MAŁE JEST PIĘKNE: O czasach, które zdarzyły się wczoraj
Dzieciństwo pani Marii miało smak klusek z szymlyną, zapach kawy z palonego jęczmienia i głos Volksempfängera, który stał prawie w każdym domu. Dzień zaczynał się i kończył modlitwą a jedyną rozrywką było przyjeżdżające od czasu do czasu objazdowe kino i wieści z pałacu. A wszystko to we wsi Polnisch Krawarn, której mieszkańcy do dziś mówią o sobie „krawarziki”.
Grzech o smaku czekolady
Z panią Marią (1927) spotykamy się w domu, który zbudowali jej rodzice, ale w czasie wojny został spalony i wymagał odbudowy. Razem z domem uległa zniszczeniu większość dokumentów i zdjęcia, bo gdy rodzina uciekała przed frontem, nikt nie pomyślał o tym, by je zabrać. Słuchamy więc opowieści o czasach, które udało się zachować w pamięci.
Mama pani Marii – Monika zd. Dzierzok miała dwóch mężów. Pierwszy – Franz Lamczyk zginął walcząc w I wojnie światowej. Miała z nim syna, który dostał imię po ojcu i urodził się w 1913 roku. Z drugim mężem Wilhelmem Lassakiem wzięła ślub w 1919 roku i urodziło się im pięcioro dzieci: Gertruda (1919), Hildegarda (1921), Elisabeth (1922), Magdalena (1925) i Maria (1927).
Na początku pan Wilhelm pracował w Raciborzu jako robotnik, a jego żona zajmowała się domem i dziećmi. Lassakowie mieli niewielkie gospodarstwo, z którego trudno było utrzymać całą rodzinę. – Przed wojną ojciec zaczął dokupować ziemię, żeby mógł gospodarować na swoim. Mieliśmy 6,5 hektara ziemi, trzy konie, pięć krów i świnie. Ojciec jeździł z mlekiem do skupu i zamawiał węgiel w kopalni, potem odbierał go z Tłustomostów i sprzedawał gospodarzom ze wsi na swoim placu – mówi pani Maria, która najwcześniejsze wspomnienia ma z przedwojennego przedszkola. Powstało w budynku należącym do Donnersmarcków, który stał przy drodze do Tłustomostów, a prowadziła je siostra zakonna. – Jak hrabina zachorowała i była sparaliżowana to hrabia Edgar ściągnął do wsi trzy siostry zakonne, które się nią opiekowały. Jedna miała na imię Karina i była pielęgniarką, druga gotowała, a trzecia prowadziła przedszkole. Rano siostra chodziła po wsi i zbierała wszystkie dzieci, a o pierwszej po południu odprowadzała nas do domów. Jedzenie trzeba było przynosić z domu, a siostra nam gotowała herbatkę. Było nas ze trzydzieści dzieci, różne roczniki – tłumaczy pani Maria.
W marcu 1933 roku, wraz z innymi dziećmi ze wsi, rozpoczęła naukę w pierwszej klasie niemieckiej szkoły powszechnej. Jej kierownikiem był Josef Klehr, który uczył śpiewu, geografii i historii, a po lekcjach był organistą w tutejszym kościele. Nauczycielami byli panna Kroemer, z którą dzieci miały zajęcia z prac ręcznych i uczyła w starszych klasach, oraz pan Nawrat, który prowadził zajęcia w pierwszych klasach i uczył matematyki. Religię prowadził ks. Kandler, a potem ks. Gutsfeld. – Ze mną do klasy chodziła Ewa Zebrala, Adelheid Kopacz, Kristof Erna, Wilhelmina Dzierza, Herud, Ulitzny i Reichel. Mieliśmy ferie w sierpniu na żniwa, we wrześniu były kartoffel ferie i jeszcze wolne na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Kierownik Klehr grał na skrzypcach i uczył nas kościelnych pieśni, które potem śpiewaliśmy na dwa głosy na pogrzebach albo mszach – opowiada pani Lassak.
Z tamtego okresu najtrwalej w pamięci małej dziewczynki zachowało się wspomnienie jej I Komunii Świętej – Od znajomej mamy, która chodziła do nas po mleko dostałam w prezencie czekoladę i miałam już na nią taką ochotę, że od razu zjadłam kawałek. Teraz to wystarczy godzinę wcześniej nic nie jeść, a wtedy post przed komunią był już od dwunastej w nocy. Jak ojciec zobaczył co zrobiłam to poszedł spytać proboszcza czy mogę do tej komunii przystąpić. Ksiądz powiedział, że ten jeden kawałek to mi jakoś pan Bóg wybaczy, ale matka musiała się potem tłumaczyć, że mnie nie dopilnowała – mówi pani Maria.
Kluski z szymlą zamiast warzyw
Ulice w przedwojennym Krawarzu nie miały swoich nazw. Mieszkańcy dzielili wioskę na Wielką i Małą Stronę i od razu było wiadomo, w którym miejscu ktoś mieszka. Były trzy sklepy. Pierwszy u Augusta Schramowskiego, który miał piekarnię, masarnię, salę i gospodę. Pracowała z nim żona Angela. Ten budynek stoi do dziś. Drugi, mniejszy, stał przy dzisiejszej ulicy Folwarcznej i należał do Ernesta Slawika, który miał też piekarnię. Trzeci miał Wertki, który był też właścicielem gospody i sali. Stał w miejscu dzisiejszej remizy OSP. – Te wszystkie sklepy to były spożywcze, a jak mama chciała zrobić jakieś zakupy na przykład na święta to jechała do Raciborza. Przywiozła nam kiedyś lalki, które miałyśmy dostać pod choinkę, ale moja siostra Magdalena znalazła je wcześniej i mama się bardzo złościła. Po wojnie to już nie było prezentów, bo bieda była straszna – opowiada pani Maria i dodaje, że jako dziecko nie chciała jeść warzyw, a jej ulubionym daniem były kluski z szymlyną, czyli sosem z powideł zmieszanych z mlekiem. Na śniadanie mama najczęściej podawała chleb z syropem z buraków i kawę z palonego jęczmienia. – Jak pytała nas: będziesz to jeść czy nie? To ojciec mówił, że dzieci nie mogą mieć żadnego wyboru, bo trzeba jeść wszystko co jest na stole i nie grymasić, no i po wojnie nikt już nie grymasił – podsumowuje.
U Lassaków, jak w większości domów na wsi, stał Volksempfänger, czyli niemiecki radioodbiornik z okresu III Rzeszy, który działał na falach średnich i długich. Jak trzeba było coś uszyć, to wszyscy chodzili do Slaninki, a jak buty wymagały naprawy to się je zanosiło do Kyrka. Przy dzisiejszej ulicy Wyzwolenia mieszkał kowal Grytner, stolarzem był Andreas Petel, a samochody były tylko dwa. Jeden miał kierownik szkoły Klehr, a drugi właściciel gospody Wertki. – Na wsi było moc murarzy i cieślów, ale oni nie mieli firm tylko chodzili do pracy u innych. U nas były same małe chałupy, a gospodarze mieli jedną krowę albo jedną kozę. Mężczyźni i niezamężne panny chodziły do pracy w majątku – tłumaczy pani Lassak.
O panach na włościach
Majątek, czyli pałac wraz z wszystkimi dobrami należał do rodziny Henckel von Donnersmarck. Wniosła go, jako swoje rodowe ziemie, żona Hugona II – Wanda von Gaschin. Hugo i Wanda mieszkali w Krowiarkach do 1905 roku, ale 17 maja 1906 r. obchodzili tu jeszcze swoje złote wesele. Zmarli dwa lata później i zostali pochowani w tutejszym mauzoleum rodowym.
W 1911 roku przeniósł się tu ich syn Edgar, który z żoną Karoliną miał sześcioro dzieci: Karola (1895 – 1940), Ludwika (1896 – 1918), Franciszkę (1898 – 1985), Hansa (1899 – 1993), Marię (1905 – 1986) i Małgorzatę (1908 – 1929). Edgar zmarł w Krowiarkach 14 maja 1939 roku. – On nie chciał być pochowany w mauzoleum tylko koło starego drewnianego kościoła pw. Matki Boskiej Częstochowskiej, który od Krowiarek odkupił, jak już był dla mieszkańców za mały. Odnawiali go górale, których tu sprowadził, a drewno przywozili aż z Syberii. W kościele były odprawiane msze tylko dla jego rodziny. Najpierw spoczęła tam jego żona a potem on. I pierwsza bomba, jaka spadła na wieś to właśnie na ten kościół i groby hrabiów. Po kościele został tylko obraz Matki Boskiej, który przeniesiono wcześniej do nowego kościoła pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny – wspomina Maria Lassak.
Po śmierci Edgara pałac stał się własnością jego syna Hansa, który już wcześniej angażował się w życie wsi. 1 kwietnia 1928 r. został patronem nowego kościoła, a jesienią tego samego roku rozpoczął elektryfikację wsi, którą w całości sfinansował. Pozostał w pałacu do 1945 roku, po czym uciekł na rowerze na stację do Baborowa, skąd dostał się pociągiem do Czech. Był ostatnim panem pałacu w Krowiarkach. Zmarł 15 czerwca 1993 roku w brazylijskim Sao Paulo.
Majątek Donnersmarcków miał kilka folwarków. Zarządcą był pan Brink, a inspektorem Hampel. – W folwarku Zagumnie były warsztaty, w których pracowali rzemieślnicy i jak się coś zepsuło to przywozili im do naprawy. Potem był Amantów i Kopanina – folwarki rolnicze, gdzie inspektorem był Plesch. Kolejny był Turmas i nim zarządzał Kampel, w kierunku Pawłowa był Widhof, a potem Roghof i folwark Langhof – wylicza pani Maria.
Jak Ruscy bawili na zamku
Gdy w marcu 1945 roku do wsi zaczął się zbliżać front, ogłoszono powszechną ewakuację. – Ojca wzięli do Volkssturmu, to nie mógł z nami uciekać, ale zdążył mamie powiedzieć, że najważniejsze, żebyśmy mieli pokarm dla koni. Wzięliśmy żywność, trochę ubrań, pierzyny i zapakowaliśmy na dwa wozy z końmi. Moja siostra Gertruda miała małe dziecko i ojciec kazał jej uciekać koleją, bo się bał, że na tym wozie zamarznie. Uciekaliśmy do Czech tak długo, aż nas Rosjanie dogonili. Potem my zaś wracali do domu. Najpierw nam Ruscy zabrali konie i dali takie gorsze swoje, a potem nas Czesi okradli. Jak my przyjechali to dom był wypalony, a w gospodarstwie nie było nic. To były ciężkie czasy. Cały czas głodowaliśmy bo mieliśmy tylko trochę ziarna, co przywieźliśmy z sobą na wozie. Mama robiła z niego chleb i zanosiła do Schramowskich do piekarni. W stodole uchowało się trochę ziemniaków w kopcu, to je jedliśmy suche albo ze szrutem. To była taka uwarzona zupa z ziarna co przypominała żur. Najgorszy był drugi rok, jak już nie mieliśmy żadnych zapasów. Musieliśmy chodzić do roboty u Rusów w majątku. Oni byli w pałacu aż do jesieni, aż pożniwowali i wszystko z pałacu wywieźli – opowiada pani Maria.
Władze polskie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że im dłużej rosyjscy żołnierze będą urzędować w pałacu, tym szansa na ocalenie go przed zniszczeniem będzie malała. W Protokole z Organizacji gminy Krawarz Polski z sierpnia 1945 roku znajduję notatkę, w której zawarto opis całej sytuacji: „W gromadzie Krawarz Polski znajduje się zamek hrabiów Donnersmarcków z przyległymi do niego majątkami, które obecnie obsadzone są przez wojska radzieckie i przez nich eksploatowane. Zamek ten, który przedstawiał dużą wartość historyczną pod względem zabytków sztuki i kultury, obecnie zniszczony wewnątrz przez przebywającą w nim ludność cywilną ukraińską i rosyjską, zatrudnioną na tymże majątku, administrowanym przez wojska radzieckie. Z uwagi na powyższe, wskazanym byłoby aby czynniki kompetentne wzięły powyższy w opiekę, celem uratowania go od dalszych zniszczeń”.
W 1947 roku w pałacu utworzono szkołę aktywu partyjnego, potem był tam dom dziecka i przedszkole, a od 1958 do 1970 roku szpital rehabilitacyjny Opolskiego Centrum Rehabilitacji w Korfantowie. W 1988 roku gmina sprzedała obiekt osobie prywatnej. Od 31 maja 2007 roku znajduje się w rękach Kalydna Sp. z o.o.
Świat się śmieje, a Maria nie może
Pierwsze powojenne miesiące to nie tylko okres głodu, ale i rozprzestrzeniających się epidemii. Zaraz po wojnie na dur brzuszny chorowały nieraz całe rodziny. – W naszej tylko ja byłam chora na tyfus, ale nie było żadnych leków, ani nawet lekarzy, więc opiekowały się nami te siostry zakonne, co przyjechały tu jeszcze przed wojną. We wsi to zmarło ze 70 osób – tłumaczy. Od głodu uratowała Lassaków ciotka, która mieszkała pod Opolem. – Ona miała po wojnie trzy krowy, których nie zabrali jej Ruscy. Jedną nam dała i myśmy ją musieli spłacać cukrem. Mieliśmy na polu buraki cukrowe i jak je oddawaliśmy to nam płacili cukrem, który zawoziliśmy każdego roku ciotce – wyjaśnia pani Maria.
Jak wyzdrowiała, to ojciec postanowił, że jako najmłodsza z rodziny, pójdzie na kurs języka polskiego, bo ktoś musi umieć czytać i pisać po polsku. – Kurs zrobili w starej szkole, a prowadził go kierownik, który się nazywał Kaliciński. Chodziłam tam przez jedną zimę. Jak się nauczyłam już tego polskiego to poszłam potem do pracy na poczcie, bo potrzebowali listonoszki. Najpierw to dwa razy jeździłam z pocztą do Tłustomostów, a potem miałam część Krowiarek i Maków, ale to już autobus nam pocztę przywoził. Listonoszki były dwie: ja i Gertruda Waleczko a kierowniczką dziewczyna od Kowacza. Poczta była w budynku naprzeciw kościoła, gdzie mieścił się też urząd gminy – mówi pani Lassak, która przepracowała jako listonoszka 25 lat. Gdy przeszła na rentę, przez kilka lat mieszkała na farze i była gospodynią u ks. Leonarda Gaidy.
W czasach powojennych niewiele było na wsi rozrywek dla młodych ludzi, ale do sal przyjeżdżało nieraz objazdowe kino. Pani Maria pamięta doskonale radziecką komedię muzyczną „Świat się śmieje”, choć akurat nie z powodu ciekawej fabuły tylko zdarzenia, które mu towarzyszyło. – Za Niemca to pamiętam taki film „Mutter liebe”. Przed każdym filmem najpierw był wochenschau (kronika filmowa) i oglądaliśmy co się dzieje na froncie. A za Polski to przywieźli „Świat się śmieje”. Nasz dom był przed wojną kryty słomą, ale potem ojciec kupił dachówkę. Była taka licha, że jak przyszły pierwsze mrozy to się cała rozkruszyła i znowu trzeba było kłaść słomę. Jak pracowaliśmy na dachu to spadłam z góry na murek i złamałam sobie mostek. Tak się spieszyliśmy na ten film, że i ja pobiegłam. Wszyscy się śmiali, a ja nie mogłam, bo mnie tak bolało – wspomina z uśmiechem pani Maria i ten uśmiech gościł na jej twarzy podczas całego naszego spotkania, które było jak powrót do przeszłości.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze