Podróż za jeden uśmiech
O absolwentach rybnickiej „Hanki” w Bakczysaraju, używaniu w ukraińskich wychodkach dzieł komunistów zamiast papieru toaletowego oraz o niebezpieczeństwie utknięcia w Rumunii – opowiada Kasia Szulik, która podzieliła się swoimi wspomnieniami z wakacji.
– Jak zaczęła się twoja podróż?
– Razem z moim chłopakiem skorzystaliśmy z promocyjnej oferty jednej z linii lotniczych. Wylądowaliśmy w Symferopolu – pierwszym punkcie podróży. Stamtąd udaliśmy się do Sewastopolu – to jakieś 150 km, które udało nam się pokonać na drewnianych ławkach kolei państwowej za jedyne 4 zł. Nie był to może najwygodniejszy środek transportu, ale studencka kieszeń nie pozwala na wybrzydzanie. Przespaliśmy się jedną noc w namiocie, wzięliśmy kąpiel w Morzu Czarnym i ruszyliśmy do Bakczysaraju.
– Bakczysaraj... – dla każdego Polaka ta nazwa brzmieć musi poetycko.
– Oczywiście. To małe miasteczko rozsławione zostało przez naszego wieszcza – Adama Mickiewicza – w „Sonetach Krymskich”. Główną atrakcją turystyczną jest Pałac Chanów, o którym nasz poeta pisał: „Jeszcze wielka, już pusta Girajów dziedzina”. Faktycznie, wiele już z tego symbolu dawnej potęgi władców Krymu nie pozostało. Ja jednak przywiozłam stamtąd przede wszystkim wspomnienie pewnego niezwykłego spotkania. Gdy tylko wyszliśmy z pociągu, podeszła do nas dziewczyna i zaoferowała nam nocleg. To tam właśnie, tak daleko od domu i na pierwszej zaoferowanej nam kwaterze, poznaliśmy dwóch Polaków, Magdę i Michała. Mało tego, podczas wieczorku zapoznawczego przy krymskim winie okazało się, że są rybniczanami, do tego absolwentami mojego liceum. Wielu rzeczy mogłam się spodziewać po Ukrainie, ale na pewno nie uczniów z „Hanki” za ścianą!
– Jakie były następne przystanki na Ukrainie? Jak w ogóle oceniasz tę część waszej wyprawy?
– W sumie spędziliśmy na Ukrainie 5 dni. Zdążyliśmy jeszcze zwiedzić Armjańsk i Odessę. Ogólne wrażenia... – może takie, że poza Odessą, trudno dostrzec tam europejskość. Prócz nieporządku i dziurawych ulic, rzucają się w oczy pozostałości dawnego systemu. I nie mówię tu jedynie o pomnikach Lenina czy czerwonoarmistów. W jednym z wychodków zamiast papieru toaletowego znaleźliśmy kanon literatury poprzedniego systemu. Określenie tego jako chichot historii jest w tym przypadku pewnie zbyt delikatne. Chyba właśnie takie „klimaty podróży” przyciągają na Ukrainę turystów najczęściej.
– A druga połowa waszej podróży?
– Mołdawię wspominam zdecydowanie przyjemniej i bynajmniej nie z tego powodu, że jest tam taniej. Przejechaliśmy ten kraj w dwa dni. Nie szukaliśmy żadnych kwater. Koczowanie na dziko jest tam całkowicie legalne. Gdy rozbiliśmy się z namiotem nad malowniczym jeziorem, podjechał pewien samochód. Było już ciemno, przebiegły nas nieprzyjemne dreszcze. Okazało się, że mamy do czynienia z właścicielem tego terenu. Heh, wszelkie nasze obawy opadły, gdy ten uprzejmy pan zaczął nas zapraszać do siebie do domu. W ogóle gościnność i serdeczność tych ludzi jest wprost niewyobrażalna. Ustępuje jedynie tej, jaką zaznaliśmy w Rumunii. Zresztą to, że w tym serdecznym kraju wystarczy zapukać do drzwi, by być goszczonym, pojonym i karmionym wszystkim, co gospodarze posiadają – staje się już chyba wręcz legendarne. Szkoda jedynie, że te dwie, niezwykle gościnne narodowości tak nieprzychylnie odnoszą się do siebie nawzajem. Wyczuwaliśmy te antagonizmy bardzo wyraźnie, na szczęście jedynie w formie nieżyczliwych, mających nas ostrzec słów.
– Ukraina, Mołdawia, Rumunia.. – jakie następne kraje były na trasie waszej wyprawy?
– Wracaliśmy już wtedy powoli do domu. Po fascynacjach cygańskimi dzielnicami, niestety natrafiliśmy w Rumunii także – już na sam koniec naszego pobytu – na gigantyczne powodzie. Bardzo baliśmy się tam utknąć. Nawet żartowaliśmy, że jako studenci dziennikarstwa powinniśmy prosić o ekspedycję ratunkową i pomoc w powrocie do kraju. Na szczęście los się odmienił i spotkaliśmy się znowu z niezwykłą życzliwością. Udowodniono nam, że to nie granice, krajobrazy i odległości, ale ludzie sprawiają, że w danym miejscu czujemy się jak w domu. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę w stanie w ciągu zaledwie kilku godzin zżyć się z całkiem obcymi ludźmi. Rumuni to naprawdę wyjątkowy naród. Jednak byliśmy już wyczerpani tą intensywną podróżą – gdy tylko dostaliśmy się na Węgry, skorzystaliśmy z uprzejmości polskich kierowców, którzy zabrali nas swoimi tirami do Polski. Także Słowację oglądaliśmy wyłącznie z okna szoferki.
– Tirami, czyli znów oszczędnie.
– Oczywiście. Wiadomo przecież, z czym wiąże się wyprawa na studencką kieszeń. Najczęściej poruszaliśmy się autostopem – całą Mołdawię tak przejechaliśmy! Serdeczność niektórych kierowców nie znała wprost granic. Niektórzy nawet nadkładali dla nas drogi. Nikt mi pewnie nie uwierzy, ale pewien taksówkarz z Rumunii przewiózł nas swoją taryfą 150 km – za uśmiech!
– Możesz zdradzić, ile zawierała ta studencka kieszeń?
– Spędziłam w drodze 11 niezwykłych dni. Symferopol, Sewastopol, Bakczysaraj, Armjańsk, Odessa, Kiszyniów, Jasy, Suceawa... – każda z tych nazw będzie mi już do końca życia przywodzić na myśl piękne wspomnienia. Wydałam niecałe 600 zł, wliczając w to okazyjny przelot samolotem, wyżywienie, nocleg, transport – wszystko. To była niezwykła podróż za małe pieniądze. Na trasie 3000 tys. kilometrów człowieka spotkać mogą najdziwniejsze, najbardziej fascynujące przygody. Najpiękniejsze jest jednak to – i będę to powtarzała z uporem maniaka – że jeszcze nigdy nie zaznałam tyle serdeczności ze strony całkowicie obcych mi ludzi. To jest chyba najtrwalsze wrażenie z tej wyprawy.
Krystian Szytenhelm
Najnowsze komentarze