Wspólnota, która już o wiele bardziej jest świadoma siebie
Ks. Mateusz Włosiński przedstawia.
O Kościele mówi się dużo. Mówi się dużo i mówi się różnie. Zapewne dlatego, że ludzie są rożni. Może zamiast „różni” lepiej powiedzieć „niepowtarzalni”. I w tej niepowtarzalności ludzie mają swoje osobiste doświadczenia Kościoła. Teraz głos mam zabrać i ja: człowiek, mężczyzna, Polak, katolik i prezbiter. Dokładnie w takiej kolejności, bo uważam, że taka jest dla mnie naturalna i uporządkowana chronologicznie. Chcę spojrzeć na Kościół chronologicznie, dlatego najpierw powiem o tym Kościele, który mnie zrodził, o Kościele mojej historii życia.
Taki był Kościół, który mnie zrodził: Kościół struktur i hierarchii
Pierwsze moje skojarzenie jest takie, że ten Kościół już nie wróci, a już na pewno nie w takiej formie – jestem o tym przekonany. Kościół, jaki mnie zrodził, to Kościół triumfujący w latach 90., w których przyszedłem na świat. Kiedy Kościół odzyskiwał ziemie i nieruchomości zabrane przez władze państwowe, to ludziom zamykano państwowe zakłady pracy; kiedy księża, którzy z głodu raczej nie cierpieli, wchodzili z katechezą do szkoły, ludzie tracili pracę – to mogło powodować pewne napięcia. I w takiej atmosferze dane mi było przyjść na świat. W czasach mojego dzieciństwa, kiedy mówiło się „kościół”, to słowo to padało wyłącznie w dwóch kontekstach: jako miejsce, budynek albo jako duchowieństwo, hierarchia kościelna. „Kościół powiedział, że coś tam…” – to znaczy: duchowni, biskupi, księża mówili ludziom, że właśnie coś tam. Taki był mój Kościół, który mnie zrodził: Kościół struktur i hierarchii. Nie pamiętam, żeby w moim środowisku było przekonanie, że to właśnie my, katolicy, ludzie ochrzczeni, jesteśmy Kościołem. Nie. My byliśmy ludźmi, wiernymi, którzy do kościoła chodzą i Kościoła słuchają. Katecheza szkolna próbowała mi wyjaśnić, że my wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi, że Pan Jezus wszystkich kocha (mnie też), ale nie pamiętam, żebym w szkole uświadomił sobie, że jestem Kościołem. W tym miejscu świadomie pomijam fakt mojego chrztu, który mnie w ten Kościół włączył, a to z prostej przyczyny: faktu tego po prostu nie pamiętam. Chrzest jest dla mnie ważnym doświadczeniem, ale dopiero dzisiaj, kiedy moja świadomość rośnie. Natomiast wtedy, dla dziecka i nastolatka, jedyne, co mogłem powiedzieć o moim chrzcie, to tyle, że był – i nic więcej.
Drugą ważną rzeczą dla mnie jest to – kiedy tak dzisiaj o tym myślę, z perspektywy kilkunastu lat – że chodząc do tego kościoła, z czasem zaczęła mnie fascynować atmosfera tradycji. Oczywiście to nie było tak, że od razu mnie zachwyciła tradycja i biegałem do kościoła na każde nabożeństwa. Wprost przeciwnie! Pamiętam wyraźnie, że dopiero po I Komunii Świętej zacząłem regularnie chodzić do kościoła co niedziela, i to też tylko dlatego, że w moim domu było to oczywiste. Nikt się nie zastanawiał, po co się chodzi, o tym się nie rozmawiało. Po prostu jest niedziela i – jak to u nas mówią – „Trza iść!”. Wcześniej natomiast, przed I Komunią, trzeba mnie było ciągnąć do kościoła. Co za nudy! Nic tam się nie działo ciekawego! Jako dziecko patrzyłem tylko na obrazy, na konfesjonały i odpływałem w krainę wyobraźni. Ot, i wszystko! Dopiero później, z czasem, zacząłem odpowiadać w trakcie mszy na wezwania księdza, czytać z rzutnika teksty i próbować śpiewać. I znowu – robiłem to, bo wszyscy to robili: śpiewali, mówili, nikt mi nie powiedział, po co to wszystko. Momentem ważnym było dla mnie – tak mi się przynajmniej zdaje – kiedy którejś niedzieli wyjątkowo (nie pamiętam dlaczego) pojechałem rowerem nie na swoją mszę (tzn. nie na tę godzinę, co zawsze, tylko na wcześniejszą), bo wówczas wydarzyło się coś, w czym nie brałem nigdy dotąd udziału. Organista śpiewał przed mszą różne takie dziwne, powtarzające się pieśni; a tu, na dole, wszyscy tak bardzo głośno śpiewali, głośniej niż normalnie na innych mszach. Miałem wrażenie, że to jakieś niepisane zawody, jakiś konkurs czy przekomarzanie się na zasadzie, kto będzie głośniej: czy organista z mikrofonem, czy ludzie razem na dole. Nie pamiętam już, czy to kwestia melodii, organów czy tego śpiewania jako żywo, a może wszystko po trochu, ale zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Później w domu pytałem babcię, co to za takie fajne śpiewy – wtedy dowiedziałem się, że to były pewno godzinki. I że to tak jest zazwyczaj, iż przed pierwszą mszą śpiewają te godzinki i kto chce, to jedzie sobie wcześniej do kościoła, żeby pośpiewać. Ten moment noszę w swojej pamięci. Odtąd tradycja – ludowa, kościelna – były czymś, co było dla mnie piękne i zawsze warte podtrzymania. Zapewne wiązało się to z moją fascynacją historią w ogólności, ale taki Kościół mnie zrodził. Kościół mocno jeszcze osadzony w dawnych ramach, jeśli chodzi o strukturę, ale też gdy chodzi o pobożność. Pobożność ludowa – oto skarb jaki znalazłem wtedy. Dawne zwyczaje, dawne tradycje, klimat tego, co już minęło, i opisy tego, jak kiedyś było to żywe – to mnie wtedy kręciło. Przyznaję – to dość dziwne pasje jak dla nastolatka, ale tak było. Rzeczywistość na co dzień nie była kolorowa, więc fajnie było spojrzeć w innym kierunku. I z takiego środowiska dane mi było wyjść do szkoły średniej, gdzie rozpoznałem powołanie, potem wstąpiłem do seminarium i po święceniach kapłańskich wszedłem do pracy w Kościele, jakiego teraz doświadczam.
Kościół jest taki, jacy my jesteśmy
Kościół obecnych kilku lat to przede wszystkim Kościół przemian. Kwestie światopoglądów, COVID, różne ciemne i bolesne sprawy dotyczące duchownych. To wszystko sprawia, że bardzo gwałtownie kończy się taki Kościół, jaki znamy z przeszłości, i idzie ku nam nowe. A nowe znaczy nieznane i dlatego się go często boimy. Mam jednak wrażenie, że Kościół, jakiego doświadczam, to wspólnota, która już o wiele bardziej jest świadoma siebie. Zarówno duchowni wiedzą, że nie są całym Kościołem, ale też i świeccy zdają sobie coraz bardziej sprawę z tego, że są częścią Kościoła. Jednakże mocne wydarzenia ostatnich lat sprawiają, że brakuje nam – zarówno duchownym, jak świeckim – ufności. Kościół dzisiejszy to Kościół nie-ufny. Celowo napisałem to słowo w takiej formie, by podkreślić, że o zaufanie tutaj przede wszystkim chodzi. Uważam, że dzisiejsze problemy tak bardzo nas przygniatają, iż często tracimy ufność wobec Jezusa. Jezus wprawdzie jest obecny, wiemy to, wierzymy w to, ale sami zajmujemy się łodzią Kościoła, bo wydaje się, że Jezus jakby śpi. Dlaczego Pan nie reaguje? Dlaczego nie poprowadzi? Czemu to wszystko dopuszcza? Czemu dzisiaj nie da nam kogoś na miarę kard. Wyszyńskiego, kto poprowadziłby nas przez obecne czasy? – takie pytania nieraz można usłyszeć w rozmowie. Ale patrząc na spokojnie: Kościół zawsze przechodzi przez jakąś burzę, zawsze jest jakaś kwestia, która jest niepokojem dla Kościoła. Zmieniają się czasy, zmieniają się grzmoty, ale burze są zawsze. I kto wie, może te burze są nam właśnie potrzebne, bo – jak pisał Tertulian – „gdy nad Kościołem rozszaleje się burza, wówczas silniej wierzymy, bardziej skrupulatnie zachowujemy posty, odwiedzamy świątynię, modlimy się, praktykujemy pokorę, życzliwość i miłość wzajemną, staramy się być świętymi i trzeźwymi”. Obecne czasy mają w nas bardziej wzbudzić ufność i świadomość tego, kim jesteśmy. Jeśli czekamy na nowego Wyszyńskiego, to wydaje mi się, że odsuwamy od siebie odpowiedzialność za to, jaki jest Kościół, tzn. jaki jest stan duszy jego wiernych. Kościół ma takie oblicze, jakie mają jego dzieci. Innymi słowy: Kościół jest taki, jacy my jesteśmy. Więc nie bójmy się czasów obecnych ani ludzi.
Obok tego widzę też w obecnym Kościele wielki głód Boga. Tak, ludzie chcą Boga. Ludzie Go szukają. Co ciekawe, z mojej krótkiej pracy duszpasterskiej wyciągam taki wniosek, że najbliżej Kościoła są ludzie młodzi i starsi. To oni najbardziej szukają. Brakuje zaś w tym Kościele większego zaangażowania osób w średnim wieku (przyczyn zapewne jest wiele). Ale to nieprawda, że młodzi odeszli od Kościoła. Owszem, to nie są jakieś tłumy, ale za to ci, którzy są w Kościele, są w nim świadomie, chcą go poznać, chcą wierzyć w Jezusa i – co ważniejsze – wierzyć Jezusowi. To właśnie oni za kilka lat założą rodziny. Uważam, że to wspaniały zaczyn, który może całe ciasto społeczeństwa zakwasić. Duszpasterstwa przechodzą z ilości w jakość. To jest piękne! Tylko potrzeba na to lat i formacji, która wciąż ma coś do zaoferowania. Tutaj nie można się zatrzymać – trzeba nam, duchownym, mieć pomysł na formację; nie tylko dla ludzi młodych, ale też dla dorosłych, pracujących. A pomysłów, które mieszczą się w granicach realności, nie braknie, jeśli zaczniemy mocniej czytać Pismo Święte. Równolegle do ruchu osób młodych idą też starsi – po kilkudziesięciu latach bycia w tych pięknych tradycjach i przekazywania ich dalej w końcu jest czas, by ktoś im wyjaśnił, po co to wszystko, jaki tego początek i jaki tego cel. Kiedy pracowałem jako wikariusz, dziwiło mnie, że to właśnie ludzie starsi tak chętnie przychodzili na krąg biblijny i na krąg liturgiczny. Owszem, ktoś powie, że oni mają czas i mogą chodzić. To prawda. Ale jest też drugie dno: oni przede wszystkim chcą wiedzieć. Chcą poznać. Noszą w sobie wciąż pytanie: a dlaczego tak? A z czego to się bierze? Czemu to tak wygląda? Ta ciekawość jest przejawem świadomości, jaka budzi się coraz mocnej w ludziach, którzy chcą być świadomi tego, kim są i w co wierzą. Tych dwóch nurtów nie wolno nam lekceważyć. Na nich dzisiaj opiera się Kościół jako wspólnota wiary.
Teraźniejszość zawsze jest trudna do opisania, bo dzieje się teraz i jest nieuchwytna. Łatwiej mówić o tym, co było, albo o tym, co może być, bo jest to o wiele bardziej statyczne. Obecne czasy natomiast są wciąż w ruchu. Także w Kościele czasów obecnych wiele się dzieje, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Ufam, że nasze przeżywanie wiary poprowadzi nas w przyszłość ku Kościołowi, który stanie się spełnieniem marzeń.
O! Widzisz! Tacy są katolicy! Też chcę żyć tak jak on!
A jakie jest moje marzenie o Kościele? Jest to dziwne i trudne pytanie. Wydaje się oczywistą odpowiedź, że marzę o takim Koście, w którym wszyscy dojdziemy do zbawienia, który okaże się Kościołem chwalebnym w niebie. Ale patrząc tak bardziej przyziemnie, tak po ludzku, to muszę powiedzieć, że Kościół, o jakim marzę, jest dość trudny. Dlatego, że marzy mi się Kościół świadomy. To znaczy taki, w którym każdy katolik jest wierny papieżowi i – co ważniejsze – wie, dlaczego jest wierny tej więzi z Rzymem. Ponadto marzę, by każdy był świadomy prawd wiary, czyli wiedział, w co wierzy, i wiedział, dlaczego w to wierzy. Marzy mi się Kościół, w którym będziemy czytać Pismo Święte po to, by lepiej zrozumieć siebie i swoje życie. Chciałbym Kościoła, w którym ocaleje tradycja, pobożność ludowa, w którym te godzinki i inne nabożeństwa będą praktykowane i ponadto rozumiane przez ludzi. Chciałbym Kościoła, gdzie kazania i homilie będą osobistym świadectwem głoszącego, a nie odczytem z kartki tekstów znalezionych w Internecie. I wreszcie: chciałbym Kościoła, którego zaangażowanie w sprawy świata będzie ten świat czyniło lepszym. Oczywiście, niemożliwym jest odcięcie się od świata, bo przecież chrześcijanie żyją w świecie, pracują tam, uczą się, robią zakupy i po prostu tam są, więc nie da się uciec od świata. My ten świat po części tworzymy. Natomiast chciałbym, abyśmy żyli na co dzień w taki sposób, by ludzie patrzyli i mówili: „O! Widzisz! Tacy są katolicy! Też chcę żyć tak jak on!”.
To jest Kościół moich marzeń. Trudne wyzwanie – także dla mnie samego, ale mam nadzieję, że chociaż w części uda mi się budować taki Kościół wkoło siebie. Tak, by Pan kiedyś mi powiedział: „Wejdź, sługo, do radości twojego Pana” – w Kościele zbawionych, w Kościele moich marzeń.
Najnowsze komentarze