środa, 25 grudnia 2024

imieniny: Anastazji, Piotra, Eugenii

RSS

MAŁE JEST PIĘKNE: Mówimy po naszemu bo tu sami swoi

10.09.2024 00:00 red

Niezorientowanym w temacie trudno rozszyfrować jak ma na imię Truda, Cita, Tonik czy Rózka, a gdy do tego dodamy jeszcze nazwiska podobnie brzmiące, ale inaczej zapisywane przez Niemców, a inaczej przez Polaków, mamy niezły ambaras. Ale w Turzu wzięli się na sposób i dla pewności używają przezwisk i tym sposobem nie ma wątpliwości o kogo chodzi. Nikt się tu nie obraża, bo i tak wszystko zostaje w jednej wielkiej rodzinie.

Polskie słowo mit zwei „n”
W lipcowy poranek trafiamy do piętrowego domu przy ulicy Raciborskiej, gdzie spotykamy się z Gertrudą Cwik (rocznik 1935) i Adelajdą Tomalą (rocznik 1939). Obie są rodowitymi turzankami, ale urodziły się jeszcze w niemieckim Wellendorfie i mieszkały wtedy przy Ratibor Strasse. Pani Gertruda chodziła niecałe trzy lata do szkoły niemieckiej, ale jej koleżanka uczyła się już w polskiej i w nowym budynku, który postawiono obok starego podczas wojny. – Poszłam do szkoły jak miałam 6 lat, ale w domu mówiło się po śląsku, więc z niemieckim nie miałam problemu. Naszym kierownikiem i nauczycielem był organista Wiktor Grocholl, który uczył muzyki i religii. Razem z żoną i dwoma córkami mieszkał w budynku szkoły – tłumaczy pani Cwik. 
Razem oglądamy zdjęcia, na których pozuje zespół folklorystyczny prowadzony po wojnie przez Lidię Frank. – Stroje dla wszystkich dzieci uszyła moja mama. Ona całe życie ciężko pracowała, szyła i pomagała gospodarzom w polu, bo ojciec zginął na wojnie w 1944 roku i zostaliśmy sami – mówi Adelajda Tomala i wylicza wszystkie dzieci Anny zd. Dyrska i Antoniego Kudli. Pierwsza była Helene (1921), potem Josef (1922), który w wieku 18 lat został wcielony do niemieckiego wojska i z wojny już nie wrócił, po nim Rosa (1923), Maria (1925), Franz (1928), Anna (1930) i na końcu najmłodsza Adelheid (1939), która pamięta jeszcze przedszkole prowadzone przez siostry zakonne. – Były trzy, a jedna z nich miała na imię Ilfonsa. Zostały w Turzu jeszcze po wojnie, mleczne zęby rwały dzieciom. Mówiliśmy do nich „liebe schwester” – wspomina pani Tomala. Dyrektorem szkoły, do której trafiła zaraz po wojnie był Maksymilian Frank, a wychowawczynią Władysława Ostręga. – Było nas w klasie 39 dzieci z różnych roczników. Siedziałam w ostatniej ławce z Elżbietą Krause, Joanną Smiatek i Martą Miką. Dyrektor Frank, który uczył nas języka polskiego podszedł do mnie kiedyś i spytał: jak się pisze „inny” Heidla? A ja bez zastanowienia odpowiedziałam: „mit zwei n”. On się z tego bardzo śmiał. Wychowanie fizyczne mieliśmy z panią Gertrudą Kwisty, której mąż zginął na wojnie i została z trzema córkami: Rosemarie, Annemarie i Anneliese. Wkrótce wyjechała na stałe do Niemiec i wszystkie dzieci ją wtedy odprowadzały na stację – mówi pani Adelajda i pokazuje zachowane z tego wydarzenia zdjęcie.
Podaj spitzname a powiem ci kim jesteś  
Choć dziś trudno w to uwierzyć, w niewielkiej wsi funkcjonowało przed wojną pięć całkiem sporych sklepów. Panie wymieniają kolejno sklep spożywczy Maxa Mitnera, który po wojnie przejął GS z Kuźni Raciborskiej, Johana Barona, Zelmy Birkstedt, który prowadziła później sama, bo jej mąż Józef zginął na wojnie w 1942 roku, „midl geschäft” u Strzelczyka, gdzie można było kupić narzędzia, części do rowerów, a potem samochodów i sklep z artykułami przemysłowymi i ubraniami u Antona Wiedera. 
Przy przedwojennej Rauden Strasse istniała rodzinna piekarnia Georga Moscha, którą prowadził z żoną Lisbeth, synem Jerzym, a potem przejął ją wnuk Joachim. Rzeźnikami byli Julia i Joseph Czogalla oraz Gertuda i Joseph Krause, a masarzem Gritzmann. Przez wioskę płynął strumyk Suminka oraz rzeki Ruda i Odra, więc były też dwa młyny wodne: Teodora Smiatka oraz Zofii i Otmara Tumulków. Część zabudowań tego drugiego zachowała się do dziś. Dzięki Annie Niemiec, która mieszka tam teraz ze swoją rodziną, mogliśmy poznać historię tego miejsca, które po kądzieli przechodziło z matki na córkę. – Młyn został wybudowany w1894 roku, bo taka data widnieje jeszcze na budynku. Mój pra opa Tumulka kupił go od jakiegoś grafa. Drewniany młyn, którego już dawno nie ma, stał z tyłu budynku, w którym mieszkamy, przy rowie, którym płynęła kiedyś Ruda, a do niej wpadała Suminka. Z opowiadań wiem, że w czasie wojny ludzie ukrywali się w stojącej obok stodole. Pradziadek przekazał zabudowania po młynie córce Agnieszce, która po mężu nazywała się Rózga. Później dostała go moja mama Monika Goldman, a ona przekazała je mnie – mówi Anna Niemiec. Podpis na przedwojennej widokówce sugeruje, że tym niemieckim grafem, od którego Otmar Tumulka kupił młyn mógł być Franz Schira, który był również właścicielem domu towarowego. 
W Turzu istniały dwie sale, które w soboty wypełniały się po brzegi mieszkańcami. Właścicielem tej przy Ratibor Strasse był Klass, a potem jego zięć Kustosz, a tej przy Kirchen Strasse – Czogalla, a po nim Franica. W pierwszej miała wesele pani Adelajda a w drugiej pani Gertruda. Oba śluby odbyły się w 1960 roku i udzielił ich ks. Johann Ploch. – Do tych sal to się tylko szło potańczyć, bo obiad był w domu panny młodej, a kolacja w domu pana młodego – wyjaśnia pani Tomala i dodaje, że we wsi wciąż powtarzały się te same nazwiska, więc żeby wiadomo było o kogo chodzi, nadawało się wielu ludziom „spitzname”, czyli przezwiska. Każdy wiedział, że sala przy ul. Kościelnej 24 jest „u Pijusa”. 

Skup szedł jak po maśle

Zabawy u Klassa doskonale pamięta Albert Brzoska (rocznik 1939) i jego żona Hildegarda (rocznik 1951), którzy odnajdują nawet pamiątkowe zdjęcia z organizowanego tam sylwestra. Pan Albert od dziecka związany jest z rolnictwem. – Jak przyszli do wsi Ruscy, to wywieźli gdzieś ojca i już nigdy nie wrócił. Mama została na gospodarce sama z dwójką dzieci, bez koni, bez bydła, bo wszystko Ruscy zabrali. Ja miałem wtedy sześć lat, a siostra Hildegarda cztery. Trochę matce sąsiedzi pomagali, a ja jak wracałem ze szkoły to od razu do pracy w polu musiałem chodzić. Mieliśmy niecałe 12 hektarów pola i z tego musiała wyżyć cała rodzina, a jeszcze trzeba było państwu oddawać dużą część – opowiada pan Albert, który najgorzej wspomina obowiązkowe dostawy zbóż, ziemniaków i zwierząt rzeźnych, które wprowadzono dla rolników zaraz po wojnie, a które obowiązywały, z krótkimi przerwami, do 1971 roku. Ci, którzy nie chcieli się dekretowi podporządkować płacili grzywny albo trafiali do aresztu. 
Pani Hildegarda pamięta jak odbywał się kiedyś skup mleka. – Codziennie o 6.30 na Rudzką przyjeżdżała chłodnia ze Spółdzielni Mleczarskiej w Raciborzu i tam się oddawało bańki z mlekiem. Płacili nam w zależności od tego jaki był procent tłuszczu w mleku, ale oni cały czas te procenty zaniżali. A jak był kryzys to przestali płacić, tylko do tych baniek wrzucali nam masło, czy ktoś chciał czy nie. Jak to pierwszy raz zrobili to większość rolników w płynie masło do domu przyniosła, bo zdążyło się w bańkach rozpłynąć na cieple – tłumaczy pani Hildegarda i wyjaśnia, że kolejnym problemem było nazwisko jej męża. – Przed wojną wszyscy nazywali się Brzoska, a w PRL-u spolszczyli na Brzózka. Jak zmarła moja teściowa, która miała pisownię sprzed wojny i poszłam do urzędu oddać jej dowód osobisty, to mi urzędniczka powiedziała, że ja tego nie mogę załatwić, bo ona jest Brzoska, a ja Brzózka, więc to nie jest to samo nazwisko, ani ta sama rodzina. My sobie później zmieniliśmy nazwisko na takie, jak mieli dziadkowie i rodzice męża – opowiada pani Hildegarda.
Katarzyna Gruchot
  • Numer: 37 (1688)
  • Data wydania: 10.09.24
Czytaj e-gazetę