środa, 25 grudnia 2024

imieniny: Anastazji, Piotra, Eugenii

RSS

Westfalska Ławka XIII. Kto robi na grubie, a kto chodzi z pukeltaszom

08.10.2024 00:00 red

Do szkoły poszedłem we wrześniu 1946 roku. Miałem czarną kamienną tabliczkę w drewnianej ramce, przy której na jednym sznurku zwisał wilgotny szwam (prawdziwa gąbka) a na drugim sznurku była sucha ścierka.

Mój starszy brat (rocznik 1934) rozpoczął naukę szkolną w niemieckiej szkole w roku 1941 i nie zdążył ukończyć czwartej klasy, bo w marcu 1945 roku byli już u nas czerwonoarmiści, a za frontem wracali z Krosna do Kokoszyc Cząstkowie, którzy już w kwietniu rozpoczynali nauczanie polskie. Kierownik szkoły polecił uczniom w klasie brata napisać, jaki zawód wykonuje ojciec – czy jest górnikiem, albo rolnikiem. Brat nie wiedział, kto to rolnik, ani kto to górnik, bo u nas były tylko bambry (pamponie) i berchmony. Brat do „prawidłowej” odpowiedzi doszedł drogą dedukcji. Myślał tak: U nas som same górki i doliny, to bamber chodzi za koniami roz pod górka, a raz z górki, to na pewno jest górnikym. Tata nimo koni i tak nie chodzi, bo robi na grubie, to na pewno jest rolnikym - nieraz, gdy ojciec późno wrócił z kopalni to mówił, że musieli rolować (rolszychta). Tak napisał, a prawdy dowiedział się w domu. Gdybyśmy w gwarze wymawiali „Bergmann”, to zapewne brat by nie miał takiego kłopotu, bo Berg to góra i jakoś by to skojarzył, ale berchmon? Brat szybko musiał nadrabiać zaległości, zaś praca naszych przedwojennych nauczycieli ponownie podobna była do odgruzowywania miasta. Przez dziesięć przedwojennych lat wyszli z gruzowiska, a teraz znowu przyszli do szkoły uczniowie z pukeltaszami i aktentaszami (tornistrami i aktówkami), a w nich: hefty (zeszyty), fyjderbiksy i fyjderkastle (piórniki drewniane), leszblaty (bibuły do wysuszania atramentu), radjyrgumi (gumki), blajsztyfty (ołówki), tinty (atramenty), fyjderhaltry (obsadki do stalówek) i wiele innych drobiazgów.

W czerwcu 1952 roku brat ukończył Liceum Pedagogiczne w Raciborzu. Dostał nakaz pracy w Żędowicach koło Zawadzkiego na Opolszczyźnie. Urzędnik wystawiający nakaz pracy napisał „Rzędowice”. Teraz w domu zaczęto szukać tych Rzędowic w niemieckim szulatlasie, bo przecież na starych mapach niemieckich polskie nazwy pisane były według pisowni niemieckiej, ale można był je odczytać prawidłowo np.: Rogau – Rogów / Czirzowitz – Czyżowice / Pschow – Pszów. Nie pamiętam, jak przebiegało całe szukanie, ale w końcu doszukano się miejscowości koło Andreashütte (Zawadzkie). Pod koniec sierpnia 1952 roku brat wziął nową (polską) tekturową walizkę w rękę i pojechał polonizować Ślązaków na Opolszczyźnie. Ojciec nie umiał pogodzić się z tym, że jego syn wszedł w rolę Gorola dla żędowickich autochtonów. Nakazał synowi mieć poprawny stosunek do tamtejszych ludzi, choć nie tak daleko od Żędowic 13 lat wcześniej ludzie grozili ojcu kopaczkami. Swoją mowę ojciec zakończył ostrzeżeniem: Pamiyntej synek, że bydziesz kiedyś stamtont uciekoł przed pieronami (Niemcami). Wtedy „życiowo doświadczony” i wykształcony synek powiedział: Tato, wynie wiycie, na jakim świecie żyjecie.

Gdy minęło niecałe 40 lat od tej rozmowy, brat przypomniał ją sobie za sprawą ledwo co zaistniałych wydarzeń na Opolszczyźnie. Gdy, jak co miesiąc, przyjechał do nas w odwiedziny, powiedział: Cztyrdzieści lot tymu tata mioł recht (miał rację). Możno byda do was przyjyżdżoł na paszport. Na Anabergu już śpiywajom Mein Heimatland, mein Vaterland, a farorz odprawio msze po nimiecku (pierwsza msza w języku niemieckim była odprawiona 4 czerwca 1989 roku). Ojciec już nie żył 5 lat. Brat zmarł w 1992 roku i spoczął na cmentarzu w Kolonowskich, w rodzinnej ziemi swej żony, gdzie sosna cieniem osłania jego grób i powietrze nasyca żywiczną wonią.

Do szkoły poszedłem we wrześniu 1946 roku. Miałem czarną kamienną tabliczkę w drewnianej ramce, przy której na jednym sznurku zwisał wilgotny szwam (prawdziwa gąbka) a na drugim sznurku była sucha ścierka. Tabliczka na jednej stronie miała białe linie, a na drugiej stronie miała kratki. W kieszeni miałem gryfel (rysik). Kiedy pani na mojej tabliczce wpisała czerwonym rysikiem jedynkę (wtedy najlepszy stopień), niosłem ostrożnie tabliczkę do domu, by się pochwalić. Nasza wychowawczyni, pani Maria Droździewicz ze Skawiny koło Krakowa, mówiła w mojej klasie coś o guzikach. Myśleliśmy że mówi o małych prosiątkach, u nas nazywanych gusiki – wołało się: guś, guś, guś. A gdy uczyliśmy się piosenki: Grzeczne dziecko, gdy wstanie / nie prosi o śniadanie / tylko rączki umyje / buzię uszka i szyję, dziwiliśmy się, że małe dziecko umie szyć. Nieporozumienie wynikało z tego, że nikt nie wiedział co to szyja, bo każdy miał kark, który też trzeba było myć.

W drugiej klasie, nie opuściłem ani jednego dnia nauki, za co dostałem książeczkę z bajkami i wpisaną do niej dedykacją, co zachowałem na pamiątkę. Nieopuszczenie jednego dnia nauki nie było łatwe. Zimy były wtedy śnieżne, mroźne i wietrzne. Uczniowie mieszkający daleko od szkoły wpadali do szkoły z płaczem z powodu zmarznięcia, co i mnie się zdarzało. Przed wyjściem do szkoły byliśmy w domu ubrani tak, że trudno było to unieść na sobie. Jednak mróz dobierał się nam do stóp, rąk, uszu, policzków i nosa. Nie mieliśmy termometrów za oknem. Srogość mrozu można było określić po stopniu zamarznięcia szyb w oknach i skrzypieniu śniegu pod butami. Raz, idąc do szkoły, byłem świadkiem pęknięcia kory przydrożnej czereśni. Słyszałem głośny huk a na czereśni pokazała się biała pionowa kreska obnażonego pnia. Kora drzew pękała, jak było ponad 20 stopni mrozu.

Gdy uczyłem się w trzeciej klasie, do szkoły przyjechał biały mikrobus duńskiego czerwonego krzyża. Przylepili nam niewielkie plastry na piersi w pobliżu mostka. Po dwóch czy po trzech dniach ponownie przyjechał samochód duńskiego czerwonego krzyża. Pracownicy mogli stwierdzić, które dziecko zetknęło się z gruźlicą. Jedne dzieci miały skórę zaczerwienioną wokół plastra, inne nie miały żadnych zmian. Ja miałem skórę zaczerwienioną, co znaczyło, że do ataku przystąpiły antyciała, które wytworzyły się przeciw gruźlicy wskutek mojego wcześniejszego zetknięcia się z nią. Po kilku dniach wychowawczyni dawała kilkorgu dzieciom kuleczki w kolorze bursztynu. Były to kapsułki tranu, o czym nie wiedzieliśmy, a którego smaku się nie wyczuwało. Obrzydliwy smak tranu większość z nas dobrze znała, bo łyżkę tranu musieliśmy połknąć rano w domu.

W ciągu siedmiu lat nauki w szkole podstawowej opuściłem 32 dni, prawdopodobnie większość z powodu choroby. Pamiętam, że na początku września 1949 roku miałem świnkę. Nie wiem, czy byłem najmizerniejszym cherlakiem w szkole, czy coś innego miało decydujący wpływ na to, że ja w drugiej połowie września 1949 roku byłem wysłany na trzy miesiące do prewentorium w Polanicy-Zdroju. Z powodu wspomnianej świnki mój wyjazd do prewentorium wisiał na włosku. Kopalniany lekarz przed zrobieniem mi zastrzyku w pośladek spytał mnie, jak daleko mam do domu. Powiedziałem, że 3 kilometry. Wiedziałem, bo wujek Aleks mówił, że z naszego domu jest 3 kilometry do kopalni i 3 kilometry w przeciwną stronę do szybu Jedłownik, którym wujek zjeżdżał do pracy. Lekarz powiedział, żebym po zastrzyku spieszył się do domu, aby zdążyć zanim zdrętwieje mi noga. Zdążyłem.

Organizacja wyjazdu była sprawna. Kilkanaście dzieci z powiatu rybnickiego (powiatu wodzisławskiego wtedy nie było) było przywiezionych przez rodziców na dworzec kolejowy w Rybniku, gdzie czekał na nas opiekun, który zawiózł nas do Katowic. Tam dołączyliśmy do kilku grup dzieci z okolic Katowic i razem pojechaliśmy do Polanicy-Zdroju. Byliśmy z różnych roczników, dlatego mieliśmy szkołę w prewentorium. Podczas częstych spacerów duktami leśnymi, musieliśmy śpiewać. Im głośniej, tym lepiej, bo płuca mocno pracowały w zdrowym powietrzu. Wtedy nauczyłem się harcerskiej piosenki: Jak dobrze nam zdobywać góry / I młodą piersią wchłaniać wiatr. Kilka razy byliśmy w kinie. Jeden z filmów to „Konik garbusek”. Inny film, którego tytułu nie zapamiętałem, pokazywał życie nieszczęśników w Rosji za caratu. Kilku spoconych, półnagich ludzi, z łańcuchami na nogach, chodziło w błocie jakiejś biedakopalni. Pchali drągi przymocowane do bębna z liną, co było podobne do napędzania kieratu przez zaprzęgnięte konie. Było to dla mnie przejmujące. Po wielu latach przypominałem to sobie w kopalni, kiedy ja lub ktoś inny był podobnie spocony i prężył muskuły. Byliśmy o tyle w lepszej sytuacji, że nie mieliśmy łańcuchów przypiętych do nóg.

W roku 1942 byłem leczony w Niemczech, w Bad Ziegenhals in Niderschlesien. Siedem lat później byłem leczony w Polsce, w Polanicy-Zdroju (dawniej Bad Altheide), na Dolnym Śląsku, znacznie dalej na zachód od dawnego Bad Ziegenhals. Oto, co potrafi wyczyniać historia. Podróż pociągiem do Polanicy-Zdroju była dla nas czymś wyjątkowym. Liczyliśmy tunele na trasie, widzieliśmy pociąg wygięty na łukach torowiska, kiedy to parowóz raz był z prawej strony, a za chwilę był z lewej strony. Widzieliśmy wlewanie wody z wielkiej dworcowej pompy do zbiornika parowozu. Do tego piękne górskie krajobrazy. Może to spowodowało, że będąc w piątej klasie, wiersza „Lokomotywa” nie mówiłem jak inni uczniowie, ale recytowałem go z wielką ekspresją, że aż Pani się zdziwiła.

Andrzej Piontek

  • Numer: 41 (1246)
  • Data wydania: 08.10.24
Czytaj e-gazetę