MAŁE JEST PIĘKNE: Jak już nikt nie potrafi to kobylanie to robią
– Przed wojną to się z nas śmiali, że kobylanie tylko miotły potrafią robić, ale my już wiele razy pokazaliśmy, że razem możemy wiele zdziałać. Bo daleko by szukać takich ludzi, co własnymi rękami i za własne pieniądze zbudowali dom kultury z ośrodkiem zdrowia i ciągle im się jeszcze chce – mówi o mieszkańcach była sołtyska i kobylanka z dziada pradziada – Helena Kubica.
Teatrzyk z błogosławieństwem
Rodzinny dom pani Heleny ma dokładnie sto lat. Wybudowali go jej dziadkowie w 1924 roku. Wcześniej Maria i Ludwik Knurowie mieszkali w domu krytym strzechą, który stał na działce obok. To w nim w 1912 roku przyszła na świat ich córka Rozalia, która wyszła potem za mąż za Izydora Gawrona. Jego rodzice też pochodzili z Kobyli, ale wyjechali za pracą i Izydor urodził się w Bottrop. Dorastał już w Kobyli, do której rodzina wkrótce powróciła. Córka Rozalii i Izydora – Helena przyszła na świat w 1941 roku w domu, w którym spędziła całe życie i gdzie mieszka do dziś z najstarszą córką Katarzyną. – Była wojna, więc mama rodziła mnie zupełnie sama. Rok później przyszedł na świat mój brat Jan i dopiero gdy w 1952 roku mama rodziła najmłodszego Bogusława, to posłali do Brzezia po akuszerkę. Jak poszłam do szkoły podstawowej to przez pierwsze pół roku nosiliśmy ze sobą tabliczki z rysikami. Było nas ponad dwadzieścioro dzieci. Z tej klasy żyje jeszcze Henryk Kocur, Renata Błaszczok, która wyjechała do Niemiec, ale często mnie odwiedza, Weronika Zielonka, Ernestyna Doleżych Krystyna Gricman, Ernestyna Zgaślik i Helena Małczok – wspomina pani Helena.
Naukę kontynuowała w Technikum Budowlanym w Raciborzu. – Po dwóch latach zrezygnowałam, bo jak to dziewczyna, chciałam się stroić, a nie chodzić w mundurku szkolnym – tłumaczy pani Kubica i dodaje, że w latach jej młodości zbyt wielu rozrywek we wsi nie było. Dopiero ks. Zeman, który w 1958 roku założył dla młodych ludzi kółko teatralne. – W tygodniu mieliśmy próby w wynajęty domu, w którym mieszkał ksiądz Jan, a w soboty i niedziele jeździliśmy po całym województwie z przedstawieniami. Pamiętam taką sztukę „Gość oczekiwany” oraz humoreskę „Jeden z nas musi się ożenić”. Były też oczywiście przedstawienia o charakterze religijnym. Wszystkie dekoracje robiły nam siostry salezjanki z Rzuchowa. Pieniądze z biletów wstępu na sztuki przeznaczone były na budowę plebanii. Myśmy wybudowali ten budynek w stanie surowym, a przy okazji to była fajna przygoda, bo teatr bardzo nam się podobał. W te same role wcielali się różni aktorzy, w zależności od potrzeb. Oprócz mnie, w zespole teatralnym grał m.in. mój mąż Stanisław Kubica, Janina Urbas, Łucja Burda, Jan Kolarczyk, Teodor Plura i Wiktor Sikora – relacjonuje Helena Kubica.
Tak się to robi w Kobyli
Od 1979 roku pani Helena przez kolejnych 12 lat była pierwszą i jak do tej pory jedyną kobietą – sołtysem wsi. A największym sukcesem nie tylko jej, ale i całej społeczności Kobyli było wybudowanie w czynie społecznym domu kultury. – Na początku pomysł był taki, żeby kupić przedwojenną salę z szynkwasem i ją wyremontować. Pojechałam w tej sprawie razem z Henrykiem Lukoszkiem do Rybnika. Przewodniczącym powiatu był wtedy Miłek i on nas wcale nie zamierzał przyjąć. Usiedliśmy więc w sekretariacie, a trwało to tak długo, że Lukoszek, sztygar z kopalni „Anna”, który był po nocce, zdążył się na tym krześle zdrzemnąć. W końcu Miłek porozmawiał z nami, oczywiście na stojąco i powiedział: jak jesteście tacy uparci to po co będziecie remontować stare? Od razu budujcie nowe. Myśmy tylko na te słowa czekali. Od razu wzięliśmy się do roboty. Każda rodzina zobowiązała się dać na budowę pieniądze, a oprócz tego odpracować ileś dniówek. Kupiliśmy gotowy projekt budynku, ale przerobiliśmy go, bo zależało nam na tym, żeby zmieścić tam jeszcze ośrodek zdrowia. Myśmy nie dostali znikąd grosza dofinansowania, a mimo to dom kultury powstał. Mieliśmy salę na 150 osób, kuchnię, do której właściciel rzeźni Wilhelm Płaczek ufundował chłodnię no i nasz wymarzony ośrodek zdrowia – opowiada Helena Kubica.
Pierwszym lekarzem w ośrodku był doktor Lesław Winiarski, z którym pracowały pielęgniarki Danuta Krzykała i Bożena Wyżgoł. – Była wtedy we wsi masa górników, którzy leczyli się w Rydułtowach, bo tam był szpital górniczy. Oni się bali, że będą ich potem kierować do Raciborza. Zrobiliśmy więc zebranie wiejskie, na które przyjechali lekarze ze służby zdrowia z Raciborza i z Rydułtów i doszliśmy do porozumienia, że jak lekarz skieruje od nas pacjenta do szpitala to przyjmą go i w Raciborzu i w Rydułtowach. Doktorowi Winiarskiemu, który wcześniej pracował w szpitalu w Raciborzu, tak spodobała się Kobyla, że najpierw zaczął tu pracować, a potem kupił dom i został u nas aż do śmierci – podsumowuje pani Helena.
O starych babach co siedzą na ławach
Gdy Helena Gawron wychodziła za mąż za Stanisława Kubicę, przed ślubem mieszkańcy przysyłali im tzw. „pocztę”, czyli jajka, masło czy ser, z których piekło się potem kołacze. Wesele to było zawsze duże święto we wsi. Śluby odbywały się do południa, a orszak gości z państwem młodych i akompaniamentem orkiestry przemierzał na piechotę drogę z kościoła do sali weselnej. Bawili się w niej goście zaproszeni i ci bez zaproszeń. Starostowie zbierali od nich pieniądze i oddawali je państwu młodym, którzy opłacali orkiestrę. Były też z okazji ślubu prezenty, ale bardzo skromne. – Jest taka przyśpiewka o „starych babach, co siedzą na tych ławach, nie piją, nie tańcują ale ludzi obgadują”. Tak było na każdym weselu, bo zgodnie z tradycją do „swaczyny”, czyli kolacji, każdy mieszkaniec mógł przyjść i sobie po prostu zobaczyć co się w sali dzieje, kto z kim przyszedł, jak kto jest ubrany. Do południa kobiety chodziły oglądać śluby w kościele, a po południu szły do sali. Jak ktoś chciał się napić wódki to musiał ją sobie kupić w szynkwasie, ale wstęp był bezpłatny. Po kolacji obowiązywały bilety wstępu, choć nie były to jakieś duże pieniądze – opowiada pani Helena.
Wspólna więź między kobylanami była widoczna nie tylko w tak radosnych chwilach jak wesela, ale również na co dzień. – Jak ktoś zmarł to się ludzie składali na stypę, którą się wtedy robiło w domu. Jeden przyniósł puszkę śledzi, inny ser do kanapek, czy kawałek wędliny. Jak ktoś był starszy i trzeba mu było pomóc siano przewrócić to nikt nie pytał ile dostanie za godzinę tylko jak była robota to się robiło. Jeden drugiemu pomagał, bo wiedział, że kiedyś sam tej pomocy może potrzebować. U nas się mówi, że gdzie nikt nie może to kobylana pośle i on to zrobi – podsumowuje Helena Kubica.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze