Maria Herman - niepokorna polonistka
W żyłach pani Marii płynie krew ormiańska, austriacka i polska. Po rodzicach odziedziczyła gen nauczycielstwa i szczególną wrażliwością na niesprawiedliwość. Już w szkole średniej mówiono o niej „Buntowniczka”. Wiele lat później za swoje poglądy musiała słono zapłacić. Pozostała im jednak wierna, bo kogoś, kto wyniósł z domu tak silne korzenie, nie da się złamać.
Lekcja historii
Rodziców pani Marii połączyła oświata. Maria Abrahamowicz i Albert Herman byli absolwentami przedwojennych seminariów. Ona ukończyła je we Lwowie, on w Pszczynie. Później trafili do powiatu rybnickiego, gdzie w wiejskich szkołach tworzyli polskie szkolnictwo. Ponieważ na Śląsku nauczycielki obowiązywał celibat, pobrali się w 1937 roku, po jego zniesieniu przez Sejm. Zamieszkali w Popielowie, ale zwykłym rodzinnym życiem nie cieszyli się zbyt długo. Po wybuchu wojny nie mogli pracować dalej jako nauczyciele, zwłaszcza, że pan Albert nie podpisał volkslisty, deklarując swoją polskość. Najpierw stracili pracę, potem synka Antoniego, a na koniec Niemcy wywieźli ich na roboty w Sudety. Z nauczycieli stali się tam zwykłymi robotnikami, ale miejsce, w którym przyszło im żyć okazało się nie tylko wielokulturowe, ale, jak na warunki wojenne, bardzo tolerancyjne.
W 1944 roku w Żaclerzu pod Śnieżką przyszła na świat ich córka Maria. – Pierwszy rok życia spędziłam w międzynarodowym towarzystwie wśród Czechów, Ukraińców, Francuzów i Niemców. Nie przeżyliśmy tam takiej gehenny wojennej jak miało to miejsce na innych terenach. Nie było aktów okrucieństwa, ale wzajemna pomoc i przyjaźnie, szczególnie z Czechami i Ukraińcami. Pamiętam, że pierwszą sukienkę uszyły mi i wyhaftowały właśnie Ukrainki – wspomina pani Maria.
Po wojnie rodzina zaczęła wędrówkę po Polsce szukając pracy i domu. Przez pewien czas Hermanowie pracowali w Piecach, potem przenieśli się do Rydułtów, aż w końcu osiedli na stałe w Wodzisławiu Śląskim, gdzie pan Albert został wicedyrektorem liceum ogólnokształcącego, a jego żona wróciła do zawodu ucząc geografii w podstawówce. Zamieszkali najpierw w służbowym mieszkaniu w szkole, a potem w Domu Nauczyciela.
Ich córka na początku uczęszczała do szkoły podstawowej w Rydułtowach, a potem w Wodzisławiu. – Życie dziecka nauczycielskiego nie jest wygodne. Uczyłam się zawsze w szkołach, w których pracowali rodzice. Nie chciałam być córką państwa Hermanów i pragnęłam się jak najszybciej usamodzielnić. Tato był historykiem i uczył mnie tego przedmiotu stawiając zawsze niższe oceny niż innym uczniom. Rodzice ode mnie i młodszego rodzeństwa: Joli i Tadzia bardzo dużo wymagali, a ja od samego początku byłam buntowniczką i taką ksywkę dostałam w liceum. Nie zgadzałam się na żadną niesprawiedliwość i często stawałam w obronie koleżanek lub kolegów. Przyjaźnie z tego okresu przetrwały do dzisiaj. Spotykam się ze Stefanią Kolorz oraz Marią Kuczą i jej mężem, z którymi chodziłam do jednej klasy – wspomina pani Herman.
W jej żyłach płynie krew dziadka Abrahamowicza, który był Ormianinem i Hermana, który był Austriakiem. – W moim rodzinnym domu często mówiło się o sytuacji politycznej. Wiedziałam od rodziców o tym, co się działo na Kresach podczas okupacji i o zbrodni w Katyniu, a moje koleżanki autochtonki miały z kolei wiedzę o tym co Armia Radziecka robiła na późniejszych Ziemiach Odzyskanych. Nieraz dochodziło między nami do różnych tarć i nieporozumień, bo jednak każda z nas wyniosła z domu inne poglądy na świat. Pamiętam, że po śmierci Stalina zaczęła się w kraju odwilż i jesienią 1956 roku zbieraliśmy dary dla Węgrów. Do dużego kosza, który stał w kościele wrzucaliśmy zabawki, rękawiczki, czekolady i kredki. Trudną lekcją historii był też rok 1968. Rok hańby: wygnania polskich Żydów i najazdu wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Nie była to wprawdzie wola społeczeństwa, ale oznaki niechęci do Żydów i Czechów gorzko zapamiętałam – podsumowuje pani Maria.
Lekcja tolerancji
Rodzice chcieli żeby pani Maria studiowała ekonomię, nie byli więc zadowoleni, że córka wybrała polonistykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu. Jesienią 1961 roku rozpoczęła pięcioletnie studia magisterskie zamieszkując w akademiku. Choć Opole nie miało do zaproponowania zbyt bogatego życia artystycznego, pani Maria trafiła tam na Teatr 13 Rzędów Jerzego Grotowskiego. Działająca przy Domu Związków Twórczych scena znana była z awangardowych sztuk teatralnych i nowatorskiego podejścia do aktora i scenariusza. – Wychowałam się na teatrze tradycyjnym, więc na początku trudno mi było zaakceptować taką awangardę, ale w końcu się otworzyłam i te przedstawienia polubiłam – mówi po latach.
Choć zawsze marzyła o tym, by jak najszybciej wyrwać się z rodzinnego domu, we wrześniu 1966 roku nie tylko do niego powróciła, ale i rozpoczęła pracę w swoim liceum. – Powrót do własnej szkoły okazał się złym pomysłem. Podobno dorosłe ptaki nie powinny wracać do swojego gniazda. Nie czułam się tam dobrze i gdy tylko znajomy z raciborskiej „Budowlanki” powiedział mi, że zwolniło się miejsce polonistki w Liceum Medycznym Pielęgniarstwa, wsiadłam w autobus i postanowiłam to sprawdzić. Pamiętam, że szłam od strony Rybnickiej i usłyszałam rozmawiające przed kamienicą dwie kobiety: Frida, jesteś ty allein? Ni, jo musza kartoffelsalat machen! Pomyślałam sobie wtedy co to za ludzie? Gdzie ja jestem i co ja tu robię? Na szczęście gdy zaczęłam pracować w szkole i miałam czas, by przyglądać się mieszkańcom Ostroga, zrozumiałam, że oni przecież mówią w swoim rodzinnym języku, bo innego nie znają. Nie byli winni temu, że nie opuszczając własnego domu znaleźli się nagle w Polsce. Powoli poznawałam inną historię mojego kraju i dojrzewałam do tolerancji – wspomina pani Maria.
Do pracy we wrześniu 1967 roku przyjmował ją dyrektor Marian Kapica. – W porównaniu z wodzisławskim liceum „Medyk” był malutki i uczyły się w nim wtedy same dziewczęta. Ponieważ nikogo nie znałam, na początku nie czułam się w szkole dobrze. Nasze grono było zawsze podzielone na licealne i pielęgniarskie. Pracowaliśmy w dwóch różnych budynkach. W naszym były prowadzone zajęcia teoretyczne, a przy ulicy Jana były zajęcia praktyczne z nauki zawodu. Nie przeszkodziło mi to, by się zaprzyjaźnić na przykład z Ireną Żerkowską, później Mitręgą, Urszulą Małanką, czy Reginą Wochnik. Wśród wykładających u nas lekarzy pamiętam doktora Koczenasza, Masełkę, Majewskiego, czy Domagałów. Szczególną sympatią darzyłam Jana Koczenasza, który okazał mi wiele sympatii, gdy zostałam zawieszona w obowiązkach szkolnych – opowiada pani Herman, która przez kilka pierwszych miesięcy dojeżdżała do pracy w Raciborzu z Wodzisławia. Potem były prywatne pokoje, aż wreszcie znalazła mieszkanie spółdzielcze przy ulicy Ludwika, w którym mieszka do dziś.
Lekcja solidarności
Gdy przyszedł rok 80. razem z Zofią Patułą zakładała „Solidarność” nauczycielską, a razem ze Stanisławem Różyckim „Solidarność” w „Medyku”. Większość nauczycieli przystąpiła do związku. Problemy zaczęły się dopiero podczas stanu wojennego. – Pamiętam niedzielę 13 grudnia. Byłam wtedy w Wodzisławiu, gdzie po śmierci mamy porządkowałam mieszkanie rodziców. W poniedziałek odwołano zajęcia w szkole. Gdy je przywrócono pod koniec stycznia, zaczęli nas odwiedzać oficerowie, którzy przychodzili na konferencje pedagogiczne i na spotkania z młodzieżą, by jej przedstawić sytuację w kraju. Na jednej z konferencji pojawiłam się z wpiętym w klapę znaczkiem „Solidarności”. Potem zaczęły się przesłuchania nauczycieli, w których też brali udział. Pamiętam takie pytanie oficera: czy noszę żałobę? Odpowiedziałam, że tak, a oni moją żałobę po mamie, która zmarła w listopadzie 1981 roku, potraktowali jak żałobę po „Solidarności”. 8 marca 1982 roku przyszłam do pracy i dowiedziałam się od dyrektora Kempanowskiego, że zostałam zawieszona w obowiązkach nauczyciela. Okazało się, że zagrażam Układowi Warszawskiemu. Rozprawa dyscyplinarna odbywała się w kuratorium w Katowicach 4 czerwca. Towarzyszyli nam świadkowie oskarżenia i świadkowie obrony, a moim obrońcą była koleżanka z pracy Regina Wochnik. Wiele moich koleżanek chciało pojechać i świadczyć na moją korzyść, ale nie wszystkim pozwolono – wspomina pani Maria.
Do pracy wróciła we wrześniu 1982 roku. Skończyło się na naganie z wpisaniem do akt. – Jestem wdzięczna dyrektorowi Andrzejowi Mercikowi za to, że mimo ciążących na mnie oskarżeń tak dobrze mnie potraktował, gdy wróciłam do szkoły. W pokoju nauczycielskim było już trochę gorzej, bo na pewien czas zaległa tam cisza. Musiałam pracować z koleżankami, które pisały na mnie donosy. Żadna z nich do tej spawy nigdy nie wróciła, ani mnie za to nie przeprosiła. Było mi ich żal, bo one musiały z tym żyć i widziałam jak niektóre omijają mnie szerokim łukiem – wyjaśnia po latach.
Lekcja etyki
Ze swoimi uczennicami pani Maria była bardzo zżyta. Z okazji szkolnych uroczystości i na zakończenie roku przygotowywała wspólnie z nimi programy artystyczne, które zapadały w pamięci nie tylko absolwentów. – Byłem zawsze pełen uznania dla pani Herman. Zarówno prowadzone przez nią lekcje języka polskiego, jak i organizowane w świetlicy internatu przy ulicy Warszawskiej spektakle, były zawsze na najwyższym poziomie. W czasach, gdy nie wszyscy mieli styczność z teatrem i sztuką, można było na nich posłuchać tekstów skamandrytów, albo poetów z okresu Powstania Warszawskiego. Robiła to fantastycznie. Nie wyobrażam sobie na jej miejscu innej nauczycielki – podkreśla profesor Marian Kapica, pierwszy dyrektor „Medyka”.
Dobry kontakt z młodzieżą skutkował też tym, że panią Herman często zapraszano na wycieczki. – Nasze uczennice były zawsze bardzo obowiązkowe i zdyscyplinowane. Musiały nosić mundurki, przebierać się w drugim budynku do zajęć z pielęgniarstwa, co wymagało dobrej organizacji. Na te dziewczyny można było zawsze liczyć. Jeździłam z nimi często na wycieczki i nieraz trafiałyśmy w nieciekawe miejsca, brudne, remontowane, zaniedbane przez obsługę. One potrafiły w ciągu kilku godzin wysprzątać pokoje w schronisku i przygotować kolację. Miały też poczucie etyki zawodowej, bo nasza szkoła kształtowała ich osobowość od wczesnych lat młodości. Pracowałam potem w kilku innych szkołach i zauważyłam, że ich uczniowie często narzekali na warunki nauczania, a dziewczyny z „Medyka”, które uczyły się w dużo gorszej rzeczywistości były zawsze zadowolone – mówi pani Herman i wspomina wydarzenia, które na zawsze pozostaną w jej pamięci. – Gdy zostałam zawieszona, a potem zwolniona ze szkoły, młodzież wiedziała co się dzieje. Uczennice chciały mnie odwiedzać, ale nie pozwoliłam na to, bo byłoby to dla nich zbyt niebezpieczne. Gdy wróciłam koło północy z rozprawy dyscyplinarnej w kuratorium w Katowicach, drzwi mieszkania miałam udekorowane kwiatami. To było dla mnie duże przeżycie – wspomina.
Maria Herman pracowała w raciborskim „Medyku” do końca jego istnienia, a swoją pracę pedagogiczną kontynuowała potem w „Budowlance” i szkole społecznej. – Mimo tych moich przygód pracowało mi się bardzo dobrze. Do dziś mam kontakt z wieloma absolwentkami naszego liceum. Część z nich wyjechało z Polski i bez problemu znalazło pracę z zachodniej służbie zdrowia. Z takimi kwalifikacjami nie było z tym żadnego problemu. Lekarze zawsze twierdzili, że to były świetnie przygotowane do zawodu dziewczyny, bo nasze liceum wydało na świat znakomite pielęgniarki, dla których etyka to nie było puste słowo – podsumowuje Maria Herman.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze