Nie idealizujmy zero-jedynkowo: ja – neutralny, ty – stronniczy
Ze Stefanem, byłym księdzem, mejluje Łukasz Libowski, jeszcze ksiądz (odcinek 3).
Po pierwsze i kluczowe: te słowa to agresja. Agresja słowna to przemoc psychiczna. Z uwagi na jej destrukcyjny charakter po prostu nie ma na to zgody w moim środowisku. Nie jesteśmy bezstronni, kiedy dzieje się krzywda. Trzeba ją jasno rozpoznać i nazwać. Rozumienie to nie przymykanie oczu na destrukcyjne zachowania. Po drugie: ten rodzaj reakcji to właśnie zachowanie, słowa wypowiadane pod adresem kobiety, które należy odróżnić od sfery przeżyć. Wyobraźmy sobie swoistego rodzaju „happy end” tej historii, mianowicie, iż ktoś, kto pisał te słowa, widzi w tym jednak swój problem. Uznał własne zachowanie za agresję słowną i chce to zmienić. Trafia do gabinetu. Częścią tej zmiany jest powiązanie tego, co robi, z tym, co czuje. Co innego jednak czuć, np. złość czy nawet nienawiść do tej kobiety, co innego pomóc tę złość zrozumieć i zreflektować, co innego pod wpływem tej emocji poczuć impuls do działania (np. chęć do obrażania kobiety, z którą ksiądz ma romans, wulgaryzmami), jeszcze co innego pozwolić sobie na ekspresję emocji oraz ich rozumienie w bezpiecznych warunkach gabinetu (co ważne: o ile ta ekspresja jest czymś potrzebnym temu człowiekowi, bo nie ma kontaktu z agresywną częścią swojej psychiki, i pozwolenie sobie na wyraz impulsu będzie w jego przypadku leczące). Tutaj bardzo wstępnie wygląda na to, że ktoś ma raczej problem z kontrolą własnych impulsów i potrzebowałby tego się nauczyć, bo już nie chce być sprawcą przemocy. A zatem: co innego emocje, impulsy, ekspresja oraz ich rozumienie. Co innego jednak agresja słowna. Tutaj lecznicza jest konfrontacja: „To, co Pan/Pani robi, to przemoc psychiczna – agresja słowna” – jeśli dana osoba nie widzi w tym problemu. Swoją drogą zastanawia mnie to zachowanie tak czysto prywatnie. Przywodzi mi na myśl skojarzenie. Tu zwracam się do Ciebie jako specjalisty w tej dziedzinie, bo moje kompetencje raczej już, że się tak wyrażę, przedawniły, a poza tym nie chcę mieszać porządku psychicznego z duchowym. Mianowicie chodzi o skojarzenie z ewangelią. To właśnie w niej jest taki fragment, gdzie Jezus spotyka kobietę cudzołożną w sytuacji, w której lokalna społeczność chce ją ukamienować. Po, wydaje mi się, dość znanych w naszej polskiej kulturze słowach Jezusa: „Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień” – ci ludzie jednak odchodzą. To znów tylko porównanie, ale można wyobrazić sobie, że sytuacja kobiety z parafii N. jest podobna do sytuacji kobiety z ewangelii. Mianowicie też zachowała się w sposób, który jej społeczność uznała za zakazany. Ludzie chcą ją zabić, a co najmniej wyrządzić jej trwały uszczerbek na zdrowiu. Tutaj jest różnica między agresją fizyczną a psychiczną. W aspekcie psychologicznym można powiedzieć (to już tylko moja prywatna interpretacja Biblii), że Jezus, po pierwsze, stopuje agresję. Ten sam Jezus, którego chrześcijanie znają z innych fragmentów ewangelii jako współczującego i rozumiejącego. Po drugie, robiąc to, konfrontuje agresora z nim samym. Ludzie z kamieniami w ręku mają szansę zobaczyć, że to, z czym tak usilnie walczą w imię wyznawanych zasad, jest także w nich samych. Po trzecie – gdy ludzie upuszczają te kamienie i odchodzą, Jezus nie goni za nimi. On zostaje z tą kobietą. Wypowiada tam słowa, które czysto po ludzku dla mnie są wzruszające: „Nikt ciebie nie potępił? I ja ciebie nie potępiam”. Gdyby pofantazjować o tej sytuacji z punktu widzenia człowieka zainteresowanego zdrowiem psychicznym, to nadałbym temu następujące znaczenie. Jezus robi coś bardzo ważnego – leczniczego. Staje na drodze między agresją wierzących a psychiką tej kobiety. Stopując ich agresję, zauważając, że oni wycofali się, oraz podkreślając, że on jej nie potępia, daje szansę na to, by kobieta w swoim umyśle nie przyswoiła tej agresji innych jako własnego wewnętrznego głosu krytycznego. Można powiedzieć, że nie tylko ratuje jej zdrowie fizyczne, ale i psychiczne. Zapobiega powstaniu u niej, pod wpływem tego, czego doświadczyła od ludzi, „wewnętrznego prześladowcy”. Jego słowa niosą ukojenie, współczucie, wydają mi się do głębi rozumiejące, dzięki czemu ta kobieta ma szansę, by sobie przyswoić słowa Jezusa jako własną kojącą część psychiki. Nie wiem, na ile to dopuszczalna przez Kościół interpretacja, ale tak to osobiście rozumiem.
Tylko rzeczywistość i fakty są – że tak powiem – nieznośnie inne
No tak, Przemku, jest to agresja. Nie ma co do tego cienia wątpliwości. Pełna zgoda. Ale kołacze mi się w głowie myśl, że może jest to również krzyk bólu i rozpaczy po stracie czegoś, z czym było się bardzo mocno związanym, jęk rozczarowania tym, co zaszło, wyraz bezsiły wobec ludzkich decyzji i biegu wydarzeń… Gdyby tak w istocie było – ale tego nie wiemy – oznaczyłoby to, że autor przytoczonych słów jest koniec końców biednym, straszliwie cierpiącym człowiekiem, który zasługuje chyba jakoś na to, by go z jego agresji „rozgrzeszyć”, by go zrozumieć. Tak mi się wydaje. Mnie zastanawiają w tym tekściku najbardziej chyba trzy rzeczy. Po pierwsze: jego autor całą winę za zaistniałą sytuację zrzuca na kobietę, o księdzu w ogóle nie mówiąc. Ma się wrażenie, że ksiądz w ogóle jest dla autora cytowanych zdań w całej zaistniałej sytuacji ofiarą, istotną niewinną i bez jakiejkolwiek skazy. Został on Kościołowi wykradziony. Kwestia druga: język. Jest on bardzo wulgarny, przyznaję. Zarazem jednak – szczerze, choć trochę się tego wstydzę – jest on dla mnie finezyjny. Płomienne krótkie zdania okraszone wyzwiskami, podekscytowany ton wypowiedzi. Prawdę mówiąc, tekst ten bardzo dobrze czyta się na głos. Jest jędrny, soczysty, krwisty, mocny. W tym sensie mi się on, niestety, podoba. Podoba mi się, jak bym to ujął, jego przaśność, jego pierwotność, siła, jaka z niego bije. Może dlatego mi się ten tekst podoba, że rzadko coś takiego słyszę na własne uszy… Właściwie to nie wiem, czy kiedykolwiek coś takiego słyszałem. Niekiedy mam wrażenie – być może mylne, uwarunkowane moją historią i moim życiowym położeniem – że tego rodzaju bezpośrednie komunikaty w ogóle znikają z rzeczywistości dziejącej się pomiędzy ludźmi. Może to i dobrze. Ale czy wraz z nimi nie tracimy czegoś? Czy takie ugrzecznienie – bo wydaje mi się, że w stronę takie właśnie ugrzecznienia, upudrowania, zamaskowania to wszystko idzie – jest zdrowe? Zastanawia mnie to. I kwestia trzecia: intryguje mnie w zacytowanej wypowiedzi ujawniające się w niej napięcie pomiędzy sprzecznościami, a więc pomiędzy poglądem na człowieka i świat chrześcijańskim a komunikowaną nienawiścią. Może najdobitniej wybrzmiewa to napięcie na końcu wywodu: „Zniszczymy cię!” – „Parafianie z N.”. Że też w jednym podmiocie aż tyle może się pomieścić!? Co do Twojej interpretacji historii o cudzołożnicy, nie mam uwag (na marginesie: kompetencje teologiczne raczej się nie przedawniają, chyba że postradasz rozum; przedawniły ci się co najwyżej papiery na księdzowanie). Jezus jako wielki psycholog/terapeuta. Biorę to. Tak, mogę się na taką interpretację Jezusa łatwo zgodzić, bo jest on dla mnie mistrzem spraw ludzkich. Myślę, że to mistrzostwo Jezusa w sprawach ludzkich trzeba dziś dość mocno w religijnej i kościelnej opowieści o Jezusie eksponować, bo jest to coś, co może serca ludzkie ku Jezusowi skłaniać. Owszem, był Jezus Bogiem, ale był też człowiekiem. I nic, co ludzkie, nie było mu obce. Jeszcze bym może dodał tu jedno: nie zapominajmy, że Jezu zachowywał się też agresywnie (aczkolwiek zachęcam do tego, by zwrócić uwagę na proporcję: ile razy ewangelia mówi o Jezusie wybaczającym i miłosiernym, a ile o Jezusie rozgniewanym i rozwścieczonym). Kiedy na przykład wyrzucał kupców ze świątyni. Do tego czynu Jezusa mógłby odwołać się autor tekstu, przy którym się tu zatrzymujemy. Mógłby powiedzieć: gdzie chodzi o świętość, tam trzeba płonąć jak Jezus. Mógłby też przywołać apokalipsę: „Bądź zimny albo gorący”. Nie byłoby chyba takie postawienie sprawy z gruntu niesłuszne. Choć nie musi się nam ono wcale podobać. Ale podobanie się to już inna rzecz. Osobę i czyny Jezusa można zresztą wielorako interpretować. Materiał biblijny jest otwarty na różne możliwości interpretacyjne. To jest w tym materiale w moim przekonaniu piękne. Może nawet i najpiękniejsze.
Gdyby parafianin z N., autor słów: „Zniszczymy cię!”, zechciał przyjrzeć się własnej reakcji na to odejście, przyjrzeć temu, co budzi się w nim i jest u podłoża jego zachowania, to wyobrażam sobie i takie przeżycia, jak mówisz: rozczarowanie, rozpacz, bezradność. Być może sposobem na poradzenie sobie z ciężarem tych uczuć jest zaatakowanie człowieka, który je w nas wywołuje. To pomaga zniwelować napięcie, jakie taka konfiguracja może w parafianinie N. wywołać. Moglibyśmy poszukać jakiegoś innego rozwiązania, bo agresja wymierzona w drugiego to koszt nie tylko dla parafianina N., ale także dla tej kobiety i bliskich wokół niej. Mnie również zaciekawia znaczenie, jakie nadano w tym wszystkim samemu odchodzącemu. „Wykradłaś” – jakby z odejściem księdza było tak, jak z kradzeniem towaru w sklepie. Wchodzę – zabieram z półki – nie płacę – wychodzę. Rozumiem, że oni temu nadają takie znaczenie, bo być może – jak jest zawarte w tekście – wstydzą się, przeżywają utraconą dumę. I w tych uczuciach tak to interpretują. Zaznaczam może do znudzenia: to jednak moja spekulacja – puki ktoś nie przyjdzie do gabinetu, nic nie wiemy. Gdzie w tym wszystkim jakaś podmiotowość księdza? Przecież to on odszedł. To jego decyzja. W jakim stopniu świadoma i dobrowolna, to już inna rzecz. Znów – profesjonalnie jest to do przyjrzenia się z tym księdzem. Inaczej możemy tylko spekulować. Nie mniej jednak, przecież nie da się wejść na plebanię, chwycić kogoś za przysłowiowe fraki, zabrać ze sobą i nie oddać. Ksiądz-towar? Czy to nie brzmi trochę jak ubezwłasnowolnienie jego osoby? Ja mam takie skojarzenie. Mam też i inne. Ta swoista bierność księdza w narracji parafian z N. – kiedy próbuję ich zrozumieć – pozwalałaby im np. zachować w sobie obraz księdza-ideału. „On nawet przecież nie pomyślałby o takich rzeczach, nie jest zdolny do takich rzeczy, nic takiego by w życiu nie zrobił. Gdyby nie ona. Ta… Ona go nam ukradła!”. Czy nie pomaga to podtrzymać w sobie ideału? Tylko rzeczywistość i fakty są – że tak powiem – nieznośnie inne. A narracja typu ukradzenie-bierność może np. pozwalać zachować w sobie ten nierzeczywisty status quo. Obraz księdza-herosa. Może też chronić przed uczuciami do np. tego księdza, które pojawiłyby się w momencie przyznania: „No tak, ale to była też jego decyzja. To on odszedł”. Jak zaznaczam, spekuluję, pamiętając, że możliwości może być wiele. Ale skoro już sobie na to pozwalamy i umówiliśmy się, to dostrzegam i taką możliwość. Dalej, ciekawa jest reakcja parafian z N., bo ona też nas konfrontuje z naszym wyobrażeniem. Np. z wyobrażeniem Polaka-katolika jako potulnego starszego człowieka siedzącego w ławce i śpiewającego rzewne pieśni w czasie nabożeństw, schylającego się nad każdym potrzebującym, którego spotyka, wychodząc ze swojej świątyni. Przecież parafianin N. nie byłby zdolny, w swoim przywiązaniu do ołtarza i świętości kapłaństwa, zmieścić w jednym zdaniu „Zniszczymy cię!” – „Parafianie z N.”, prawda? A tu rzeczywistość puka do naszego myślenia i naszych uczuć…
ks. Łukasz Libowski | lukasz.damian.libowski@gmail.com
Najnowsze komentarze