„Lew z leśniczówki i inne zwierzęta”. W Kuźni Raciborskiej odbyło się spotkanie z Marią Szołtysek-Zambrzycką
Kuźniańskie Koło Towarzystwa Miłośników Ziemi Raciborskiej ma na swoim koncie szereg ciekawych inicjatyw. Jedną z ostatnich jest spotkanie autorskie z Marią Szołtysek-Zambrzycką, córką Jana Szołtyska, który w latach 60. XX w. w Kuźni Raciborskiej na terenie swojej posesji wśród różnych zwierząt, hodował też lwa.
Spotkanie, które odbyło się w miniony poniedziałek, 11 marca w sali konferencyjnej Miejskiego Ośrodka Kultury, Sportu i Rekreacji połączone zostało z promocją książki zatytułowanej „Lew z leśniczówki i inne zwierzęta”. Opowieść początkowo została napisana z myślą o 5-letnim wówczas wnuku pani Marii. Dopiero później ukazała się drukiem.
Książka to opis dzieciństwa autorki, która beztroskie lata spędziła w niewielkiej leśniczówce z II połowy XIX w., położonej na skraju lasu przy wylocie z Kuźni Raciborskiej w kierunku Rud. Z racji tego, że Jan Szołtysek był nie tylko leśnikiem, ale również myśliwym, pani Marii od dziecka towarzyszyły różne zwierzęta. Obok psów, kotów, krów, kur, pawi, gołębi czy dzikich świnek najważniejszym bez wątpienia był lew o imieniu Wacek.
Skąd lew w Kuźni Raciborskiej?
Jednym z podstawowych pytań, które padło podczas spotkania było to, w jaki sposób lew, będący wszak dzikim zwierzęciem, znalazł się w miasteczku nad Rudą? – Pewnego razu w ogrodzie zoologicznym w Chorzowie na świat przyszły trzy lwiątka, które matka niestety odrzuciła. Wówczas przyjaciel mojego tatusia*, również myśliwy, zaproponował, byśmy jednego wzięli do siebie i się nim zaopiekowali, gdyż zarówno leśniczówka, jak i obejście wokół niej było duże. Tak oto ten mały lew znalazł się na terenie prywatnej posesji w Kuźni Raciborskiej – wspomina pani Maria. Co ciekawe, drugi mały kociak trafił w ręce przebywającego wówczas w Polsce włoskiego piosenkarza i kompozytora Marino Mariniego, który po powrocie do Włoch przekazał go do zoo.
W trakcie spotkania autorka opowiedziała także publiczności o pierwszych tygodniach pobytu małego lwa w domu, czym był karmiony i jak upodobał sobie kanapę, na której – z biegiem czasu – mógł zmieścić się już tylko on. – Początkowo na kanapie siedzieli rodzice wraz z Wackiem. Jednak nasz lewek rósł dość szybko, w związku z czym wkrótce wszyscy musieliśmy się przenieść na krzesła, gdyż Wacek zajmował całą kanapę. Mimo tego, było to bardzo sympatyczne zwierzątko. Spośród wszystkich mieszkańców, najbardziej wyróżniał mamusię* – mówi M. Szołtysek-Zambrzycka.
Niegroźny król zwierząt
Imię dla lwa było kolejnym pytaniem, które zebrani skierowali pod adresem autorki. – W zasadzie trudno powiedzieć. Bo jak wołać takie kociątko? „Kici, kici”? – powiedziała pani Maria, czym wywołała wesołość na sali. – Któregoś dnia tatuś powiedział, że to Wacek i tak już zostało – dodaje autorka.
Wśród trwającego ponad godzinę spotkania znalazły się także wątki dotyczące zabaw lwa z właścicielami. – Wacek uwielbiał się bawić. Często łapką dotykał twarzy, jednak bez użycia pazurów. Jak na kilkumiesięcznego lwa, był delikatny i nienapastliwy. Myślę, że to z tego powodu, iż nie miał swojej, zwierzęcej rodziny, która by go nauczyła zachowania w naturalnym środowisku. Ogólnie rzecz biorąc, nie był groźny, ale nie można było przed nim uciekać, gdyż wtedy zaczynała się pogoń, którą on traktował jako zabawę – mówi pani Maria.
Od podróży samochodem po zjedzenie imieninowego tortu
Poniedziałkowe zebranie obfitowało w szereg rozmaitych i zabawnych anegdot. Jednym z nich był kurs samochodem z... lwem na tylnym siedzeniu. – Wacek – wspomina autorka – uwielbiał jazdę autem. Wystarczyło tylko otworzyć drzwi, by nasz lewek zaraz wskoczył do środka. Niestety trudno go było stamtąd wygonić, toteż któregoś dnia pojechał z nami do Raciborza. Na jednym ze skrzyżowań podszedł do nas funkcjonariusz milicji i widząc sporych rozmiarów zwierzę, które w międzyczasie zdążyło przeskoczyć na przednie siedzenie, zwracając się do tatusia, powiedział: „Czy pan wie, że nie wolno psów przewozić na przednim siedzeniu?”. „Tak, wiem. Ale to nie jest pies. To lew” – odpowiedział. „Z cyrku? A to jedź pan, jedź” – rozkazał milicjant – opowiada M. Szołtysek-Zambrzycka.
Drugą sytuacją, która wzbudziła ciekawość na sali były imieniny mamy pani Marii. – W spiżarni były przygotowane dwa torty. Jeden na wyższej półce, drugi na niższej, do którego w pewnym momencie dobrał się Wacek. Nie reagował na żadne nawoływania. Był już sporych rozmiarów, wobec czego nie mógł się obrócić. W desperacji mamusia złapała go w końcu za ogon. I tu zrobiło się groźnie, bo lew wydał z siebie dość głośny ryk. Na szczęście Wacek nikogo w odwecie nie zaatakował – podkreśla autorka książki.
Wacek niczym lew z czołówki wytwórni MGM Studios
Państwo Szołtyskowie opiekowali się lwem trzy lata. Na pytanie, jakie były jego dalsze losy, pani Maria nie mówi. – To pytanie, na które nigdy nie odpowiadam – zaznacza. Niemniej jednak, czas spędzony z tym dzikim zwierzęciem wspomina bardzo dobrze. – Można inaczej przeżywać towarzystwo psa, kota, a inaczej lwa. Nigdy jednak nie zdarzyło się, by lew zrobił komukolwiek krzywdę – mówi.
Lew Wacek, który jest motywem przewodnim książki widnieje też na okładce. – Ukazany jest niemal tak, jak słynny lew, który znajduje się w logo znanej wytwórni filmowej MGM – powiedziała na koniec przewodnicząca koła TMZR Rita Serafin. – Dzięki pani, ta historia nie będzie zapomniana, bo nazwisko Szołtysek zawsze w Kuźni jest dobrze wspominane. Napisała pani książkę, która okaże się ciekawą lekturą nie tylko dla wnuka, bo ta historia będzie przekazywana dalej, a dla nas, jako mieszkańców, to kawałek historii Kuźni Raciborskiej – dodała.
Od autora: W tekście zwroty pod adresem rodziców pani Marii, czyli „mamusia” i „tatuś” nie zostały użyte przypadkowo. – Mimo mojego wieku (pani Maria ma 86 lat – dop. BK), nie potrafię inaczej o nich myśleć. Gdy opowiadam o swojej rodzinie, to zawsze u mnie jest to „mamusia” i „tatuś”. I tak też jest w książce – podkreśla Maria Szołtysek-Zambrzycka
Bartosz Kozina
Najnowsze komentarze