Urszula Małanka - dziewczyna, która została wspomnieniem
Jej imię wymieniali wszyscy nauczyciele raciborskiego „Medyka”, z którymi rozmawiałam. Do dziś pamiętają Ulę jako młodą i pełną zapału dziewczynę, która kochała pracę z młodzieżą i pielęgniarstwo. Marzyła o nim od dziecka i to marzenie udało się jej zrealizować. Potem los napisał jej scenariusz, w którym musiała walczyć o życie. Robiła to z właściwym sobie spokojem i wiarą, że chorobę uda się pokonać. Odeszła tak jak żyła – cicho, bez pretensji do świata, pozostawiając po sobie piękne wspomnienia.
Rodzina trzyma się razem
Historia rodziny Dolińskich, z której pochodzi pani Urszula, zaczyna się w Brodach należących w II Rzeczpospolitej do Polski, a dziś leżących na Ukrainie. To tam urzędnik Sądu Rejonowego Antoni Doliński, po śmierci dwóch żon, wychowywał pozostałą po nich trójkę dzieci: Józefa, Stefanię i Jana. Pomagała mu w tym trzecia żona Maria, która nie mając własnych dzieci, pokochała je jak swoje. Najmłodszy Jan założył w Brodach rodzinę i prowadził dobrze prosperujący zakład produkujący lakiery. Jego żona Jadwiga, absolwentka lwowskiego liceum urszulanek, zajmowała się domem i wychowaniem dzieci: Adama, który przyszedł na świat w 1940 roku, dwa lata młodszego Bolesława i Urszuli, która urodziła się 18 stycznia 1944 roku.
Kresy, które najpierw znalazły się pod okupacją sowiecką, a później niemiecką, jako pierwszy opuścił starszy brat Jana – Józef, naczelnik Poczty Polskiej w Brodach, który schronienie znalazł w Jędrzejowie pod Kielcami. Działał tam w oddziale partyzantów organizacji konspiracyjnej Odwet, zwanych „Jędrusiami”.To on ściągnął Jana i jego rodzinę pod Kielce. Zamieszkali u przyjaciela, który prowadził młyn. Nocą bracia spotykali się w lesie, a Jan stał się zaopatrzeniowcem partyzantów dostarczając im mąkę.
Po zakończeniu wojny Dolińscy wyjechali z Jędrzejowa do Nysy. Miejsce nie było przypadkowe, bo to właśnie tu, pierwszym naczelnikiem poczty został Józef, który ściągnął rodzinę brata. – Niemiecki fabrykant Weigel, który w 1949 roku wyjechał do Niemiec, miał przy ówczesnej ulicy Stalina piękny dom, na parterze którego zamieszkaliśmy. Był położony w śródmieściu, miał duży ogród, staw i łódź, z której często korzystaliśmy. W tym stawie mój brat Adam łowił szczupaki, które mama przygotowywała na wigilię. Po drugiej stronie stawu, przy placu Staromiejskim, stała przedwojenna kamienica, w której rodzice założyli sklep. Można w nim było kupić najpotrzebniejsze produkty od mąki i cukru, po naftę i zapałki – wspomina Bolesław Doliński i dodaje, że do rodziców dołączyli z Kresów dziadkowie oraz siostra ojca Stefania z rodziną. Pan Antoni wkrótce po przyjeździe zmarł, ale jego żona Maria dożyła sędziwego wieku i była nieocenioną pomocą w sklepie i przy dzieciach, których było już pięcioro, bo w Nysie w 1947 roku urodziła się Ewa, a rok po niej Andrzej. – Byliśmy bardzo zżyci z rodziną ojca, która tak jak my osiadła po wojnie w Nysie. Babcia aż do śmierci mieszkała w naszym rodzinnym domu, a ciocia Stefa, z którą mieliśmy najbliższe kontakty, niedaleko nas – opowiada Ewa Noah, młodsza siostra Urszuli.
Urszulka u elżbietanek
Przez pierwsze lata pobytu w Nysie Dolińskim wiodło się dobrze, bo oprócz sklepu, pan Jan prowadził ze wspólnikiem zakład naprawy opon samochodowych, ale gdy władza ludowa wprowadziła w życie plan likwidacji prywatnych firm, w ciągu jednego dnia stracili cały dorobek. – Przyszli do naszego sklepu żołnierze i zakomunikowali, że od tej pory wszystko, wraz z towarem, zostaje upaństwowione. Kazali mamie i babci opuścić lokal, bo towarzyszyła im już nowa kierowniczka, która je miała zastąpić. Podobnie było z zakładem. W piwnicach pod sklepem ojciec zaczął potem produkować lakiery, za pomocą których robił renowacje pieców kaflowych, figurek porcelanowych, czy uszkodzonych w czasie wojny rzeźb w kościołach. Z rzemiosłem był związany od czasów prowadzenia zakładu w Brodach, a w Nysie zakładał pierwszy Cech Rzemiosł Różnych i aż do śmierci pełnił w nim funkcję starszego cechu – tłumaczy Bolesław Doliński.
Dorastanie w domu z trzema braćmi miało swoje plusy, bo siostry były ze sobą bardzo zżyte i trzymały się zawsze razem. – Ula nigdy nie dawała mi odczuć, że jestem jej młodszą siostrą. Traktowała mnie na równi ze swoimi koleżankami i pozwalała uczestniczyć w prywatkach, które organizowała w naszym domu. Bolek przyprowadzał na nie swoich kolegów i choć byłam jeszcze wtedy podlotkiem, zwróciłam uwagę, że jeden z nich podkochiwał się w Uli. Spędzałyśmy ze sobą sporo czasu. Chodziłyśmy na spacery do pobliskiego parku, na basen, a zimą jeździłyśmy na łyżwach po zamarzniętym stawie za domem – mówi Ewa Noah i wspomina wspólne wypady z siostrą na zakupy do Wrocławia, wycieczki rowerowe nad Jezioro Otmuchowskie i wakacje spędzane z rodziną nad morzem. – Miałyśmy bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Nasza mama świetnie gotowała, piekła, robiła na drutach, a jednocześnie była kobietą bardzo zadbaną. Gromadziła wokół siebie całą rodzinę i miała w sobie dużo ciepła. Taką ciepłą osobą była też Ula. Ja byłam niepokorną duszą, a ją cechował spokój i wiara – podkreśla pani Ewa.
Gdy inne nastolatki przesiadywały w kawiarniach słuchając muzyki i rozmawiając o modzie, Ula chodziła po lekcjach do nyskiego szpitala, gdzie pomagała elżbietankom w opiece nad chorymi. Przez pewien czas była nawet przekonana o tym, że zawód pielęgniarki nieodłącznie wiąże się z byciem zakonnicą, więc i ten wariant brała pod uwagę. Gdy jednak w Nysie otwarto Liceum Pielęgniarstwa, trafiła do niego zaraz po małej maturze, którą zrobiła w Liceum Pedagogicznym w Prudniku. – Urszulka to była kochana dziewczyna. Gdy zacząłem studia na Politechnice Wrocławskiej, często odwiedzała mnie na stancji. Przywoziła jedzenie i gdy tylko wchodziła do pokoju, brała się za sprzątanie i pranie. Bardzo o mnie dbała – mówi pan Bolesław. Po ukończeniu szkoły Urszula Dolińska z nakazem pracy trafiła do Szpitala w Raciborzu, gdzie rozpoczęła pracę na oddziale ortopedii. Zamieszkała w jednym z pokoi przeznaczonych dla pielęgniarek w budynku przy szpitalu. Na oddziale znalazła nie tylko spełnienie swych młodzieńczych marzeń, ale i miłość. Oprócz medycyny z Klemensem Małanką wiele ją łączyło. Oboje pochodzili z Kresów i oboje zaraz po wojnie trafili ze swoimi rodzinami na Ziemie Odzyskane. Pobrali się w lutym 1965 roku. Krótką koronkową sukienkę uszyła pannie młodej zaprzyjaźniona krawcowa z Nysy – pani Suchowa. Ślub odbył się w nyskiej katedrze, a wesele w rodzinnym domu Dolińskich. Młodzi zamieszkali w niewielkim mieszkaniu przy ówczesnej ulicy Fornalskiej, a dzisiejszej Wileńskiej, w Raciborzu.
Mama to ta pani ze zdjęcia
Dzięki Klemensowi Małance, pani Ula nawiązała w Raciborzu nowe znajomości i zaprzyjaźniła się pediatrą Krystyną Góral. – Mój mąż Bogdan poznał Klemensa w więziennej służbie zdrowia, gdzie obaj pracowali. Polubili się jeszcze zanim ja i Urszula dotarłyśmy do Raciborza. Potem spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Były wspólne wyjścia na zabawy sylwestrowe, celebrowanie imienin i spotkania rodzinne. Ula była świetną gospodynią. Lubiła gotować i piec, a ja do dziś pamiętam jedno ze wschodnich dań, które nam kiedyś przygotowała. To były jelita nadziewane tartymi ziemniakami ze skwarkami. Najpierw je obgotowywała, a potem wsadzała do piekarnika. Wyglądały jak pęta kiełbasy i były przepyszne – wspomina pani Krystyna i dodaje, że jej przyjaciółka była osobą niezwykle ciepłą i dobrze nastawioną do innych. – Gdy zachorowała, odwiedzałam ją w Zabrzu i widziałam jak bardzo cierpi, ale ona nigdy nie skarżyła się. Zwykła mówić, że wszystko jest dobrze i idzie ku lepszemu – dodaje pani Góral.
1 kwietnia 1967 roku na świat przyszła córka Urszuli – Joanna. – Zaszłyśmy w ciążę właściwie równocześnie, dlatego Ula zdecydowała, że razem będzie nam raźniej i ostatnie tygodnie ciąży spędzała już u rodziców w Nysie, gdzie urodziły się nasze córki: jej Asia i moja Monika. Miałyśmy tam wspaniałą opiekę i mogłyśmy liczyć na pomoc babci Marysi – mówi Ewa Noah.
Po roku młoda mama rozpoczęła pracę w Liceum Medycznym Pielęgniarstwa, gdzie uczyła przedmiotów zawodowych. – Myślę, że byłoby jej trudno opiekować się małym dzieckiem i pracować jednocześnie na dyżurach w szpitalu, stąd pomysł na przeniesienie się do szkoły. Mogła liczyć na pomoc swoich teściów, którzy mieszkali w Raciborzu, ale chciała być samodzielna i zapisała mnie do żłobka. Po jednym dniu, podczas którego siedząc na nocniku wyprułam sobie dziurę w nowych rajtuzach, trafiłam znowu pod opiekę dziadków – mówi Joanna Falkiewicz, córka Urszuli i dodaje, że wspomnień związanych z mamą ma niewiele. – Nie pamiętam jej głosu, śmiechu, wspólnych zabaw. Znam ją głównie ze zdjęć, bo gdy zachorowała miałam pięć lat. Pamiętam ogromną radość, którą mi sprawiła, gdy przyjechała po mnie z tatą do kliniki w Warszawie. Najpierw wszedł on, a mama wyłoniła się zza drzwi dopiero po chwili, chcąc zobaczyć moją reakcję. Pamiętam korytarze szpitali w Gliwicach i Raciborzu, gdzie odwiedzaliśmy ją z tatą i zapach preparatu Tołpy, gdy już leżała w domu – dodaje.
W szkole Urszula Małanka zajmowała się pielęgniarstwem środowiskowym i przemysłową opieką zdrowotną. Była też odpowiedzialna za organizowanie praktyk w poradni dziecięcej przy ulicy Wileńskiej. – Byłam wtedy kierownikiem szkolenia teoretycznego, a Urszula organizowała praktyki w placówkach otwartej opieki zdrowotnej, między innymi żłobku, laboratorium, poradni przeciwgruźliczej, które później wizytowałam. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy, bo oprócz dobrego serca, Ula miała ogromne poczucie humoru. Kiedy urodziłam córkę, ona objęła po mnie na rok wychowawstwo mojej klasy. Mamy nawet takie wspólne pamiątkowe zdjęcie z uczennicami. Jej choroba wszystkich nas zaskoczyła – mówi Irena Mitręga.
Ja się nie skarżę na swój los
Podczas pracy w szkole pani Urszula podnosiła swoje kwalifikacje podejmując naukę w Studium Nauczycielskim Średnich Szkół Medycznych w Warszawie. – Studiowałam wtedy na wydziale psychologii i pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego, więc jeździłyśmy razem do stolicy pociągami. Ula była już wtedy taka słaba, że drogę z dworca kolejowego na ulicę Piękną, gdzie mieściła się jej szkoła, pokonywałyśmy z wieloma przystankami. Ona w tej chorobie była bardzo dzielna – mówi jej koleżanka Regina Wochnik.
Ogromną wiarę i determinację w walce z chorobą pani Uli podkreślają jej koleżanki: Gizela Zielonka i Maria Herman. – Pamiętam ten moment, gdy mi się zwierzyła, że coś się z nią niedobrego dzieje, a potem wyjazd do Zabrza i kliniki we Wrocławiu, do której ją odwoziłam. Mocno wierzyła, że uda się jej pokonać raka. Próbowała wszelkich dostępnych metod leczenia i w tych wysiłkach była niestrudzona. Dzień przed śmiercią robiłam jej zastrzyk, a ona mi wtedy powiedziała, że marzy o jednym dniu bez bólu. Zawsze była taka radosna i z optymizmem podchodząca do życia, że i tym razem na nic się nie użalała – wspomina pani Gizela. – W trakcie choroby Ula przychodziła do mnie, żeby porozmawiać i zapalić sobie papierosa. Nie miała pretensji do świata, że właśnie jej przydarzyła się taka sytuacja. Nigdy nie narzekała, choć wiem, jak bardzo martwiła się o Asię, którą bardzo kochała – mówi Maria Herman.
Ostatnie dni przed śmiercią pani Urszula spędziła w domu w Raciborzu, pod czułą opieką swojej babci Marii i męża. – Bardzo przeżyła śmierć naszych rodziców, szczególnie ojca, którym się do końca opiekowała. Nie chciała nas obciążać swoją chorobą, ani złym samopoczuciem. Wierzyła, że uda się ją pokonać – mówi Ewa Noah. Jej siostra zmarła 22 grudnia 1973 roku mając zaledwie 29 lat. – Tato powiedział mi, że mama odeszła do aniołków i już jej z nami nie będzie. Nie potrafiłam wtedy tego zrozumieć, ale teraz wiem, że gdybym miała mamę moje życie wyglądałoby inaczej. Wiele osób widzi we mnie Ulę, jej ruchy, uśmiech, usta... To miłe usłyszeć, że wciąż ją pamiętają i wspominają – podsumowuje Asia Falkiewicz, absolwentka Liceum Medycznego w Raciborzu, w którym kiedyś uczyła jej mama.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze