Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

MAŁE JEST PIĘKNE: Mieszkańcy Gamowa nie lubią się poddawać

19.11.2024 00:00 red

W Plebiscycie większość gamowian opowiedziała się za Polską. Ale jak ta Polska do nich przyszła, to postawili się władzy ludowej i nie pozwolili na założenie we wsi rolniczej spółdzielni produkcyjnej. Gorzko za to zapłacili, ale złamać się nie dali ani wtedy, ani po latach, gdy władze samorządowe zamknęły im szkołę. Założyli Parafialne Towarzystwo Oświatowe, które prowadzi placówkę do dziś. Nawet to, co odchodzi do lamusa potrafili przekuć w sukces tworząc z historycznych pamiątek atrakcje turystyczne.

Lodowisko z karuzelą

Przedwojenny Gamów to kraina mlekiem i miodem płynąca i to dosłownie, bo gospodarzy zajmujących się hodowlą krów i pszczelarstwem było tu bardzo dużo. Do słynącej z rolnictwa wsi w czasach III Rzeszy wysyłano młode dziewczyny, które musiały przejść roczny kurs życia na wsi i zobaczyć jak powstaje żywność. Skoszarowane były w tzw. domu gromadzkim, zwanym lagrem, który powstał za czasów Hitlera. Po wojnie było w nim Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej, świetlica, a potem dom nauczyciela. Dzisiaj na parterze mieści się przedszkole, a na piętrze są mieszkania socjalne.

Wieś miała dwa sklepy spożywcze z piekarniami. Pierwszy u Johana Jokela, który przejął po nim potem Burdzik, a drugi u Malcharczyka. Masarzem był Franz Affa, który miał sklep rzeźniczy, a krawcami Josef Jegliczka, Józef Czekała oraz bracia Józef i Edmund Marcinek. Buty naprawiało się u Leksa, a narzędzia u Wilhelma Kachela, który miał kuźnię. Pierwszym samochodem przed wojną jeździł właściciel młyna Josef Fiegel, który miał volkswagena. Była też sala taneczna, którą od dominium odkupiła rodzina Nowaków. W rodzinę wżenił się Zajitz, od którego salę wynajmował Pendziałek, a po wojnie prowadził ją Szymiczek. Wszystkie te informacje zachowały się dzięki Otylii Pieruszce (rocznik 1929), która urodziła się i wychowała w Gamowie. Jej rodzice Maria zd. Sciermoch i Jan Strzedullowie prowadzili gospodarstwo i mieli ośmioro dzieci: Aloisa (1922), Anielę (1924), Helenę (1926), Franza (1927) i Otylię (1929), Antona (1934), który został księdzem, Josefa (1937) i Marię (1941).

Mała Otylia, nazywana przez domowników Tilą, była jedną z pierwszych wychowanek otwartego we wsi na początku lat 30. XX wieku przedszkola. Mieściło się w budynku naprzeciw kościoła, który został zburzony trzy lata temu. Dzieci w wieku od 3 do 6 lat miały tam zapewnioną opiekę przedszkolanki i posiłki przygotowywane przez kucharkę. Dalsza edukacja odbywała się w szkole powszechnej, do której trafiały dzieci w wieku 6 lat. – Kierownikiem był wtedy Matheus Augustin, który z żoną i siedmiorgiem dzieci mieszkał w tym samym budynku, a nauczycielkami panna Scholtz, która pochodziła z Nysy i panna Knich. Obie wynajmowały pokoje u Malcharczyka. Na parterze szkoły była taka pracownia, w której dziewczynki uczyły się gotować i mieszkanie kierownika. Na piętrze dwie sale lekcyjne, w których uczyło się około 100 uczniów – tłumaczy pani Pieruszka i dodaje, że na wsi nie było zbyt wielu rozrywek, a każde dziecko przyzwyczajone było do pracy w gospodarstwie. Rano chodziło się do kościoła, a jak nie było lekcji to młodzi ludzie zbierali się na ławeczkach przed domami i śpiewali. Zimą na środku stawu dorośli stawiali drewniany słup, do którego przymocowane były sznurki. Kiedy woda zamarzała, dzieci chwytały za nie i ślizgały się wokół słupa jak na karuzeli.

Wszystkie drogi prowadzą do domu

Po szóstej klasie szkoły powszechnej pani Otylia rozpoczęła naukę w istniejącym od 1925 roku Państwowym Liceum dla Dziewcząt im. Hoffmanna von Fallerslebena. W budynku tym po wojnie mieściło się Studium Nauczycielskie, Szkoła Podstawowa nr 11 a potem Gimnazjum nr 5. W tygodniu wynajmowała pokój u samotnej raciborzanki, a na niedziele wracała do domu rowerem. Zdążyła skończyć trzy klasy, bo w styczniu zaczął się zbliżać front i zajęcia odwołano. – Ruscy weszli do Gamowa w Wielkanoc 1945 roku. W pierwszy dzień do pierwszej części wsi, a w drugi dzień do drugiej. Wygnali nas wszystkich do Kołomyi (dzisiejsze Sławienko), a po pięciu dniach wszystkie dziewczyny wywieźli na roboty koło Głubczyc. Było nas 15 dziewczyn i ośmiu mężczyzn. My kopaliśmy okopy, a oni jeździli do lasu stawiać bunkry. Byłam ja, siostra Helena, moje kuzynki i koleżanki z Gamowa. Spałyśmy w gospodarstwie na słomie, jedna obok drugiej. O 5.00 rano zaczynaliśmy pracę. Dostawaliśmy kartoflankę i kraiczek chleba. Jak się wojna skończyła to wszystkie dziewczyny spakowali na ciężarówkę. W aucie był jeden wielki ryk, bo myślałyśmy że nas na Sybir wiozą, ale przyjechałyśmy do majątku koło Kluczborka. Sadziłyśmy kartofle, a spałyśmy w szkole. Tam musiał być wcześniej lazaret, bo zostały łóżka. Ja z Heleną, koleżanką z Gamowa – Marią Joszko i dwoma kuzynkami uciekłyśmy. Nocą szłyśmy przez pola, a w dzień się ukrywałyśmy. Nie wiedziałyśmy gdzie jesteśmy, ale po 4 dniach wróciłyśmy do domu – opowiada pani Otylia.

Dom nie ucierpiał, ale w gospodarstwie niewiele zostało poza ziemniakami w piwnicy i resztką mąki. Chcąc pomóc rodzicom, w 1946 roku Otylia zaczęła bezpłatny staż na poczcie w Raciborzu. – Rower mi Ruscy zabrali to chodziłam do pracy piechty. To było 7 kilometrów w jedną stronę. Potem mnie wzięli do Katowic na egzamin i jak zdałam to już mi płacili. W 1948 roku otwierali trzy nowe poczty: w Studziennej, Krzanowicach i Szonowicach i mogłam sobie wybrać gdzie chcę pracować, to wybrałam ostatnią – mówi pani Otylia, która mając 19 lat została kierowniczką placówki w Szonowicach. Pracowała tam cztery lata, a z każdej wypłaty wysyłała bratu Antoniemu pieniądze do Seminarium w Nysie.

Kiedy jej starsza siostra Helena wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu, pani Otylia wróciła do pracy w gospodarstwie. W wolnym czasie zaangażowała się w prace grupy teatralnej, którą w 1947 roku założyła we wsi Maria Fojcik. Próby odbywały się w piekarni Malcharczyka, a przedstawienia, do których stroje i dekoracje przygotowywali sami, zawsze w sezonie zimowym w sali u Szymiczka. Wystawiano sztuki teatralne i humoreski, m.in. „Bernadeta z Lourdes”, „Różaniec matki” i „Hrabina Elżbieta”. Wśród młodych ludzi pragnących spróbować aktorstwa znaleźli się m.in.: Otylia Strzeduła, Łucja Modlich, Józef Fiegel, Herbert Affa, Alfons Komorek, Franciszek Kachel i Anna Wilczek.

Po ślubie z Feliksem Pieruszką, który odbył się w 1955 roku, pani Otylia przeprowadziła się do rodzinnego domu swojego męża, z którym miała czworo dzieci: Alojzego (1958), Marię (1961), Gabrielę (1964) i Brygidę (1965). Mieszka w nim z synem Alojzym do dziś.

Kołchozom mówimy – nie

Paweł Komorek (rocznik 1953) to czwarte pokolenie rolników w rodzinie, która związana jest z Gamowem. Jego rodzice: pochodząca z Brzeźnicy mama Gertruda zd. Kiszka (rocznik 1926) i ojciec Alfons (1922) prowadzili gospodarstwo, które przejął po nich brat Pawła Engelbert. Dom, który znajduje się przy dzisiejszej ul. Długiej został postawiony na jego ojcowiźnie. – Ojciec sześć lat był na wojnie i jak wrócił, to we wsi niczego nie było. Wszyscy młodzi chłopcy zbierali się u kowala w kuźni, który robił im nowe narzędzia do pracy na polu, a oni mu w tym pomagali – mówi pan Komorek i wyjaśnia nam jak to było w Gamowie z kolektywizacją wsi. – Zaraz po wojnie czterech gospodarzy: mój ojciec, Feliks Modlich, Józef Nowak i Gerard Kampik, dostali wezwanie do stawienia się w gminie, żeby podpisać zgodę na utworzenie rolniczej spółdzielni produkcyjnej. Żaden z nich się na to nie chciał zgodzić, ale jakoś się z tego spotkania wykręcili. Pojechał tylko mój ojciec, który był z nich najmłodszy, i wytłumaczył, że nie może podpisywać czegoś za całą wieś. Nie podpisali, więc gmina nałożyła na nich podatek domiarowy w wysokości 200 tysięcy złotych, który musieli płacić przez dwa lata. Zapłacili, a spółdzielni w naszej wsi nigdy nie było, bo ludzie byli bardzo przywiązani do swojej ziemi – tłumaczy.

Kolejną zmorą rolników były obowiązkowe dostawy, które zostały wprowadzone w Polsce zaraz po wojnie i obejmowały zboża, ziemniaki, rośliny strączkowe, rośliny oleiste, siano, słomę, mleko i zwierzęta rzeźne. Gospodarze, na własny koszt musieli dostarczyć produkty rolne do punktów skupu i dostawali za nie należność obliczoną według obowiązujących państwowych cen. Wysokości dostaw na dany rok określały najpierw gminy, a potem gromadzkie rady narodowe. Kto nie wykonywał ciążącego na nim obowiązku dostaw, podlegał karze. – To były takie czasy, że mój ojciec dostawał kartkę, że ma dostarczyć do skupu 5 ton pszenicy i dawali mu na to dwa dni. Po pierwsze pszenica nie sypała wtedy tak jak dzisiaj, bo było dużo słomy i tylko trochę ziarna, po drugie nie miał własnej maszyny do młócenia, ale nikogo to nie obchodziło. Pierwszy ciągnik ojciec kupił w 1972 roku. To były ciągniki używane, które z kółek rolniczych trafiały do PZGS-ów i dostawali je rolnicy na przydział – tłumaczy.

Komorkowie mieli pięcioro dzieci. Najstarszy Jerzy przyszedł na świat w 1952 roku, rok później urodził się Paweł, po nim Maria (1955), Engelbert (1958) i Maksymilian (1963). – Wszyscy rodziliśmy się w domu, a ojciec przywoził wtedy akuszerkę. Jedna mieszała w Rudniku, a druga w Pawłowie. Rodzice mieli krowy, ale ja nie wychowywałem się na ich mleku, bo oni musieli wszystko oddawać do skupu. Dla dzieci ojciec brał mleko od swojej siostry, bo nasze było policzone co do litra – wspomina pan Paweł, który był pierwszym rocznikiem uczniów objętych reformą oświaty z 1961 roku wprowadzającą 8-letnie nauczanie w szkole podstawowej. – Rok wcześniej było jeszcze tak, że wszyscy urodzeni do pierwszego półrocza mogli się dalej kształcić po siódmej klasie, a ci urodzeni później musieli zostać rok dłużej w podstawówce. Mój brat miał szczęście i od razu poszedł do szkoły zawodowej. Inni musieli ósmą klasę kończyć w Rudniku, bo było ich za mało, żeby mogli zostać w Gamowie – tłumaczy pan Komorek.

Zajechał lublinem teatr

Zaraz po wojnie Gamów należał do gminy Rudnik. Gdy 4 października 1954 roku weszła w życie ustawa o Gromadzkich Radach Narodowych, to utworzono Gromadę Pawłów, w skład której wchodził Pawłów ze zniesionej gminy Krowiarki, Żerdziny ze zniesionej gminy Pietrowice Wielkie oraz Gamów ze zniesionej gminy Rudnik. 31 grudnia 1961 roku zlikwidowano gromadę Pawłów. Wsie Pawłów i Gamów włączono do Gromady Krowiarki a Żerdziny do Gromady Pietrowice Wielkie. Nie trwało to jednak długo, bo wkrótce gromadę Krowiarki zniesiono przenosząc jej siedzibę do Makowa. W styczniu 1971 roku Gamów powrócił do gminy Rudnik, w której jest do dziś.

W czasach PRL-u, które nie sprzyjały rozwojowi rzemiosła, we wsi wciąż pracował kowal Franciszek Kachel, który zastąpił ojca Wilhelma, usługi ciesielskie świadczył Joachim Jegliczka, w latach 70. otworzył zakład stolarski Jan Suchanek, a szewcem był głuchoniemy Marian Lis, który jako jeden z pierwszych miał w domu telewizor. Pierwszy telefon miał sklep GS-u przy ul. Mickiewicza, gdzie przed wojną był sklep i piekarnia u Jokla, drugi był w szkole, a na parafia dostała go dopiero za czasów ks. proboszcza Jerzego Gensera. Warszawa, która pojawiała się na ulicach Gamowa należała do Huberta Kampika i była drugim samochodem we wsi.

We wsi działał Związek Młodzieży Wiejskiej, którego przewodniczącą była Gertruda Komorek, ale młodzi ludzie nie potrzebowali żadnych struktur, by realizować własne pomysły. Jednym z nich było reaktywowanie w latach 70. grupy teatralnej, którą tym razem prowadził Alfred Kachel. Zespół młodych artystów wystawiał przedstawienia, w których grali: Paweł Komorek, Jerzy Komorek, Maria Komorek, Danuta Jegliczka, Serafin Jegliczka, Jan Jegliczka, Maksymilian Jegliczka, Gerard Plura, Magdalena Kapinos, Joachim Musioł i Anna Krybus. Za pieniądze ze sprzedaży biletów zakupowano najpotrzebniejsze dla wsi rzeczy. Za czasów Marii Fojcik to było tabernakulum do kościoła. Próby odbywały się w szkole, a sztuki wystawiano w starej sali u Szymiczka, którą dzierżawił GS. – Sala była zawsze pełna, ale jeździliśmy też z występami do Krowiarek, Brzeźnicy, czy Łęgu. Nasze OSP dostało wtedy lublina z plandeką i my na tej pace pod plandeką ustawialiśmy ławy, dzięki czemu cały zespół się mieścił – opowiada pan Paweł.

Dziś też nie brakuje pomysłów na to, jak uatrakcyjnić życie na wsi i sprawić, by o Gamowie usłyszał cały region. Nieczynną już kuźnię odwiedzają dzieci z okolicznych szkół, a na posesji Józefa Wilczka powstaje jedyne w powiecie muzeum starych pojazdów strażackich. Mieszkańcom, którzy od wielu lat zbierają pamiątki po swoich przodkach, marzy się jeszcze Izba Regionalna, w której można by je zaprezentować. Jeśli ich determinacja na przestrzeni lat nie przygasła, to niebawem znów o Gamowie usłyszymy.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 47 (1698)
  • Data wydania: 19.11.24
Czytaj e-gazetę