Eugenia Żeńczak - pani profesor wśród maluchów
W szkole mówiono o niej „Żenia”. Brzmi trochę z rosyjska i cały wic polega na tym, że jak na złość to właśnie opanowanie tego języka przychodziło jej w czasach nauki najtrudniej, choć jako dziecko świetnie radziła sobie z ukraińskim. Gdy została nauczycielką zrozumiała jak wielka ciąży na niej odpowiedzialność. Każdy, kto przeszedł praktyki na oddziale pediatrycznym wiedział, że pani Żeńczak taryfy ulgowej nie zastosuje, nawet jeśli wśród uczennic znajdzie się jej własna siostra.
Dorastanie w cieniu wojny
Dzieciństwo spędzone na Podkarpaciu w maleńkiej wsi Wylewa zostawiło w pamięci małej Eugenii obraz żyjących ze sobą w zgodzie Polaków i Ukraińców, którzy wzajemnie sobie pomagali i wspierali się w trudnych czasach. Niedaleko leżącej wśród pól i lasów wsi płynął San, a dzieci bawiąc się poznawały swoje języki i uczyły się tolerancji. I pewnie byłyby to najpiękniejsze wspomnienia z okresu dorastania gdyby nie fakt, że Eugenia Pisarczyk urodziła się podczas wojny. To właśnie ona sprawiła, że w obrazie z dzieciństwa zabrakło rodziców. Był za to dom pełen miłości, prowadzony przez dwie dzielne kobiety: babcię Annę i jej młodszą córkę Anielę, która wychowywała dziewczynkę zastępując jej matkę. – Z okresu wojny niewiele pamiętam, ale utkwił mi jeden szczegół. Biegnę z ciocią Anielą przez pole, a nad nami nisko lecące samoloty. Ciocia ukrywa mnie w bruździe ziemi i przykrywa sianem. Słyszę odgłosy strzelania, ale żadna z kul nas nie dosięga. Jestem małym dzieckiem, więc nie zdaję sobie sprawy z tego, o co w tym ukrywaniu się chodzi – wspomina po latach Eugenia Żeńczak.
Jej rodzice: Maria (z domu Ożga) i Szczepan Pisarczykowie prowadzili przed wojną niewielkie gospodarstwo w rodzinnej Wylewie. Najradośniejszym dniem czasów wojny okazał się 23 marca 1940 roku, gdy przyszła na świat ich pierwsza córeczka, a najtragiczniejszym ten, w którym dostali nakaz wyjazdu na przymusowe roboty do III Rzeszy. Eugenię zostawili pod opieką babci i cioci, czyli siostry pani Marii, a sami wyruszyli w podróż pod Lipsk, gdzie pracowali u tamtejszego gospodarza aż do zakończenia wojny. – Mój tato był bardzo bystrym chłopcem i bardzo dobrym uczniem, szczególnie z matematyki. Nauczyciel, który był kierownikiem tamtejszej szkoły, przyszedł kiedyś do dziadków z propozycją, że jeśli kupią synowi garnitur, to on postara się, żeby mógł się dalej kształcić w mieście. Dziadkowie byli tak biedni, że na garnitur nie było ich stać, więc ojciec musiał zapomnieć o dalszej nauce. Miał jednak taką zdolność do języków obcych, że podczas pobytu w Niemczech nauczył się w jeden miesiąc języka angielskiego. Dzięki temu, po wyzwoleniu trafił na pewien czas do pracy w magazynie UNRRY. Do Polski wrócił później niż mama – opowiada pani Żeńczak.
W końcu życie powróciło do normalności. Na świecie pojawiła się młodsza o dziesięć lat siostra Krystyna, a Eugenia rozpoczęła naukę w szkole podstawowej w rodzinnej miejscowości, którą kontynuowała w Liceum Ogólnokształcącym w Jarosławiu.
A serca jak pociągi dwa
Dziś już nie pamięta co skłoniło ją do zmiany planów i przejścia po dwóch latach do Państwowej Szkoły Pielęgniarstwa Dziecięcego we Wrocławiu. Jak wspomina po latach, choć nie odziedziczyła po ojcu zdolności do języków obcych, zawsze była wzorową uczennicą i lubiła się uczyć. Odnalezienie się w dużym mieście było jednak dla dziewczyny z maleńkiej wioski sporym wyzwaniem. Napisała podanie o przyjęcie do szkoły w Warszawie i Wrocławiu. Ze stolicy odpisali, że jest za młoda, ale we Wrocławiu bez problemu ją przyjęli. Zamieszkała w internacie na terenie szkoły, w której prowadzono zajęcia teoretyczne z takich przedmiotów jak zasady pielęgniarstwa, higiena, anatomia i fizjologia, nauka o lekach, czy ratownictwo. Praktyki odbywały się szpitalach na oddziale chirurgii, noworodków i wcześniaków, sali operacyjnej i opatrunkowej, a także w żłobku i laboratorium. – Brakowało nauczycieli, więc często podczas praktyk w szpitalu zostawałyśmy same. Pamiętam takie zdarzenie na oddziale noworodków. Moja koleżanka zamiast kropli z witaminą K podała dziecku przez pomyłkę strofantynę. Dziecko zmarło, bo nikt nas wtedy nie kontrolował, a ja do końca życia zapamiętałam tę lekcję i prowadząc potem praktyki na raciborskim oddziale dziecięcym zawsze nadzorowałam pracę każdej uczennicy. We Wrocławiu zrozumiałam jak wielka ciąży na nas odpowiedzialność – podsumowuje pani Eugenia, która w 1958 roku uzyskała dyplom pielęgniarki.
Pierwsze zawodowe szlify zdobywała jako pielęgniarka zabezpieczająca zlot harcerski w Cieplicach, ale prawdziwym wyzwaniem stała się praca w Sanatorium Dziecięcym w Rymanowie. – Trafiały tam dzieci ze schorzeniami dróg oddechowych i pozostawały u nas przez dwa, trzy miesiące. Bardzo tęskniły za rodzicami, a my starałyśmy się nie tylko nimi opiekować, ale i wypełnić czas zabierając do parku, czy na spacer – opowiada pani Eugenia, która zdecydowała się uzupełnić wykształcenie w Korespondencyjnym Liceum Ogólnokształcącym w Krośnie. – Musiałam sobie tak ułożyć dyżury, żeby mieć wolne weekendy. Warunki nauki były naprawdę spartańskie, bo spałyśmy w podziemiach na materacach i od podłogi ciągnął taki chłód, że wróciłam kiedyś do pracy z 40-stopniową gorączką. Zamiast zwolnienia dostałam kieliszek spirytusu i musiałam iść na dyżur – wspomina. Praca w sanatorium miała jednak plusy, bo dzięki niej poznała swojego przyszłego męża.
Wszystko zaczęło się od tego, że do Rymanowa trafiła 6-letnia dziewczynka, która młodą pielęgniarkę obdarzyła ogromnym uczuciem. Jej ojciec, w podziękowaniu za kilkumiesięczną opiekę nad córką, zaproponował pani Eugenii wycieczkę do Krakowa. Dziewczyna zwiedziła z przewodnikiem miasto, a w drodze powrotnej znalazła się w przedziale z podchmielonymi pasażerami, którzy zaczęli ją zaczepiać. W obronie kobiety stanął żołnierz, który jechał na przepustkę do domu z jednostki w Gliwicach. Janusz Żeńczak tak się młodą Pisarczykówną zaopiekował, że najpierw podbił szturmem jej serce, a potem zdobył serca jej rodziców. Od takiego uczucia odwrotu już nie było.
Raciborzanką nie trzeba się urodzić
W 1961 roku pani Eugenia uzyskała świadectwo dojrzałości i została zatrudniona na oddziale noworodków Wojskowego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu. – Praca była naprawdę ciężka i pamiętam, że po północy byłam już tak zmęczona, że odpoczywałam kładąc się na podłodze z nogami opartymi o kaloryfer. Jak teraz gdzieś widzę takie żeliwne kaloryfery, to mi się od razu przypomina szpital – opowiada ze śmiechem i dodaje, że za sprawą pielęgniarki z chirurgii trafiła w końcu do Raciborza. – Zaproponowała mi opiekę nad ich pacjentem, który przeszedł operację i wracał na rekonwalescencję do domu. Okazało się, że jest kierownikiem Domu Pomocy Społecznej dla Dorosłych Św. Notburgi i chętnie zatrudni mnie tam, żebym przyuczała siostry do opieki nad pacjentami. Dostałam mały pokoik na ostatnim piętrze budynku i jednocześnie pracowałam w kolejowej służbie zdrowia, co miało takie plusy, że mogłam korzystać ze zniżkowych biletów na pociągi – podsumowuje pani Eugenia, która w 1963 roku była już szczęśliwą mężatką, a rok później przyszła na świat jej córka Iwona.
Żeńczakowie zamieszkali w maleńkim mieszkanku nad przychodnią przy ulicy Kolejowej. – To był jeden pokój z kuchnią na strychu, a wodę trzeba było przynosić z korytarza. Czasy były biedne, ale szczęśliwe. Po roku jako nauczycielka dostałam mieszkanie z telefonem przy ulicy Piwnej, w którym mieszkam do tej pory – wspomina po latach.
We wrześniu 1968 roku dołączyła do grona pedagogów Liceum Medycznego Pielęgniarstwa w Raciborzu, gdzie została nauczycielem przedmiotów zawodowych. – Nikogo nie znałam, ale czułam się jak w jednej wielkiej rodzinie. Nie było podziałów, wzajemnie sobie pomagałyśmy i szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Trzymałyśmy się razem z Gizelą Zielonką, Heleną Maślanką, Reginą Wochnik i Heleną Bluszcz. Byłyśmy chłonne wiedzy, wszystko nas interesowało i chciałyśmy się cały czas uczyć. Helena Maślanka opowiadała nam kiedyś jak wyglądała jej praca na oddziale ze sztuczną nerką. Tak nas to zainteresowało, że załatwiła nam wyjazd do Bytomia i pojechałyśmy tam, żeby to wszystko zobaczyć. Każda z nas się dokształcała. Ja skończyłam najpierw Studium Nauczycielskie Średnich Szkół Medycznych we Wrocławiu, a następnie studiowałam zaocznie na wydziale pielęgniarskim Akademii Medycznej w Lublinie, gdzie uzyskałam tytuł magistra pielęgniarstwa – mówi pani Żeńczak, która po studiach zaczęła dodatkowo wykładać anatomię i fizjologię.
W szkole odpowiadała też za praktyki na oddziałach pediatrii i noworodków. – W naszej wsi szybko rozeszło się, że jestem wykładowcą w szkole pielęgniarskiej, więc zaczęli mi podsyłać swoje córki sąsiedzi, trafiały też do naszego Medyka moje kuzynki i wreszcie siostra. Wszystkie traktowałam jednakowo i żadnej taryfy ulgowej nie było. Miałam zawsze w pamięci wypadek z noworodkiem, który przytrafił się mojej koleżance i pilnowałam uczennic na każdym kroku – podsumowuje.
W 1971 roku pani Eugenia założyła w Liceum Medycznym pierwsze Koło Polskiego Towarzystwa Pielęgniarskiego, którego przez siedem lat była przewodniczącą. Za długoletnią pracę dydaktyczno-wychowawczą została wpisana do Księgi Pamiątkowej Zasłużonych Pielęgniarek dla rozwoju Towarzystwa Pielęgniarstwa na Śląsku, a w 1995 r. otrzymała honorowy tytuł Nestorki Pielęgniarstwa Województwa Katowickiego. – Kiedy przyjechałam do Raciborza, to miasto było mi obce. Nie miałam tu rodziny, znajomych, ani przyjaciół. Teraz czuję, że nie mogłabym mieszkać już nigdzie indziej i choć się tu nie urodziłam, czuję się pełnoprawną raciborzanką. Spotykam często moje dawne uczennice i jestem z nich dumna. Jestem też dumna z tego, że całe swoje życie zawodowe poświęciłam szkole, która wydała na świat tak wiele świetnie wyszkolonych pielęgniarek – podsumowuje Eugenia Żeńczak, która w 1998 roku przeszła na emeryturę i do dziś mieszka w Raciborzu.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze