MAŁE JEST PIĘKNE: Jak z chadziajki zrobić sołtyskę
Czego można było się spodziewać po dziewczynie, która grała w hokeja, działała społecznie, uwielbiała nowe wyzwania i przemierzała Polskę czarną wołgą? Na pewno nie tego, że w nowym miejscu będzie się trzymała z boku. W ciągu 26 lat sołtysowania Marcelina Waśniowska nie tylko poznała i zrozumiała śląską mentalność, ale i zrewolucjonizowała spojrzenie na to, co można zrobić dla małej wsi. Dzisiejsze Turze to miejscowość, która za sprawą wielu akcji i wydarzeń pojawia się często w mediach i nikt nie ma wątpliwości, że stoi za nimi Marta.
Siła czarnej wołgi
Rodzice zostawiali Marcelinie wiele swobody. Sama decydowała o tym, co chce w życiu robić i jak te wyznaczane cele osiągać. Los doświadczył ich mocno zabierając podczas wojny dwójkę maleńkich synów, którzy zmarli niedługo po tym, jak bomba uderzyła w ich dom. Babcia Helena, której pierwszy mąż Adam miał w Tarnowie garbarnię skór, postanowiła swojej następnej wnuczce w szczęściu pomóc. Gdy w 1947 roku pojawiła się na świecie Marcelina, zwana przez domowników Martą, wyniosła dziewczynkę do chrztu przez oko i została jej matką chrzestną, wierząc, że zapewni jej to długie i szczęśliwe życie. Coś w tych babcinych gusłach musiało być, bo pani Marcelinie energii i pomysłów na życie wciąż nie brakuje. W sierpniu, po 26 latach sołtysowania, przekazała swoje obowiązki Gerardowi Depcie, ale już ma pomysł na spisanie swoich wspomnień w formie książki, która będzie historią rodziny. Jej korzenie sięgają Francji ale rodzice związani byli z Tarnowem, gdzie na świat przyszła też siostra pani Marceliny Józefa i jej trzej bracia: Adam, Antoni i Andrzej. Z kolei mama Wiktoria to rodowita góralka z okolic Starego Sącza, ale gdy przyjeżdżała w odwiedziny do córki, z góralki stawała się automatycznie „gorolką”.
Pani Marcelina kończyła tarnowską podstawówkę, uczyła się w technikum ekonomicznym, robiła kursy rachunkowości i była jedną z pierwszych dziewczyn, które skończyły kurs prawa jazdy. – Mój tato wyjechał na dwa lata do Nowego Jorku, gdzie mieszkała jego siostra. Dostawaliśmy od niego listy i paczki. Mama walczyła z moim paleniem, a on wysyłał mi Marlboro i piękne zapalniczki. Jak zobaczył, że tam wszystkie młode dziewczyny jeżdżą samochodami, napisał w liście, że też powinnam zrobić prawo jazdy. Trochę się ze mnie śmiali jak przyszłam na ten kurs. To był 1969 rok, więc żadnych dziewczyn tam nie było, a ja miałam 22 lata, ale byłam chuda, miałam długie włosy i wyglądałam dużo młodziej. Po powrocie ze Stanów tato, który nie miał prawa jazdy, kupił czarną wołgę i stałam się rodzinnym kierowcą – mówi ze śmiechem pani Waśniowska i opowiada jaką moc miał samochód, którym poruszali się w tamtych czasach wyłącznie partyjni notable. – Mój mąż, który odbywał służbę wojskową, ale był na przepustce, nie zasalutował kiedyś na przejściu dla pieszych pijanemu kapitanowi i ten odstawił go do jednostki. Podjechałam tam wołgą i w ciągu pięciu minut go wypuścili. Wszyscy nam salutowali, jak zobaczyli mój samochód – wspomina pani Marcelina.
Śląskie godki w gyszefcie
Przyszłego męża – Władysława, dla rodziny i znajomych Tomka, pani Marcelina poznała w Tarnowie, gdzie odbywał staż. Pochodził z Niepołomic, był absolwentem Technikum Ochrony Roślin i ulubieńcem przyszłej teściowej. W 1972 roku pobrali się i pani Marcelina wyjechała do męża do Proszowic, rozpoczynając pracę w Zakładach Gazownictwa w Krakowie.
W 1974 roku Waśniowscy przeprowadzili się do Turza, gdzie pan Tomek dostał mieszkanie i etat agronoma w Urzędzie Miasta w Kuźni Raciborskiej. – Pamiętam dokładnie dzień, w którym przyjechaliśmy do wsi. Niosłam na rękach półtoraroczną córkę a dookoła widziałam tylko chaszcze. W „Agronomówce” mieszkały wtedy oprócz nas trzy rodziny, a na dole było biuro agronoma, weterynarza i świetlica. Jak weszłam do mieszkania to z okna zobaczyłam tylko krzaki i cmentarz. Pomyślałam, że trzeba uciekać – wspomina po latach. – Wychodziłam w mini i makijażu na ulicę i spotykałam na niej panie w mazelonkach i chustkach na głowie. Szłam do sklepu a tam liczyli po niemiecku i mówili o mnie „chadziajka”. Byłam zdziwiona, bo „chadziaj” to rolnik, a ja byłam z miasta i nie miałam żadnego gospodarstwa. Nie rozumiałam gwary śląskiej i gdy jakaś kobieta spytała, czy mąż ma „reż”, to jej dałam ryż, który miałam w kuchni. Byliśmy jedyną rodziną z zewnątrz w okolicy, a Turze to była zamknięta hermetycznie puszka. Przez pierwsze dwa tygodnie płakałam i pytałam męża: gdzie ty nas przywiozłeś? Gdy odwiedził mnie ojciec, zniósł to godnie, ale jak przyjechała mama z babcią Heleną, to się załamały i kazały mi wracać do Tarnowa – opowiada pani Marcelina, która po trzech miesiącach doszła do wniosku, że jak jej się coś nie podoba to trzeba to zmienić.
Zaczęło się od przedszkola dla córki. – Poszłam sprawdzić jakie tam są warunki a kierowniczka Róża Miłota pokazała mi zbitą z desek toaletę dla dzieci na dworze. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam, więc od razu poszłam do urzędu gminy i zaczęłam działać. W ciągu pół roku udało się zrobić toalety w budynku i tak się zaczęła moja działalność społeczna – mówi pani Waśniowska i dodaje, że z czasem zmieniło się też nastawienie mieszkańców, którzy swojego agronoma zaczęli zapraszać na świniobicia, czy wesela. – Ojciec przywiózł mi ze Stanów maszynę do pisania, więc pisałam na niej różne pisma rolnikom. Miałam wtedy syrenkę, więc woziłam nią nieraz mieszkańców, jak ktoś potrzebował coś załatwić, a jak pracowałam w Gminnej Spółdzielni to również w obsłudze rolnictwa, więc poznawałam mnóstwo osób. Stopniowo zaczęli nas akceptować – podsumowuje.
Gdzie diabeł nie może tam wkracza Marta
Gdy w 1993 roku w wieku 45 lat zmarł mąż pani Marty, jej córka właśnie kończyła Studium Nauczycielskie i była przed studiami magisterskimi, a syn chodził do II klasy liceum. Rodzice już nie żyli, a ze strony państwa nie było żadnej pomocy. – Pamiętam, że jak syn dostał się na dzienne studia na Uniwersytet Opolski i zamieszkał w akademiku, to nawet nie dostał stypendium socjalnego, bo moje dochody przekroczyły o złotówkę brutto limit przyznawanej pomocy. Żeby dzieci mogły się dalej uczyć i realizować swoje marzenia musiałam radzić sobie sama – tłumaczy pani Waśniowska.
Rok później doświadczenie wyniesione z działalności w radach rodzicielskich, prowadzenia szkolnych drużyn harcerskich i świetlicy pani Marcelina postanowiła wykorzystać w radzie sołeckiej, którą kierował ówczesny sołtys Alojzy Cwik. – Jak przeprowadziłam się do Turza, to sołtysem był Robert Smiatek, po nim na krótko został Antoni Machnik, a potem Monika Goldman. Z Alojzym Cwikiem współpracowałam bardzo mocno. Naszą pierwszą inicjatywą było założenie w ośrodku zdrowia w Turzu gabinetu EKG. Dostaliśmy zgodę od szefa ZOZ-u Manfreda Schuberta, ale nikt nie wierzył, że nam się uda, a my potrzebowaliśmy na to zaledwie trzech miesięcy – podsumowuje pani Marcelina. Rok później zakładała w Turzu koło Związku Emerytów. – Gdy podczas spotkania w Raciborzu jeden ze związkowców zaczął się chwalić zagranicznymi wyjazdami, zapytałam skąd miał na to kasę i co konkretnego załatwił tam dla naszych emerytów. Za te ich związkowe wyjazdy wzięły się potem media, a ja namówiłam sołtyskę z Budzisk, żebyśmy odeszły ze Związku. Założyłyśmy Klub Seniora przy świetlicy, który funkcjonuje do dziś. Bardzo im się to nie podobało, straszyli nas sądem, ale w końcu odpuścili. To była pierwsza taka inicjatywa, więc dzwonili do nas z całego Śląska, jak myśmy to zrobiły. Cały czas prowadzę ten klub i będę go ciągnąć dopóki sił mi starczy – podsumowuje.
Smak pracy społecznej poznała jeszcze w Zakładach Gazownictwa w Tarnowie, gdzie wraz z młodzieżą zakładu organizowała zabawy, wycieczki, mikołajki i bale dla dzieci. – Miałam w życiu taką zasadę, że wszystko czego się podejmuję zawsze robię non profit, żeby mi nikt nigdy nie zarzucił, że działam dla korzyści majątkowych. Jestem wrogiem polityki, więc jak byłam asystentką posłów to też społecznie – podkreśla była sołtys, która zakładała we wsi koło gospodyń wiejskich, uczestniczyła w tworzeniu LKS-u, przez 22 lata była wiceprezeską parafialnego Caritasu i zajmowała się w Turzu akcją pomocową dla powodzian.
W styczniu 1998 roku w hali sportowej w Kuźni Raciborskiej pani Marcelina wraz z Edwardem Piechulą zorganizowała I Bal Charytatywny. To była jedna z wielu imprez, które na stałe weszły do kalendarza wsi. – To od nas zaczęło się też kupowanie dla całej Polski agregatów osuszających. Byłam wtedy asystentką posła Karola Łużniaka i on wypożyczył nam na trzy miesiące z niemieckiego Bochum te agregaty. Potem przyjechała do nas dyrekcja Totolotka z ministrem Widzykiem i posłami Łużniakiem i Frankiem, żeby zobaczyć jak one pracują w domach. Po tej wizycie zakupili je dla reszty Polski – relacjonuje pani Marta i dodaje, że w tym samym roku została radną miejską i wybierano ją na tę funkcję przez cztery kadencje.
Jednym z większych wyzwań było zorganizowanie poczęstunku dla 500 osób podczas otwarcia pracowni Microsoftu. – To była impreza robiona z Telewizją Katowice, w którą zaangażowani byli wszyscy mieszkańcy Turza. Robiliśmy dwudaniowy obiad śląski z kluskami, roladą i modrą kapustą, piekliśmy kołacze. Impreza udała się wspaniale, choć było trochę zamieszania, bo autokar z dziennikarzami z Katowic zamiast do nas pojechał do Turzy Śląskiej w powiecie wodzisławskim. Pracownia w szkole została otwarta, a po roku zlikwidowali nam trzy klasy i zostało nauczanie w klasach I – III – podsumowuje pani Waśniowska.
O tym, że dla sołtyski nie ma rzeczy niemożliwych mieszkańcy mogli się przekonać w 2019 roku, gdy wraz z Piotrem Szolcem i przy wsparciu Jana Musialika i Listy Śląskich Szlagierów zorganizowała koncert charytatywny dla Pawła Siluka, który cierpiał na zanik mięśni. – Piotrek mówił: Marta, jest za mało czasu i to się nie uda, a ja w ciągu dwóch dni załatwiłam 17 artystów ze Śląska, a potem jeszcze prelekcję neurolog Ewy Król, bezpłatną salę w MOKSiR w Kuźni Raciborskiej i zwolnienie z opłat w ZAiKS-ie. Artyści sami się do mnie zgłaszali, a wspomagał mnie Adi (Adam Janosh poprzez FB. Wszystko wyszło tak dobrze, że zamiast jednego, zrobiłam dwa koncerty – opowiada ze śmiechem pani Marcelina i podkreśla, że jej sołtysowanie było łatwiejsze dzięki grupie zaangażowanych społecznie mieszkańców Turza. Był w niej obecny sołtys Gerard Depta, Irena Holecka, Ewa Pichali, Roman Skarupa, Łucja Stanek, nieżyjaca już Gertruda Mikołajek, Adelajda Tomala, Gertruda Cwik, Maria Macha, Dorota Chroboczek, Joachim Grytzman, Alfred Brzoska, Edward Piechula, Elżbieta Mroncz i wielu członków ich rodzin, a także sponsorów, wśród których wymienia Łukasza Bułkę, Andrzeja Cwika, Alojzego Ficonia i wspierającą sołectwo od lat Fundację Aktywni w Regionie.
Przez 25 lat oczkiem w głowie pani sołtys było stworzenie w Turzu przystani. – Zauroczyły mnie piękne tereny w dorzeczu Odry, Rudy oraz Suminy, zachody słońca i wędrówki dzikiego ptactwa – tłumaczy dlaczego to miejsce stało się przystankiem na trasie corocznego „Pływadła”. Nie wszyscy pewnie wiedzą, że właśnie jej impreza zawdzięcza swoją nawę. Nic więc dziwnego, że srebrny jubileusz spływu, który obchodzono w czerwcu 2024 roku, stał się okazją do pożegnania pani Marty, rezygnującej z funkcji sołtyski. Ale kto zna Marcelinę Waśniowską ten wie, że od społecznikostwa, które się ma we krwi emerytury nie będzie.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze