Sobota, 23 listopada 2024

imieniny: Adeli, Klemensa, Orestesa

RSS

Przez minione lata nie tylko mój samochód, ale i umysł pokonał długi odcinek drogi - ks. Wojciech Maciążek

14.03.2023 00:00 red.

Drodzy czytelnicy, Wojtek to obecnie w naszych syjamskich diecezjach opolskiej i gliwickiej szycha: jest rektorem seminarium. Poznaliśmy się jako klerycy. Potem mieliśmy okazję żyć bliżej siebie przez dwa lata na studiach w Lublinie – jest Wojciech doktorem dogmatyki. Dobrze ten czas wspominam. Dużo rozmawialiśmy. Był to okres, kiedy uprawiałem trochę sportu, ponieważ Wojtek wyciągał mnie, nieraz i trzy razy w tygodniu, na basen. Pamiętam, że jeden raz pojechaliśmy na publicznych rowerach na małą wycieczkę na obrzeża miasta: u celu Wojtek szedł do lasu pobiegać, a ja, przysiadłszy w cieniu, zakuwałem na kolokwium z logiki. Nie zapomnę Wojciechowi, że uczył mnie cierpliwie przez kilka dni do egzaminu z filozofii przyrody, bo niewiele ze wzorów podanych na tym wykładzie rozumiałem. Trzy razy byliśmy z Wojtkiem w kinie na filmie „La La Land”: ogromnie się on nam obu podobał, czego nie mogli zupełnie pojąć nasi koledzy. Po studiach był Wojciech kurialistą, jednocześnie działał duszpastersko. Przez rok pracował w Szwajcarii.

ks. Łukasz Libowski

lukasz.damian.libowski@gmail.com

Kościół istnieje tylko po to, by połączyć ludzi z Bogiem. Ta więź nazywa się wiarą. Po katolicku chyba łatwiej się pisze o Kościele niż o wierze. Ten pierwszy jest w końcu bardziej uchwytny, tworzy potężną historię, ma swoje instytucje i ludzi stojących na ich czele. Wiara jest inna. Wiara jest o wiele bardziej nieśmiała, krucha, ukryta, niespektakularna. Ale bardziej osobista, bardziej „moja”. Owszem, nie ma Kościoła bez wiary i nie ma wiary bez Kościoła. Z takim założeniem i z taką optyką mam zamiar pokazać węzłowe punkty mojej wiary w Kościele: dawne, obecne i w końcu te, na które czekam.

Rodzina, szkoła, parafia

Próba powrotu do początków mojej wiary i pierwszych cegiełek w budowaniu relacji z Kościołem kończy się bardzo zwykłymi wspomnieniami chłopaka dorastającego na przełomie wieków, a nawet mileniów. Czteroosobowa rodzina w mieszkaniu na zabrzańskim osiedlu; budynek szkolny, w którym spędziłem dziewięć pierwszych lat swojej edukacji; w końcu parafia, jak jedna z wielu w mieście na Górnym Śląsku.

Jednocześnie w zwyczajności mojego świata zdarzały się prześwity czegoś odmiennego, co fascynowało. To była odmienność ludzi, miejsc i działań, obok której nie mogłem przejść obojętnie. To był mój dziadek, który do wieczornego pacierza klękał i dla którego ten modlitewny gest był tak normalny jak wschód słońca. To byli ci moi nauczyciele i wychowawcy, najpierw gimnazjalni i potem licealni, którzy okazywali wiarę w człowieka, w ucznia – a potem, przynajmniej niekiedy, okazywało się, że za ich wiarą w człowieka stała nienarzucająca się nikomu wiara w Boga. W końcu była to parafia św. Józefa, w której liturgiczne życie byłem zaangażowany jako ministrant, choć w tej wspólnocie nigdy nie grałem pierwszych skrzypiec. Ale to w tej parafii i w tym budynku kościoła – architektonicznie imponującym, choć dla wielu surowym i zimnym – szukałem dróg do zaspokojenia potrzeb swojej młodzieńczej wiary. Były to pierwsze próby takiej modlitwy: modlitwy osobistej i szczerej; modlitwy tak samo żarliwej, jak i naiwnej; modlitwy zanoszonej z ostatniej ławki na wzór błagania celnika z Łukaszowej Ewangelii.

Tak w zarysie minęło pierwszych 20 lat mojego życia: między domem, szkołą i parafialną świątynią. Świat, który zrodził moją wiarę, był utkany z normalności uczniowskich obowiązków, dobrych ludzi, regularnych spacerów do kościoła wzdłuż stadionowego płotu, młodzieńczych fantazji i aktywności.

Podróże, Ignacy, odpowiedzialność

Od ponad 10 lat jestem księdzem i tę dekadę traktuję z grubsza jako coś, co kończy moje „poszerzone dzisiaj”. Zaraz po święceniach bardzo intensywnie doświadczyłem Kościoła w wymiarze parafialnym – jako wikariusz w jednej z największych gliwickich parafii. Potem życie przez pięć lat pozwoliło mi zbierać doświadczenie w różnych miejscach kontynentu, co miało przełożenia na moje spojrzenie na Kościół powszechny: były studia w Lublinie, wyjazdy naukowe i duszpasterskie do różnych części Niemiec, roczny pobyt w Szwajcarii z posługą dla Polskiej Misji Katolickiej. Powrót do ojczyzny oznaczał kolejną nowość – mogłem patrzeć na lokalny Kościół w Gliwicach z podwójnej perspektywy: kurialnego biurka i zaangażowanych w religijne wspólnoty ludzi, którym towarzyszyłem. W tle – już od pierwszych lat studiów – dyskretnie zaznaczał swoją obecność św. Ignacy, którego wysokokaloryczna duchowość karmiła i karmi moją wiarę do dziś, niezależnie od tego, w jakiej szerokości geograficznej aktualnie się znajduję.

Te węzłowe punkty mojego dojrzewania z dużym spokojem pozwoliły mi wrócić do seminaryjnego budynku w Opolu, ale już w roli odpowiedzialnego za formację przyszłych księży. Z dużym spokojem, bo przez minione lata nie tylko mój samochód, ale i umysł pokonał długi odcinek drogi. Dziś patrzę na Kościół i mam w sobie coraz większą zgodę na różne przejawy jego istnienia i funkcjonowania, na rozmaite formy ewangelizacji i katechizacji, na odmienność – niekiedy radykalną – tych wszystkich ludzi, którzy go budują. Wnioski mojego doświadczenia i współtworzenia Kościoła nie pretendują do uznania ich za odkrycie kolejnej Ameryki: sprawom trzeba nadawać odpowiednią ważność; w Kościele zbawiającym jest Bóg, a człowiek tym, który zbawienie przyjmuje; bez wiary i relacji nic w Kościele się nie powiedzie; należy uczciwie wykonywać swoje obowiązki i dążyć do realizacji sensownych działań, bo poczucie sprawczości jest potrzebne do życia; lepiej zaczynać od tego, co łączy, a nie dzieli; w końcu zaś – z ukłonami wobec świętego Baska z Loyoli – skoro we wszystkim można znajdować Boga, wszędzie można znaleźć szczęście.

Szacunek, prawda, głębia

Zostaje jeszcze spojrzenie w przyszłość. W którą stronę chciałbym, by potoczyły się losy moje własne, bliskich mi ludzi, Kościoła i świata? Teologiczną odpowiedzią na to pytanie jest zbawienie, co na normalny język przełożyć należy tak: nadzieja. Dlaczego nadzieja? Moje spojrzenie na dzisiejszy Kościół bynajmniej nie jest hurraoptymistyczne i nie może takie być, choćby z racji zawodowych: Kodeks Prawa Kanonicznego nakazuje, by w seminarium nie ukrywać przed klerykami żadnej trudności życia kapłańskiego (kan. 247 § 2), stąd trudności te trzeba znać. Nie brakuje ich ani wewnątrz Kościoła, ani w jego otoczeniu, ale nie będę ich tu wymieniać. O wielu wyzwaniach wspomnieli już wcześniej prezbiterzy piszący na łamach „Nowin” na zaproszenie ks. Łukasza Libowskiego. Ja wolę przeznaczone mi znaki poświęcić na opis marzeń, który podnosi poziom nadziei we krwi.

Po pierwsze, marzę o dojściu do takiego momentu, kiedy wzajemny szacunek stanie się normą budowania relacji tak między ludźmi w Kościele, jak i z tymi zdystansowanymi i niechętnymi wobec spraw wiary. Chodzi o szacunek okazywany przez formę, w jakiej się do siebie zwracamy i mówimy, o szacunek wyrażony przez cierpliwe i wzajemne słuchanie, o szacunek wobec swoich poglądów – także wtedy, gdy wydają się nie do pogodzenia. Jeśli będzie szacunek, spotkamy się znowu. Jeśli respektu zabraknie, wyświetli się już tylko game over.

Po wtóre, nie da się zbudować żadnej przyszłości, także tej kościelnej, bez prawdy. Ma to dwie strony. Najpierw oznacza to konfrontację z najciemniejszymi stronami ludzi i instytucji, przyjęcie całej odpowiedzialności za krzywdę i ból, uznanie stałego zagrożenia własnym grzechem, zgodę na brak poklasku i utratę społecznej pozycji, utrwalonej potężnymi mechanizmami minionych wieków. Druga strona da szansę na budowanie. Kościół przecież to Bóg, który w nim żyje, i ludzie, którzy tego Boga szukają. A zatem da się budować, choć pewnie inaczej niż do tej pory, ale na tym samym niezmiennym fundamencie prawdy o Kościele. Ta prawda jest następująca: żadne zło i żaden grzech nie sprawi, że Bóg wycofa się z tego, co zrobił. A Bóg zrobił już wiele: powierzył w trosce o cały świat swoje Słowo, dał sakramentalne i zawsze skuteczne znaki, obiecał Ducha prowadzącego Kościół do końca swych dni i wyposażył wierzących w supermoc, którą jest zdolność do miłości nieprzyjaciół. Last but not least, będziemy jako Kościół istnieć prawdziwie i działać skutecznie tylko tam, gdzie będzie głębia. Głębia modlitwy karmiącej naszą aktywność, głębia relacji pozwalających przetrwać kryzysy i głębia miłości, która nas uwiarygodni wobec świata. Prawdopodobnie będzie mniej się działo, ale to, co przyniesie trwałe zmiany, musi być zakorzenione w duchu. Pokusa powierzchowności i jednorazowości będzie, owszem, powracać, bo zawsze nęci perspektywa szybkiego zysku. Kościół, czyli ludzie złączeni trynitarną miłością Boga, który to Kościół tej pokusie się oprze, zaniesie Jezusa innym tak, że ci przyjmą Ewangelię. A o to ostatecznie idzie.

Nadzieją tą pokrzepiam się, bo Kościół tak naucza mnie. W nim żyć, umierać pragnę.

  • Numer: 11 (1164)
  • Data wydania: 14.03.23
Czytaj e-gazetę