O cudzie, który zdarzył mi się po kolędzie
O cudzie, który zdarzył mi się po kolędzie.
1.
W ostatnim czasie jest w moim sercu wiele smutku. Dlaczego? Skąd? To kwestia oddzielna. Być może zechcę kiedyś rzecz na łamach tych objaśnić. Uprzytomniając oczywiście sobie wszystkie ograniczenia takiego objaśnienia. Niewyczerpującego. Nie nieomylnego. Z gruntu subiektywnego. Będącego skromną wypowiedzią w swojej własnej sprawie. Będącego ułamkiem, okruszyną autorefleksji. Formułując takie objaśnienie, mógłbym bowiem pokrótce opowiedzieć – co, mam nadzieję, zdołałoby którąś, któregoś z szacownych czytelniczek czy czytelników zainteresować – jak zaczął odsłaniać się przede mną wymiar naszego ludzkiego życia, którego dotąd nie byłem świadom. Albo – lepiej: którego świadom byłem dotąd w niewielkim stopniu. Póki co jednak zagadnienie, zasygnalizowawszy je, zmilczę, czekając aż moje myśli dojrzeją. Aż zamienią się w owoc nadający się do spożycia.
Jak zatem powiadam, jest na chwilę obecną w moim sercu wiele smutku. Z uwagi przeto na ów smutek, który nie jest dla mnie niczym innym, jak mrokiem i cieniem, aby w jakiejś mierze ode mnie on odstąpił, w jakiejś części wokół mnie się rozproszył – pisanie wszakże jest dla mnie także lekarstwem i terapią – zajmę się tu rzeczywistością pogodną, może nawet radosną, która jest światłem. W moim przynajmniej odbiorze jest światłem. Z tej racji załączam do niniejszego tekstu obraz malarza futurystycznego Giacoma Balli, przedstawiający jaśniejące i rozmaicie mieniące się pośród ciemności nocy światło elektrycznej lampy ulicznej.
2.
Ową rzeczywistość pogodną stanowi dla mnie na dzień dzisiejszy jedno z moich tegorocznych, bardzo jeszcze świeżych doświadczeń kolędowych. Doświadczenie to jak najchętniej nazwałbym cudem. Bo po prostu jest ono dla mnie cudem. Niemałym, wielkim cudem.
Otóż zdarzyło się tak. Przedwczoraj – piszę te słowa 17 stycznia – przyszła do mnie pani Danusia. Oznajmiła mi, że byłem na kolędzie u jej przyjaciółki. Wyjaśniła, że od jakiegoś czasu przyjaciółka jej ciężko choruje. Zdaje się, że na reumatyzm. Dokładnie już niestety nie pamiętam. Ale nie jest to też w tym miejscu chyba takie ważne. I mówi mi pani Danusia dalej – to nie cytat, lecz literacka rekonstrukcja zapamiętanej przeze mnie jej wypowiedzi: ta moja przyjaciółka bardzo cierpi. A na dodatek w tym swoim cierpieniu, w tym swoim trudnym położeniu została sama. Od jakiegoś już czasu brakowało jej ciepłego, serdecznego przytulenia. Od jakiegoś już czasu bardzo pragnęła, by ktoś ją uściskał, okazując jej w ten sposób swoją bliskość i wsparcie. Marzyła o tym. Modliła się o to. Gorliwie i namiętnie. I Pan Bóg jej modlitw wysłuchał. Jej marzenie się spełniło. Stało się, za czym tęskniła. Na co czekała. Stało się to na kolędzie. Ksiądz ją przytulił. Miało to dla niej ogromne znaczenie. Głęboko ją to wzruszyło. Prosiła, żebym księdzu to przekazała.
Nie wiem, choć usilnie próbuję sobie przypomnieć, naprawdę nie wiem, o jaką kobietę chodzi. Prawdę mówiąc, nie wiem tego, ponieważ kobiety, starsze, cieleśnie i duchowo obolałe, samotne, które w czasie odwiedzin duszpasterskich, wiedziony współczuciem, zdjęty litością, przytuliłem, były dwie albo trzy. Lecz niepotrzebna mi też właściwie taka wiedza. To, co wiem, najzupełniej mi bowiem wystarcza.
3.
Wystarcza do czego? Do tego przede wszystkim, by poczuć się księdzem spełnionym. By poczuć się księdzem szczęśliwym.
Wszak to, co zaszło, interpretuję jako opatrznościowe. Opatrznościowe, a więc dokonane ręką Bożą. A więc przeprowadzone przez Boga. Naturalnie, ja tak to widzę. Ale widzieć tak tego nie potrzeba. Bo można na całe zajście patrzeć inaczej. Wiadomo. Oto Bóg – tak wygląda to z mojej perspektywy, tak stanowi moja wersja zdarzeń, którą chcę się tu podzielić – posłużył się mną, swoim niegodnym kapłanem, swoim marnym narzędziem, aby pocieszyć pogrążoną w bólu i beznadziei swoją służebnicę. Aby w osłabłą i podupadłą duszę swojej służebnicy wlać nieco zdrowia i siły. Aby duszę tę, dla jej ożywienia, dla jej pobudzenia, zrosić nieco optymizmem.
Muszę szczerze wyznać, że dla takich doświadczeń warto w moim przekonaniu być księdzem. Tak, warto być księdzem dla tych nielicznych doświadczeń, w których okazuje się olśniewająca wspaniałość Bożego zarówno planu czy zamysłu, jak i działania. Doświadczeń, w których objawia się przede mną, że jestem włączony w większą, szerszą całość. Całość, której nie pojmuję, której nie ogarniam, której istnienia najczęściej w ogóle nie jestem świadom, która jednak ujawnia się jako doskonale zestrojona, zorganizowana i przemyślnie, rozumnie zarządzana. Tak, doświadczenia, o których mowa, rekompensują naprawdę wiele. Z nawiązką, sądzę, rekompensują one rozmaite przykrości i trudy, z jakimi przychodzi się na co dzień duchownemu zmagać.
Doświadczenia te również uspokajają. Uczą bowiem, że nad wszystkim, co jest, że nad wszystkim, co zachodzi, co się dzieje z nami i w nas, czuwa Bóg. Że nic, absolutnie nic nie wymyka się mu spod kontroli. Że nic, absolutnie nic nie dokonuje się bez jego woli. Że nic nie staje się przypadkowo, nieplanowanie czy niepożądanie. Doświadczenia te uzmysławiają, że to Bóg dzierży mocno w swoich dłoniach ster okrętu rzeczywistości. Uzmysławiają, że, trzymani, pochwyceni przez Boga, jesteśmy bezpieczni.
4.
Powie ktoś: przytulenie to rzecz intymna. Niedobrze zatem, że ksiądz kogokolwiek przytula. Bo przekracza ksiądz w ten sposób pewne granice. Granice przyzwoitości. Granice stosowności.
Zgoda. Przytulenie narusza intymność drugiego człowieka. Taka jego natura. Nic się z tym nie da zrobić. Na tym właśnie przytulenie polega, że jest wtargnięciem w strefę komfortu bliźniego. Że jest nieuszanowaniem tej jego – nie waham się jej określić tym właśnie przymiotnikiem – strefy świętej. Stąd co do zasady zarezerwowane i zastrzeżone jest ono dla osób sobie bliskich. Przytulają się małżonkowie, narzeczeni, zakochani, przyjaciele. Kiedy się przytulają, pokazują sobie, że są ze sobą. Że są przy sobie. Że sobie wzajem w doli i niedoli towarzyszą. Że się nawzajem wspierają.
Tak też, przyznaję, rozumiem duszpasterstwo. Stoję mianowicie na stanowisku – nie ja jeden, uważam – że polega ono na bliskości. Nie wyłącznie może na bliskości, ale również na bliskości. Duszpasterz ma być po prostu także blisko powierzonych swej pieczy owiec. Ma być blisko swoich wiernych. Na różnych forach kościelnych sporo się dziś o tym mówi. Często przywołuje się słowa papieża, w których stwierdza on, że pasterz winien pachnieć owcami. Odważyłbym się skonstatować, że jest to obecnie temat dość modny. Jeśli tedy przekonanie moje jest takie, a nie inne, nic w nim oryginalnego. Wpisuję się z nim w ogólniejsze pastoralne trendy.
W konsekwencji jestem zdania, że duszpasterzowi wolno złamać zasadę stosowności. Nie wolno mu jej łamać zawsze i wszędzie. I nie wolno mu jej łamać bezwiednie, automatycznie. Ale wolno mu ją złamać rozmyślnie, świadomie w sytuacji szczególnej. Takiej, w której słowa nie wystarczają albo wręcz przeszkadzają. Takiej, w której potrzebna jest bliskość fizyczna. Nieprzyzwoitym i niestosownym jest w sytuacji takiej nie przytulić. Daje się taką sytuację rozpoznać. Wówczas – tak jest przynajmniej u mnie – intuicja dyktuje, co należy robić. Proszę mi wierzyć, w życiu księdza takich sytuacji nie brakuje. Egzystencja jego nie jest może z takich sytuacji utkana, ale z pewnością takimi sytuacjami jest przetykana. Choć, owszem, należy skądinąd pamiętać, że bliskość nie sprowadza się wyłącznie do przytulania.
5.
W duszpasterstwie, jakie obserwuję i w jakim od lat już uczestniczę, bliskość nie jest jednak oczywista. Nie znaczy to, że jej tam nie ma. Nie znaczy to, że jest tam rzadkością. Znaczy to jedynie, jak mi się wydaje, że nie jest ona w duszpasterstwie standardem. A właśnie chyba standardem być powinna. Tak myślę.
Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że o bliskość w duszpasterstwie trzeba walczyć. Muszą o nią walczyć obydwie strony zanurzone w żywioł duszpasterstwa. Zarówno wierni, jak księża. Jeśli o tę bliskość wszyscy wespół walczyć nie będziemy, będzie nam coraz trudniej razem funkcjonować, żyć i tworzyć Kościół. Piękny Kościół. Kościół, który ludzi do siebie, niczym magnes, przyciąga.
Co się tyczy wiernych, to zasadniczym problemem jest w moim mniemaniu ich mentalność. W dużej mierze wielu naszych wiernych nie jest gotowych do bycia blisko ze swoim duszpasterzem. Wielu wiernych z jak najszlachetniejszych pobudek preferuje kontakt z księdzem naznaczony powściągliwością i dystansem. Przypuszczam, że dzieje się tak dlatego, iż z kontaktu takiego płynie mniejsze zobowiązanie. Taki kontakt z księdzem jest po prostu wygodniejszy.
Gdy chodzi o księży, to największą trudność stanowi dla nich pokonanie swoich wewnętrznych oporów i barier. Wiem to z autopsji. Chętnie tu oświadczę, że upłynęło wiele czasu, nim jako ksiądz duszpasterz kogokolwiek przytuliłem. Co ciekawe, przez parę lat bycia księdzem nie przyszło mi w ogóle do głowy, by w ramach swojej aktywności duszpasterskiej kogoś przytulić. Nie dostrzegałem takiej potrzeby. Może nie chciałem jej zauważać? Z upływem jednak czasu to się zmieniło. Był taki okres, pamiętam, kiedy identyfikowałem już momenty, w których przydałoby się z mojej strony przytulenie. Ale nie było mnie na ten gest serdecznego objęcia drugiego człowieka wówczas stać. Zabraniałem sobie tego gestu, mając go za nietaktowany. Aż w końcu raz spróbowałem. Całkiem niedawno. Przemogłem samego siebie. I przekonałem się od razu – wewnętrznie się przekonałem – że tak trzeba. Że to jedyna droga. Odczułem wtedy, przypominam sobie wyraźnie, wielką ulgę. Wielką również radość. Coś wtedy we mnie pękło. Coś się otworzyło. I znalazłem siebie człowiekiem wolnym. Było to, muszę wyznać, wspaniałe przeżycie.
6.
Czy warto chodzić po kolędzie? Pojawia się coraz więcej głosów krytykujących tę praktykę. Tak wśród wiernych, jak wśród księży. Rejestruję to. Rozumiem, że kwestia wymaga przedyskutowania. Że kolędowanie ma plusy i minusy. Niech się przeto debata toczy. Nie mam jej nic naprzeciw. Do tej debaty pragnę jedynie niniejszym dorzucić coś od siebie. Obawiam się, że obiektywnie rzecz biorąc, jest to bez znaczenia. Ale dla mnie jest to teraz ważne.
Z tegorocznej kolędy jestem zadowolony. Cieszę się, że na nią poszedłem. Że się zdecydowałem. Choć, przyznaję, miałem niejakie obiekcje, kiedy kolega zaproponował mi kolędowanie w swojej parafii. Tak, warto było przez tych kilka dni przejść się z kolędą. Choćby dla owego jednego cudu, przy którym się zatrzymałem. A muszą państwo wiedzieć, że cud ten nie był jedynym…
7.
Jeszcze jedno. Spontaniczność. Sytuacja kolędowa, o której tu opowiedziałem i którą skomentowałem, każe mi się skonfrontować z pytaniem o spontaniczność w moim życiu. Ile jest u mnie spontaniczności? Czy pozwalam sobie na nią? Czy chcę być spontaniczny? A może spontaniczności się boję? Może jej unikam? Może jest ona dla mnie niemiłą, przykrą czy wręcz wstrętną ostatecznością?
Moje doświadczenie pokazuje, że tam, gdzie zadziałałem spontanicznie – doprecyzuję: w sposób świadomy spontanicznie – tam nic złego się nie stało. Przeciwnie, wydarzyło się tam dobro. Mniejsze albo większe dobro. Wydarzyła się tam bliskość.
Nie wiem, czy to moje doświadczenie odkrywa całą prawdę o spontaniczności. Raczej nie. Ale ujawnia zapewne część tejże prawdy. Ta cząstkowa zaś prawda jest wielce pocieszająca. Albowiem ogłasza i obwieszcza ona, że wyposażeni jesteśmy w przemożną, znakomitą siłę. Siłę, co pozwala spajać, łączyć, wiązać ze sobą ludzi. A spajania, łączenia, wiązania ze sobą nas, ludzi, nigdy przecież dość.
ks. Łukasz Libowski
lukasz.damian.libowski@gmail.com
Najnowsze komentarze