środa, 25 grudnia 2024

imieniny: Anastazji, Piotra, Eugenii

RSS

MAŁE JEST PIĘKNE: Trójwieś w obiektywie, zapiskach i sercu Leona Wolnika

03.09.2024 00:00 red

Pana Leona poznałam latem 2018 roku, gdy pisząc pierwszą część cyklu „Małe jest piękne” trafiłam do Ciechowic. W wędrówce po wsi i jej historii towarzyszyła nam wtedy sołtys Regina Pieruszka i lokalny historyk, który przyjechał na rowerze z dużą czarną teczką. Wyciągał z niej dokumenty, zdjęcia i notatki, którymi posiłkował się przekazując nam historię nieistniejącego już mostu między Ciechowicami a Grzegorzowicami. Miał dar opowiadania, więc słuchało się go z ogromną przyjemnością. Gdy po latach jego córka Urszula mówiła mi, że ojciec opowiadał im na dobranoc o zapadniętym mieście i utopcach, pomyślałam, że te legendy musiały być atrakcyjniejsze niż bajki braci Grimm.

Życie zgodne z wiarą

Historia rodziny Wolników od pokoleń związana była z Kościołem. Ojciec Leona – Jakub był osobą niezwykle religijną, a pochodząca z Pielgrzymowic jego przyszła żona Maria Kiełkowska – zakonnicą oddelegowaną do pracy w Zawadzie. – To była taka historia, o której się w naszej rodzinie przez wiele lat nie mówiło, bo babcia, żeby wyjść za dziadka musiała zrezygnować z zakonu, a w tamtych czasach to była ujma. Widziałam ją na jakimś zdjęciu w habicie, ale nie pamiętam jaki to zakon. Wiem natomiast że była wszechstronnie wykształcona i specjalizowała się w pielęgniarstwie. Jak już zamieszkała w Zawadzie to często udzielała pomocy chorym – mówi Urszula Niestrój, córka Leona Wolnika i dodaje, że wszystkie dokumenty babci, które były w języku niemieckim, dziadek po wojnie spalił w obawie przed rewizją w ramach akcji „odniemczania” Śląska.

26 maja 1937 roku na świat przyszedł jedyny syn Wolników – Leon, który w duchu rodzinnej tradycji został ministrantem. – Nasza rodzina była zawsze blisko Boga i Kościoła, a cytaty z biblii tato często stosował w naszym wychowaniu. Pamiętam jak jechaliśmy razem rowerami do Górek Śląskich, bo chciał naszkicować budowany tam kościół, albo jak jechaliśmy rano do Raciborza na mszę na Płoni czy w Matce Bożej – wspomina pani Niestrój.

Jej ojciec był zawsze mocno związany z życiem parafii. Uczestniczył w uroczystości poświęcenia nowego kościoła, parafialnych pielgrzymkach na Górę św. Anny, a w późniejszych czasach razem z żoną przystąpił do Ruchu Szensztackiego, w ramach którego rodziny brały udział w spotkaniach i wyjazdach wakacyjnych do Głębinowa koło Nysy. Miał ogromną wiedzę na temat drewnianego kościółka pw. św. Nepomucena i budowanego w połowie lat 50. kościoła pw. Józefa Robotnika, którą dzielił się chętnie z czytelnikami „Nowin Raciborskich”.

O wyższości teju nad „ruską herbatą”

Zielarstwa pan Leon nauczył się od mamy, która zaraz po wojnie, gdy panował tyfus i brakowało leków, leczyła mieszkańców zbieranymi przez siebie ziołami. U Wolników to było zawsze zbiorowe zajęcie, w którym uczestniczyła cała rodzina. Podobnie było w niemieckiej szkole podstawowej, której uczniowie zbierali zioła w ramach lekcji przyrody. „Kierownik szkoły dostał takie polecenie od niemieckich wojskowych, którym pod koniec drugiej wojny światowej zaczęło brakować wielu produktów. Czarną kawę zastępowali najpierw zbożową, a jak i tej zabrakło parzyli Krwawnik pospolity, rosnący na naszych polach” – tłumaczył w „Nowinach Raciborskich” pan Leon, który zielarstwa uczył potem swoje dzieci. – Tata miał cierpliwość, pokazywał nam każdą gałązkę, każdy kwiatek i liść tłumacząc co to jest i jakie ma właściwości. Był człowiekiem skromnym i niewymagającym. Te zioła, które zbierał, to były w naszym domu podstawowe napoje. U nas nie piło się czarnej herbaty, o której mówiło się, że jest „ruska” tylko piło się „tej”. Ojciec zbierał: podbiał, przytulię leśną, krwawnik, dziurawiec, lipę, piołun, miętę, melisę, rumianek, dziewannę, dziką różę, malwę. Robił nam lizaki z karmelu i cukierki z kłącza tataraku. Z tym zielarstwem wiązało się też robienie wina ziołowego i owocowego, oczywiście dla własnych potrzeb. Ponieważ tato znał się na zielarstwie, to rzadko kiedy odwiedzał lekarzy, bo leczył się za pomocą ziół i miodu – opowiada Urszula Niestrój.

Po skończonej podstawówce pan Leon kontynuował naukę w szkole zawodowej Rafametu w Kuźni Raciborskiej, gdzie trafił do klasy o profilu formierz odlewnik. Pierwszą pracę podjął w odlewni Rafametu, a potem, aż do emerytury, pracował na kopalni „Ignacy” (późniejsza kopalnia „Rydułtowy”). Pracował często na nocki, których jednak nie odsypiał, bo albo pomagał gospodarzom pracując w polu przy żniwach i wykopkach, albo zajmował się dziećmi i gotował obiady, zastępując żonę. W czasach szkolnych mogły też liczyć na jego pomoc, gdy pojawiały się problemy z fizyki, chemii czy biologii. Albo znał odpowiedź, albo wiedział gdzie jej szukać. – Miał też bardzo szerokie zainteresowania i to było widać po czasopismach, które kupował i czytał. To był „Młody technik”, „Kwiaty, owoce, warzywa”, „Gość Niedzielny”, „Trybuna Robotnicza” czy takie czasopismo społeczno-polityczne „Ameryka”, które ojciec prenumerował. To były takie czasy, że zanim doszedł do kiosku „Ruchu”, to stał już pod nim ksiądz i „Amerykę” przeglądał. Pozostało po nim mnóstwo kartonów z „Nowinami Raciborskimi”, monografiami miejsc, w których był i książek związanych z historią regionu – podsumowuje pani Urszula.

Kronikarz Trójwsi

W domu Leona Wolnika mówiło się po śląsku, ale dzięki edukacji w szkole niemieckiej, a potem polskiej, znał dobrze oba języki, choć pisanie po polsku zawsze sprawiało mu kłopot. – Pierwsze zapiski, jakie znalazłam u taty, pochodziły z 1953 roku, więc miał wtedy zaledwie 16 lat. To są zeszyty, w których odnotowywał codziennie pogodę. Ojciec miał też zeszyt, w którym wpisywali się koledzy ze szkoły i przez wiele lat, aż do narodzin dzieci prowadził dziennik. Wrócił do niego w latach 80., a gdy dołączył do DFK, prowadził w nim kronikę – tłumaczy pani Urszula i dodaje, że każda niedziela w ich rodzinnym domu wyglądała tak samo. – Rano szliśmy do kościoła na mszę, o 12.00 był obiad i potem dzieci musiały po nim posprzątać. W niedzielne popołudnie tato albo czytał „Gościa niedzielnego”, albo pisał. Prowadził korespondencję z rodzinami z Niemiec, od których dostawaliśmy pomoc w postaci paczek. To była taka akcja prowadzona przez Kościół czy Caritas w latach 80. W niemieckich parafiach rozdawano adresy rodzin w Polsce, którym można było pomagać – tłumaczy pani Urszula. Wielopokoleniowej rodzinie Wolników ta pomoc była bardzo potrzebna. Dziadek Jakub zmarł w 1978 roku, ale z Leonem i Gertrudą do 1994 roku mieszkała jego żona Maria, a pod koniec życia również rodzice Gertrudy: Adelajda i Jan Dobiaszowie oraz dzieci: Bernardyta (rocznik 1962), Józef (rocznik 1965, jego brat bliźniak Karol zmarł w 1967 roku), Urszula (rocznik 1973), Klaudia (1975) i Michał (1977).

Oprócz dziennika, Leon Wolnik z kronikarską precyzją rejestrował na fotograficznej kliszy wszystko co się działo w okolicy. – Fotografia była jego pierwszym hobby. Miał enerdowski aparat, rzutnik i ciemnię. Potrafił jeździć po wsi i robić zdjęcia każdego domu. Fotografował zachody słońca, wszystkie wydarzenia, a nawet wypadki takie jak ten, gdy traktor wpadł do rowu, albo konia gdzieś poniosło i nogi połamał. Oczywiście były też zdjęcia rodzinne i z uroczystości, jeśli go ktoś o takie poprosił. W tych naprawdę ciężkich latach, kiedy nie było kartek pocztowych, to tato potrafił zrobić zdjęcie, pokolorować je, dorysował jakąś sarenkę i wychodziła z tego kartka na Boże Narodzenie, którą potem wysyłał rodzinie. Zresztą malował też obrazy i rozdawał je potem bliskim na urodziny – wspomina pani Niestrój.

Pan Leon znany był w Zawadzie z tego, że był „złotą rączką” i nikomu nie odmawiał pomocy. W latach 60. zaczął sam budować dom, a furtka i brama, które stoją do dziś, to jego ręczna robota. Chętnie pomagał sąsiadom w remontach. Potrafił malować, tapetować, kłaść kafelki, a w jego szopie powstawały odlewy z ołowiu, które były wykorzystywane w domu. Na wszystkich uroczystościach kościelnych pojawiał się z górniczym sztandarem, a w Barbórkę chodził do przedszkola z cukierkami i opowiadał o swojej pracy. – Tato jest dowodem na to, że można mieć piękne życie z wojennym startem i bardzo skromną codziennością. On zawsze żył w zgodzie z sobą, naturą i swoimi przekonaniami. Brakuje mi jego ojcowskiej rady i wsparcia, na które każde z nas zawsze mogło liczyć. I tych słów: nie przejmuj się dziołszko, będzie dobrze – podsumowuje Urszula Niestrój.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 36 (1687)
  • Data wydania: 03.09.24
Czytaj e-gazetę