środa, 25 grudnia 2024

imieniny: Anastazji, Piotra, Eugenii

RSS

Jak Robert Grzybek został akowcem w tajemnicy przed tatą

17.09.2024 00:00 red

Zostało ich dziewięciu. W czasie II wojny światowej i tuż po ustaniu wojennej zawieruchy działali w Armii Krajowej. Dziś są członkami Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej okręgu wodzisławskiego i rybnickiego. Mówią o sobie, że nie są bohaterami. Że prawdziwi bohaterowie zginęli. My jednak nie mamy wątpliwości. To żyjące legendy ruchu oporu. I skarbnice wiedzy. Przedstawimy ich historię. A cykl rozpoczynamy od Roberta Grzybka, wodzisławianina od lat mieszkającego w Rydułtowach.

Z Robertem Grzybkiem (rocznik 1925) spotkaliśmy się w jego małym mieszkaniu na osiedlu Orłowiec w grudniu w przededniu jego 90. urodzin. Towarzyszył mi Grzegorz Kamiński, historyk, prezes wodzisławskiego koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. – Tylko nie róbcie ze mnie bohatera. Ja tam nic nie znaczyłem w AK – podkreśla Robert Grzybek.

Przymusowo do pracy

Robert Grzybek został przyjęty w szeregi Armii Krajowej w maju 1942 roku, kiedy już od blisko roku pracował przymusowo w fabryce zbrojeniowej w Görlitz. Trafił tam 20 sierpnia 1941 r. W kontakt z AK wszedł podczas urlopu. A umożliwiła to dentystka.

Kontakt u dentystki

Grzybkowie mieszkali w kamienicy na północnej pierzei rynku w Wodzisławiu. Prowadzili sklep z galanterią. Dziś tej kamienicy już nie ma. W tym samym budynku mieszkała pani Zofia Bentkowska, dentystka z Warszawy. Miała tam gabinet. Młody Robert dowiedział się, że miała bliższy kontakt z Armią Krajową. Chciał też wstąpić w jej szeregi. Robert Grzybek nie pamięta, jak przebiegła jego rekrutacja. Ale dentystka wiedziała, że pochodzi z rodziny powstańców, głęboko patriotycznej. Do AK wstąpił w tajemnicy przed rodziną. – Tacie i drugiej mamie nic nie mówiłem (rodzona Wanda zmarła w 1932 r. – przyp. red.). Wiedziałem, że nie mogę – mówi. Rekrut przybrał pseudonim „Wanda”. Po mamie.

Łącznik

U dentystki był punkt kontaktowy akowców. Miejsce wydawało się odpowiednie. Przez gabinet przewijało się sporo osób. Jedni przychodzili tylko z zębem do leczenia, inni pod tym pretekstem przynosili rozkazy, czy je odbierali. I podobnie działał Robert. – Dostawałem polecenie i robiłem. Nie pytałem, kto, co, dlaczego – wspomina wodzisławianin. Robert był za młody, by brać udział w poważniejszych akcjach. O broni nie było mowy. Służył jako łącznik. Rowerem woził paczki na pocztę wysyłane do więźniów w Oświęcimiu. Dostarczał też potrzebującym mięso i wędliny od rzeźnika w Radlinie. Wodzisławska grupa AK urządziła raz w nocy napad na niemiecki urząd, by ukraść kartki żywnościowe. Robert uczestniczył później w ich rozprowadzaniu wśród wodzisławian. Do pewnego gospodarza chodził z bańką na maślankę. I był przekonany, że dostarczał maślankę. A czasem wkładano mu tam paczkę, np. z gazetkami. W działalność konspiracyjną angażował się podczas urlopów. Uważa, że przez to bywał przydatny w podziemiu. Pojawiając się co kilka miesięcy nie podpadał ciągłymi kursami na pocztę czy do rzeźnika. O samej AK niewiele wiedział. Formacja ze względów bezpieczeństwa działała w systemie trójkowym. Każdy akowiec wiedział jedynie o dwóch kompanach. System był skuteczny. – Wie pan, że ja dopiero po latach, kiedy powstał nasz Światowy Związek, dowiedziałem się, kto był w AK – dzieli się spostrzeżeniem Robert Grzybek.

Cudownie ocalony

Na początku 1945 r. Robert Grzybek został wysłany z inymi pracownikami w okolice Kępna i Rychtala, do kopania rowów przeciwczołgowych. Tam dopali ich Sowieci. Roberta Grzybka czekała śmierć przez rozstrzelanie z rąk czerwonoarmisty, Azjaty o mongolskich rysach. – Miałem szelki. I on do mnie podszedł i mówi „Ty Fritz”. A ja – „czemu Fritz?”. „Fritze noszą szelki, a Paliaki pasy.” Widzi pan, za takie głupstwo mogli mnie rozstrzelać. Tam to była dzicz, naprawdę. Mam tego Mongoła przed oczami jak dziś. Przedtem zastrzelił przy mnie mężczyznę. Mnie kazał się rozebrać. Byłem w samych kalesonach i koszuli. Tłumaczę mu po polsku, że jestem Polakiem. Nic. „Idi” powiedział. Pistoletem trzymanym w ręku wskazał ścianę stodoły. Tak kazał mi się ustawić – wspomina wodzisławianin. Podkreśla, że jest bardzo wierzący. Gorąco się modlił. Stojąc na wprost wymierzonej w siebie lufy nagana przed oczami przeleciało mu całe życie. Od małego, klatka po klatce, jak dokumentalny film. Po latach mówił o tym lekarzom, ci tłumaczyli, że było to możliwe. Rosjanin stał może 5 metrów od Roberta. Ten go błagał o litość. Nic. Padły strzały. Robert otworzył oczy. Żył. Patrzył po sobie, rękami sprawdzał, czy broczy krwią. Nic nie zauważył. Przez myśl przemknęło mu „uciekaj”. I pobiegł. Wszystko działo się w ułamku sekundy. – Ale co potem się stało, nie wiem. Jak oprzytomniałem, zauważyłem, że leżę na wznak w śniegu. W szczerym polu, daleko od zabudowań. Dla mnie jest to niewytłumaczalne. Jestem przekonany, że dzięki modlitwie zostałem cudownie uratowany.

Dobrzy Rosjanie

Leżącego w śniegu, w samych kalesonach i koszuli Roberta zauważył samotny jeździec. To był żołnierz radziecki. Słowami i gestami dogadali się, że Robert potrzebuje pomocy. Wziął go ze sobą na konia i pojechali do pobliskiej wioski. Zatrzymali się w chałupie. Szukali ubrania dla Roberta i butów. Do pary nie było żadnych odpowiedniej wielkości. Dlatego ubrał wysoki z cholewką i niski. Na górę narzucił kitel. Pożegnał się z Rosjaninem i ruszył pieszo. Dostał się na główną drogę, którą szło sporo osób z Niemiec. Robert dołączył do jednej pani. Szli przez Kluczbork, Tarnowskie Góry. Na trasieminął ich radziecki oficer w wojskowej półciężarówce. Zatrzymał się i zapytał dwójkę piechurów: „Kuda?” Oni na to, że do Katowic. Zabrał ich ze sobą na pakę i zakrył plandeką. – Co pewien czas były radzieckie kontrole drogowe. Oficera nikt nie zatrzymywał, a jak zatrzymał, to zaraz puszczał. Nikt nie zaglądał pod plandekę. Rosjanin przywiózł nas aż na Plac Wolności w Katowicach – mówi Robert Grzybek. Było to 2 lutego 1945 r.

W drodze do domu

W Katowicach działały punkty pomocy wracającym na Śląsk, czy to z wysiedleń, czy z robót przymusowych. Każdemu przybyszowi wręczano pięć zł. – Myślałem sobie, ludzie złoci, ale dużo pieniędzy. Miałem w pamięci złotówki przedwojenne. Za dwa złote przed wojną kawaler szedł na zabawę, miał zapewniony wstęp, piwo, wódkę. A po wojnie kupiłem za to gazetę – opowiada. Z centrum Katowic ruszył w stronę Piotrowic. Wówczas była to jeszcze oddzielna miejscowość. Ściemniało się, zamierzał gdzieś przenocować. Gościny udzieliła mu jedna rodzina. Okazało się, że to byli powstańcy śląscy. Mało tego, podczas rozmowy dogadali się, że goszczący Roberta znali jego ojca z powstania! W Wielki Piątek dotarł do Rybnika. Kilka dni później był już w Wodzisławiu.

W Wodzisławiu zastał zgliszcza. Długo tam nie zabawił. Przeniósł się z ojcem do Rybnika. Zamieszkali na piętrze kamienicy przy ul. Sobieskiego w Rybniku, należącej do Żyda Brauera. To kamienica z bramą prowadzącą dziś do restauracji Art Cafe.

Znów w podziemiu

Po przeprowadzce do Rybnika Robert nie pracował już w magistracie. Rozpoczął naukę. Jeździł do Katowic, do Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych. Nie zapominał o konspiracji. Ale Armii Krajowej już nie było. 18 stycznia dowództwo AK wydało rozkaz o samorozwiązaniu. Cel był prosty – ratowanie żołnierzy. Akowcy zorientowali się, że ich szeregi topnieją z powodu wyłapywania przez NKWD – radziecką tajną milicję – na obszarach zajętych już przez Armię Czerwoną. W miejsce AK tworzyły się nowe organizacje, które w założeniu miały być jeszcze głębiej zakonspirowane. Robert Grzybek przystąpił do jednej z nich 555.Okręgu AK. Przysięgę składał w kościele Matki Bożej Bolesnej w Rybniku, wraz z innymi konspiratorami. To był prawdopodobnie listopad 1945 r. Robert Grzybek dokładnie nie pamięta. Podobnie jak nie pamięta, jak trafił do nowej organizacji. Wiele nie podziałali. – To się wszystko dopiero tworzyło. Rzekłbym, było w pieluchach. Byliśmy w sekcji propagandowej. Kilka razy spotkaliśmy się w harcówce przy kolei. Rozrzucaliśmy ulotki – wspomina. Działanie w konspiracji było dalekie od obrazu wykreowanego w filmach, w których urządza się zasadzki, jest akcja, itd. Toczyło się normalne, szare życie, a co pewien czas coś się zorganizowało. Ludzie byli też ostrożniejsi. Wiedzieli, co czeka konspiratorów. Mordy zdarzały się nawet w Wodzisławiu.

Ucieczka na gzyms

W 1946 r. organizacja wpadła. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa przechwycili zaszyfrowane listy z członkami organizacji. I urządzili obławę na członków. Z 14 na 15 kwietnia 1946 r., o godz. 1.00 otoczyli budynek kamienicę Grzybków. Robert junior uniknął złapania. Uważa, że znów pomogła mu Opatrzność. Żeby dostać się do Grzybków trzeba było sforsować dwie bramy, drzwi wejściowe do budynku i drzwi mieszkaniowe. Młody konspirator słyszał ruch, czuł, że święci się coś złego. Zanim ubek otworzył wszystkie wrota Robert powiedział ojcu, że musiał się ukryć. Ojciec wpadł na myśl, żeby wyszedł przez okno na gzyms od strony podwórza. I Robert na tym gzymsie przeczekał całe wtargnięcie ubeków do mieszkania. Trwało to dobre trzy godziny, a był mróz. Mimo kwietnia. – Widziałem, jak na dole ubecy palili papierosy. Nikt nie popatrzył do góry. Już myślałem, że nie wytrzymam z zimna i spadnę – wspomina wodzisławianin. Ubecy przewrócili mieszkanie do góry nogami. Szukali Roberta, i znaleźli. Ale nie tego. Ojciec konspiratora powiedział im, że jest Robertem. Oni zaś po rozszyfrowaniu członków wiedzieli, że organizację tworzyły osoby młode. – Pytali, czy ma syna. Tata odparł, że tak. Oni pytali „A gdzie jest syn?”, Tata, że w szkole w Katowicach. Tata powiedział, że zatrzymałem się tam u krewnych, ale dokładnie nie wie, co się ze mną dzieje – mówi Robert Grzybek. Ubecy wyszli. Wtedy Robert senior zapytał syna, co on narobił. – Odpowiedziałem mu, może trochę nieładnie, że to samo, co on. Bo wiedziałem, że był łącznikiem w powstaniach – opowiada Robert Grzybek.

Ukrywany, poszukiwany

Młody konspirator ocalał, ale wiedział, że mieszkanie dla niego jest spalone. Tej samej nocy poszedł do cioci mieszkającej przy ul. Raciborskiej. U cioci ukrywał się do maja. Potem jeden z kuzynów przewiózł go do Pietrowic Wielkich za Raciborzem. Tam ukrywał się miesiąc u pani Strzelczyk, znajomej pochodzącej z Wodzisławia. Stamtąd kuzyn zabrał Roberta do Poznania, skąd pochodziła jego żona. W Poznaniu spędzili kilka dni, po czym wylądował u wujka w Szczecinie. Robert chciał zacząć pracę. Używając lewego meldunku dostał angaż w Państwowych Zakładach Przemysłu Motoryzacyjnego w Szczecinie. Został kreślarzem technicznym. Wkrótce potem przeniósł się do Huty „Szczecin”, w której od podstaw stworzył Dział Statystyki Głównej i został jego kierownikiem. Miał talent do planowania, statystyki, rysunków technicznych, cyfr.

Po amnestię do Katowic

W styczniu 1947 r. w Polsce odbyły się wybory do sejmu i w związku z tym władze ogłosiły amnestię dla działaczy podziemia. Robert Grzybek zgłosił się do bezpieki w Katowicach 29 marca 1947 r. Dlaczego tam? Co miesiąc musiał zdawać raporty statystyczne w Katowicach. Zauważył wielkie afisze o ogłoszonej amnestii. A że termin zbliżał się do końca, postanowił od razu udać się do urzędu bezpieczeństwa. Wypełnił ankietę i dostał zaświadczenie.

Powrót na Śląsk

29 lutego 1948 r. Robert Grzybek na własne żądanie zwolnił się z huty. Zamierzał wrócić na Śląsk i kontynuować przerwaną naukę. We wrześniu ożenił się w Rydułtowach i tam osiadł w Rydułtowach. W 1949 roku dostał pracę w Rybnickim Zjednoczeniu Górniczym. Pracował tam do 1951 r. Potem wraz dwoma inżynierami zaangażował się w tworzenie Rybnickiego Przedsiębiorstwa Budowlanego Przemysłu Węglowego, z czasem przekształconego w Przedsiębiorstwo Prefabrykacji Górniczej. Tam zakotwiczył aż do emerytury w 1981 r.

Przegrał z partyjnym sekretarzem

Przeszłość akowca odbiła się na karierze zawodowej Roberta Grzybka. Będąc kierownikiem planowania, potem zatrudnienia został wezwany przez dyrektora.Ten powiedział, że musi go pozbawić stanowiska, bo ma polecenie zatrudnienia pierwszego sekretarza partii. Robert Grzybek stracił stanowisko kierownicze, został mu też obniżony współczynnik premiowy. Zostawili mu jedynie kierowniczą stawkę. Nie minęło dużo czasu, jak Roberta Grzybka wezwał do siebie kadrowy. Kadrowy, stary, uczciwy, ludzki przedwojenny komunista, jak mówi o nim nasz rozmówca, polecił mu wyjąć z dużej żelaznej szafy wskazaną teczkę z aktami. Były to akta Grzybka. Polecił mu następnie wyjąć z nich ową ankietę, którą wypełniał w urzędzie bezpieczeństwa i wrzucić do pieca – kozy, którym kadrowy dogrzewał biuro. Konspiracyjna przeszłość Roberta Grzybka została wymazana z akt.

Nie wolno zapomnieć

Robert Grzybek nigdy nie zapomniał o swojej podziemnej przeszłości. W 1989 r. włączył się w tworzenie Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej – koła w Jastrzębiu Zdroju. Potem z częścią weteranów przeszedł do nowego koła Wodzisław Śląski – Rybnik. Wiele lat był jego sekretarzem i wiceprezesem. W Rydułtowach inicjował konkursy wiedzy o Armii Krajowej, wśród młodzieży popularyzował wiedzę o podziemiu.

Tomasz Raudner, konsultacja historyczna Grzegorz Kamiński

  • Numer: 38 (1243)
  • Data wydania: 17.09.24
Czytaj e-gazetę