MAŁE JEST PIĘKNE: Strażak musi mieć dobre płuca i wielkie serce
Ginter Sowa (rocznik 1940) jest pierwszym w rodzinie, który rozpoczął swoją przygodę z ochotniczą służbą w straży pożarnej. Miał wtedy zaledwie 15 lat i był dzieckiem, które dorastało bez rodziców. Mama zmarła, gdy miał 1,5 roku, a tato poszedł na wojnę, dostał się do niewoli i wrócił z Anglii dopiero w 1947 roku. Los chłopca spoczywał w rękach wychowującej go w Żytnej babci, a potem druhów z tutejszej OSP, na czele której stał wtedy komendant Kostka.
Ćwiczenia w młodzieżówce tak się młodemu Sowie spodobały, że postanowił związać się z ochotnikami na dłużej. Kiedy w 1961 roku przeprowadził się do żony Róży (zd. Knura) do Kobyli, kontynuował służbę w tutejszej OSP. Jej komendantem był wtedy Józef Chrobok, a prezesem Józef Cyfka. – Jak zawyła syrena to człowiek wszystko rzucał i biegł do straży. To był taki mały budynek z czerwonej cegły koło szkoły. Mieliśmy wtedy sikawkę ręczną i jechaliśmy do pożaru końmi, które zawsze dawali gospodarze. To byli bracia Józef Granieczny i Ludwik Granieczny. Dopiero w 1964 roku dostaliśmy pierwszy samochód, takiego „doczka”. Jego pierwszym kierowcą był Józef Wijas – tłumaczy pan Ginter i dodaje, że kolega wyciągał z samochodu ile się dało, a ruszał tak szybko, że nieraz nie zauważał, że nie wszyscy się zabrali. Żona pana Gintera, która wiedziała co to praca społeczna, bo działała w Kole Gospodyń Wiejskich, nigdy o te jego wyjazdy pretensji nie miała.
W latach 60. strażacy z OSP Kobyla w co drugą niedzielę mieli co dwie godziny ćwiczenia na boisku w Rajd Banie (w części Kobyli między Żebrokami a Stowkami, której nazwa wzięła się prawdopodobnie od przedwojennego placu manewrowego). Strażacy pracowali wtedy bez detektorów, masek, kamer termowizyjnych i radiotelefonów i każdemu z nich musiało wystarczyć szkolenie przeprowadzane przez strażaków z PSP w Raciborzu. Oprócz zdrowia fizycznego musieli się wykazać odpowiedzialnością i odwagą. Dostawali mundury galowe i ubiory wyjazdowe, które po każdym powrocie prała wszystkim Aniela Gawron, a robiła to przy pomocy wirowej pralki „Frania”.
Największym wydarzeniem lat 70., gdy komendantem OSP był Jan Gawron, a prezesem Henryk Lukoszek, było założenie w strukturach OSP Ludowego Klubu Sportowego „Płomień” Kobyla, którego prezesem został Stanisław Kijok. Ale Ginter Sowa kojarzy ten okres jako czas wzmożonych wyjazdów. – Mieliśmy wtedy serię pożarów stodół we wsi. Pamiętam, że paliła się stodoła u Małczoka i u Ludwika Graniecznego. To były duże pożary, do których przyjeżdżały też inne jednostki. Zasada była taka, że do końca zostawała ta, co była w tym dniu w pogotowiu – wyjaśnia pan Sowa, który zawodowo od 17. roku życia związany był z górnictwem, pracując 30 lat na dole w „Annie” i „Zofiówce” (późniejszy „Manifest Lipcowy”). Na kopalni pełnił też funkcję ratownika i nigdy nie rozstawał się z torbą sanitarną. A po pracy razem z innymi ochotnikami stawiał w czynie społecznym dom kultury.
Dziś Ginter Sowa jest honorowym członkiem OSP Kobyla i zasiada jeszcze w komisji rewizyjnej, której przewodniczącym jest Eugeniusz Gaszka. Na wszystkich ważnych wydarzeniach reprezentuje OSP w poczcie sztandarowym i co roku w maju uczestniczy w pielgrzymce strażaków na Górę św. Anny. W szeregach kobiecych drużyn OSP działała też jego siostra Klara, która zasłynęła z tego, że brała udział w zawodach strażackich będąc już w ciąży, do czego się oczywiście nikomu nie przyznała. Strażakiem ochotnikiem był najstarszy syn pana Gintera – Grzegorz, który zginał tragicznie na kopalni „Anna”, a dziś schedę po dziadku przejęły wnuki: Stanisław i Mirosław Cyfka oraz Sonia Sowa.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze