środa, 25 grudnia 2024

imieniny: Anastazji, Piotra, Eugenii

RSS

MAŁE JEST PIĘKNE: Spacerkiem po borzuckich stranach

01.10.2024 00:00 red

Żeby poznać historię dzisiejszego Borucina trzeba zajrzeć na Habovec, przejść się przez Zydlunki, zobaczyć czym jest Mala i Velka Strana i odwiedzić Przydół. Trzeba też spróbować oryginal borutine rounde kuchen trzymanych w speiseschranku i posłuchać wspomnień o starzikach oraz opach, którzy mieli juterki. Na koniec warto zanurzyć się w przeszłość oglądając zbiory izby regionalnej, którą mieszkańcy wsi wyposażyli w pamiątki po swoich przodkach.

Pamiętamy o tych, których już nie ma

W wędrówce po starym Borucinie, towarzyszą nam rodowite mieszkanki wsi – Elżbieta Szafarczyk (rocznik 1934) i Anna Hajduczek-Kudela (rocznik 1937). Spotykamy się w domu, który Szafarczykowie wybudowali w 1960 roku. Zaczynamy od obejrzenia archiwalnych zdjęć, z którymi wiążą się ciekawe historie. Pierwsza z nich dotyczy mieszkańców Borucina, którzy uczestniczyli w I wojnie światowej. Postawiono im przy kościele pomnik, upamiętniający wszystkich mężczyzn, którzy trafili na front. Pani Elżbieta ma w domu tablo ze zdjęciami tych żołnierzy. Na górze możemy zobaczyć twarze 43 poległych, poniżej 241, którzy szczęśliwie powrócili do domu. Są też cztery nazwiska bez fotografii. W sumie 288 mieszkańców ówczesnego Borutina. Wśród ocalałych jest ojciec pani Elżbiety – Josef Gaida i ojciec pani Anny – Anton Juretzka, a z jedenastu chłopców noszących na tablicy to nazwisko, powrócili z wojny wszyscy. Wśród najczęściej pojawiających się nazwisk są: Sichma (14 wyruszyło na wojnę, 5 poległo), Nowak (10 walczyło, wszyscy wrócili), Heidutzek (9 walczyło 2 poległo), Foitzik (8 walczyło, 2 poległo), czy Grzessitzek (8 walczyło 2 poległo). Każda fotografia to nie tylko dramat jej bohatera, ale i kobiety, której wojna zabrała ojca, brata, męża czy narzeczonego.

Na kolejnym zdjęciu pojawiają się kongregacjanki, czyli dziewczęta ze wspólnoty religijnej, która działała tu przed wojną. – Mogły do nich należeć tylko panny, a jak któraś z nich wychodziła za mąż to pozostałe towarzyszyły jej w kościele ze sztandarem. Nosiły tradycyjne stroje śląskie z wiankami na głowie i medale z Matką Boską na szyi – tłumaczy pani Anna i dodaje, że we wsi istniał też zespół taneczny, który np. podczas dożynek czy innych uroczystości wykonywał tzw. sicheltanz. – Prowadził go Jorg Kocjan, a były w nim dziewczęta, które miały kossaki i tańczyły pokazując jak dawniej sierpem kosiło się zboże. Tańczyła w nim moja siostra i pamiętam ich pieśniczkę: Rano nas słonko zaś obudzi wczas, do pracy na pole pójdziemy wraz. Sierpy sie niesiemy jako na bój, to siła i praca i wiejski nas strój – intonuje pani Anna.

Niedaleko domu Szafarczyków jest miejsce znane we wsi jako „Kałuża”. Nazwa wzięła się prawdopodobnie od zbierającej się pod stojącym tu kiedyś mostkiem wody, w której lubiły brodzić kaczki i gęsi. Znajdowało się między dzisiejszą ulicą Rostka (Mala Strana) a ulicą Kopernika (Velka Strana). – O części wsi w kierunku Czech mówi się u nas, że to Habovec, Zydlunki zaczynają się za kościołem i obejmują dzisiejszą ulicę Grunwaldzką, a Przydół to zabudowania wokół ulicy Kuchelnickiej – wyjaśnia pani Anna.

Boso po wiedzę

Pani Elżbieta urodziła się w 1934 roku jako Elisabeth Gaida. Jej rodzice: Johana z domu Wanitzek i Josef Gaida mieli czworo dzieci. Najstarszy August (1928) podzielił los ojca i walczył na froncie, tym razem II wojny światowej. Po nim był Paul (1932), Elisabeth (1934) i Maria (1937). Najstarsza trójka uczyła się jeszcze w szkole niemieckiej, rozpoczynając naukę w wieku 6 lat. – Było nas wtedy pięćdziesięciu, więc zrobili dwie klasy. Jedni uczyli się do południa a drudzy po południu. Zamiast zeszytów nosiliśmy tabliczki, na których się pisało. Kierownikiem szkoły był pan Schimke, a naszą wychowawczynią pani Kalabis. Pierwsze trzy lata chodziliśmy do szkoły na dole. Starsze roczniki uczyły się w drugim budynku na górze – tłumaczy pani Elżbieta.

Anna Juretzka (1937) trafiła do tej samej szkoły w 1943 roku, a jej wychowawczynią była fräulein Kotzy. – Mówiliśmy tak do niej, bo w tamtych czasach wszystkie nauczycielki były pannami. Pan Schimke, miał żonę i dzieci i razem z nimi mieszkał w szkole. Był też organistą i prowadził chór. Potrafił szybko wychwycić, które dziewczęta mają dobry głos. Myśmy wszystkie w domu śpiewały, a ja przez 12 lat należałam do chóru Eichendorffa w Raciborzu – wyjaśnia pani Anna.

Oglądamy zdjęcie z przedwojennej niemieckiej szkoły, na którym bosym uczniom towarzyszy właśnie pan Schimke. – Przed wojną często było tak, że dzieci miały jedną parę butów i chodziło się w nich tylko w niedzielę do kościoła – tłumaczy pani Anna i dodaje, że w szkole nie organizowano dzieciom wycieczek, nie było placów zabaw, a jedyną rozrywką były zabawy, które same sobie wymyślały. – Kopaliśmy dołki i kulaliśmy do nich kulki, które robiliśmy sobie z gliny. Rysowaliśmy kredą chłopa albo grzyb i skakało się na jednej nodze. Żyło się skromnie. Mieliśmy w domu komorę z piecem, w której stała długa wanna. W sobotę po kolei od najmłodszego do najstarszego kąpaliśmy się w tej samej wodzie. Wszystkie dzieci na wsi musiały pracować. Trzeba było zbierać pokrzywy, pasać gęsi, zajmować się młodszym rodzeństwem, pomagać szkubać pierze – tłumaczy pani Anna.

Obie panie zbyt długo do niemieckiej szkoły nie chodziły, bo gdy zaczął się zbliżać front, mieszkańcy musieli się ewakuować. – Wyglądaliśmy jak cygański tabor. Każdy gospodarz brał konia z wozem i pakował na niego rodzinę, sąsiadów i najpotrzebniejsze rzeczy. Uciekaliśmy w kierunku Czech. Cały dzień jechaliśmy, a potem szukaliśmy noclegu u jakichś rodzin. Błąkaliśmy się tak przez sześć tygodni – mówi pani Anna, a pani Elżbieta dodaje, że jej rodzina zabrała ze sobą nawet krowy. Dotarli aż pod Pragę, gdzie dowiedzieli się, że został podpisany pokój.

Po powrocie trafiły znowu do szkoły, tym razem polskiej. – Za Niemca nie mogliśmy mówić po morawsku, a za Polski po niemiecku, ale my znaliśmy gwarę śląską i morawską, więc z językiem polskim w szkole nie było problemu. Uczył nas Robert Lukas, który przyjechał tu po wojnie, a w klasach były łączone roczniki. To były trudne czasy. Po skończonej szkole od razu szło się do pracy – podsumowuje pani Anna.

Nowy kraj i nowa tożsamość

W latach 50. wszyscy mieszkańcy musieli zostawić stare dokumenty w posterunkach milicji, a gdy przyszły nowe dowody osobiste, to okazało się, że mają inne imiona i nazwiska. Ginter stawał się Franciszkiem, Wencel – Wacławem, Adolf – Antonim, Paul – Pawłem, a Elisabeth – Elżbietą. Wszystkie niemiecko brzmiące nazwiska zamieniano na ich polskie odpowiedniki: Heidutzek na Hajduczek, Juretzka na Jureczka, Gaida na Gajda, Wanitzek na Waniczek itd. – Moja siostra Dorota (wcześniej Dorothea) mieszkała w Czechach, ale nie mogliśmy jej odwiedzać, bo była granica, więc ojciec pisał do niej listy. W jednym z nich pochwalił się, że podczas szkubania pierza, zebrało się u nas 20 niemieckich dziewcząt i jak za dawnych czasów śpiewały niemieckie piosenki. Siostra mu zaraz odpisała, żeby więcej o takich rzeczach nie wspominał, bo niemiecki był wtedy zakazany, a listy kontrolowane – wspomina pani Anna.

Jej rodzice – Hedwig zd. Machura (1900) i Anton (1895) Juretzka mieli siedmioro dzieci. Pierwsze przyszły na świat bliźniaki Katharina i Helena (1926), później urodziła się Dorothea (1929), po niej Bernhard (1931), Wiktoria (1934), Anna (1937) i Klara (1940). Mimo, że ojca nie powołano do wojska, a brat pani Anny był na służbę za mały, los nie oszczędził rodzinie nieszczęść. – Mama opiekowała się chorymi sąsiadami i zaraziła się od nich tyfusem. Zmarła we wrześniu 1945 roku. Potem Katarzyna, która pracowała w szpitalu w Krzanowicach zaraziła się tam gruźlicą i umarła w 1951 roku, mając zaledwie 25 lat. Dwa lata później na zapalenie opon mózgowych zmarł mój brat. Pamiętam, że doktor Hlubek wiózł go do szpitala dokładnie w dzień, kiedy zmarł Stalin. Zrobili minutę ciszy i nawet karetka z ciężko chorym musiała się zatrzymać i oddać mu hołd. Bernarda próbowali leczyć nowym antybiotykiem, ale nie zdołali uratować. Dorota zmarła w 1966 roku na raka. Zostawiła synka, który nie miał jeszcze dwóch lat – opowiada Anna Hajduczek-Kudela.

Dziewczęta z Borucina, tak jak inne w całym kraju, musiały odbyć obowiązkowe szkolenie w Służbie Polsce. Miały jednak szczęście, bo nie wywożono ich na wschód kraju, tylko organizowano służbę w tutejszym PGR-ze. – Szkolił nas Czesław Jantoń. Miałyśmy musztry, uczyłyśmy się jak posługiwać się bronią i były takie ideologiczne pogadanki. Czesiek przyjechał gdzieś z Polski, był młody i taki fajny, że wszystkie dziewczyny chętnie tam przychodziły przez całe lato. I wszystkie śpiewałyśmy: Znów się pieśń na usta rwie – es pe e – mówi pani Ania i dodaje, że zarówno ona, jak i pani Elżbieta w akcie urodzenia miały wpisany nie Borutin, tylko Streitkirch, bo taką nazwę wprowadził dla miejscowości Hitler. W nowych dowodach osobistych oprócz zmienionych imion i nazwisk pojawiła się też nowa nazwa wsi, czyli Borucin. – My nie mogliśmy rozmawiać po niemiecku w szkole i między sobą, ale w naszej rodzinie wszyscy dbali o to, żeby nikt ojczystego języka nie zapomniał – podsumowuje Anna Hajduczek-Kudela.

Potańcówki w szynku i wesela w stodołach

Przed wojną we wsi były cztery sklepy: u Karola Machury, który był właścicielem piekarni i pierwszego we wsi samochodu, u Pawła Krupy i braci Reznych – Augustyna i Józefa. Jeden był w centrum wsi, a drugi na Habovcu. – To były sklepy spożywcze, ale można było w nich kupić również naftę, solone śledzie w beczce i farbę do ścian. Sklepy rzeźnicze były u Karola Kubnego i Musioła. Po wojnie Paweł Krupa otworzył swój sklep i prowadziła go jego żona Wiktoria, a sklep Augusta Reznego przejął jakiś Polak. Jego brat Józef przez pewien czas miał produkcję lodów. Po wojnie nikt nie miał pieniędzy to się robiło zakupy za worek zboża – mówi pani Anna.

Największy majątek przed wojną był w rękach hrabiego Lichnowskiego, a największym gospodarzem we wsi był Handzlik. – On miał 100 juterków, a 4 juterka to 1 hektar. Lichnowski podarował wsi działkę, na której powstał kościół, cmentarz, plebania i szkoła. Zakupił też drzewo na ich budowę – tłumaczy Elżbieta Szafarczyk i dodaje, że pierwszym powojennym sołtysem wsi był Jan Miketa, który wyjechał potem z rodziną do Niemiec, a przez wiele lat funkcję tę sprawował także Augustyn Waniczek (wcześniej August Wanitzek), brat jej mamy i zarazem jedyny kowal we wsi. Z kolei pani Anna pamięta solidnego stolarza Nowaka, u którego w 1958 roku zamówiła sypialnię i służyła jej dziesiątki lat.

Obie panie wspominają staw, który był miejscem spotkań młodych ludzi we wsi. Niektórzy pływali kajakami, inni rozmawiali i spacerowali wśród olszyn. To właśnie tam rodziły się znajomości, które często kończyły się ślubem. W sobotnie wieczory w dwóch salach, które były w gospodach u Handzlika i u Karpisza urządzano potańcówki. W tej drugiej sali był pierwszy po wojnie telewizor i piękne, przedwojenne malunki na ścianach. – Miałam tam wesele, ale tylko tańczyliśmy, bo jedzenie było w domu – tłumaczy pani Elżbieta i dodaje, że wszystkie ważne uroczystości od wesel po chrzciny i jubileusze robiło się w domu, w którym odbywały się też porody. Przed wojną odbierała je pani Foitzik, a potem Agnes Loske. – Żeby pomieścić w izbach wielu gości wynosiło się na zewnątrz meble, a jeśli ktoś miał stodołę to przyjęcie robił w niej. Wystarczyło ją wyczyścić i trochę przyozdobić. Starsze panie zakładały wtedy swoje jupki i mazelonki, a dziewczyny miały szyte przez krawcowe suknie. W Borucinie krawiectwem zajmowały się: Jadwiga Pośpiech, Maria Szulich (po mężu Orkisz), Jadwiga Urbisz i szwagierka pani Elżbiety – Elza Gajda.

Pani Anna dodaje, że tutejszą tradycją są wypiekane na wesela i inne uroczystości oryginal borutine rounde kuchen czyli oryginalne borzuckie okrągłe kołacze, które robi się z serem, makiem i jabłkami. – W innych regionach piecze się kołacze na dużych blachach a te nasze są zawsze okrągłe. Z 1 kilograma mąki wychodziło 40 kołaczy, ale na wesele albo dożynki to trzeba było mieć już 100 kilogramów mąki i 15 kobiet do wyrabiania ciasta – opowiada pani Hajduczek-Kudela.

Największą wprawę w przygotowywaniu takich dużych zamówień miały we wsi panie z Koła Gospodyń Wiejskich. Założyła je w 1953 roku Franciszka Szwerlak i zwerbowała wtedy 13 pierwszych członkiń. Po niej wieloletnią przewodniczącą była Adelajda Gorzalnik, a potem kolejno: Maria Waniczek, Elżbieta Kaszny i Klara Sichma. Na początku panie spotykały się w prywatnych domach członkiń, a potem siedzibę KGW przeniesiono do Domu Kultury w Borucinie. W najlepszych latach działalności do KGW należało 100 kobiet. – W 1997 roku działalność koła przejęło DFK, do którego w latach 90. należało we wsi 500 osób – mówi jego była wiceprzewodnicząca Anna Hajduczek-Kudela, która na podsumowanie naszej rozmowy zabiera nas do izby regionalnej, którą mieszkańcy Borucina wyposażyli w pamiątki po swoich przodkach. Łucja Jaworek oprowadza nas po salach, w których widzimy jak wyglądała tradycyjna izba, kuchnia, przedmioty codziennego użytku i ich właściciele. Przenosimy się w przeszłość, o którą w tej wsi dba się z niezwykłą pieczołowitością i wiemy, dlaczego jest to tak ważne.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 40 (1691)
  • Data wydania: 01.10.24
Czytaj e-gazetę