Mam na imię Teresa. Jestem alkoholiczką
PICIORYSY – życiorysy pisane alkoholem.
Zaczęło się od niewinnego drinka, który miał przynieść ukojenie po ciężkim dniu w pracy i pustce w domu. Z czasem było ich coraz więcej, więc do picia potrzebna już była mądra strategia. Trzeba było zmieniać sklepy i znajdować nowe skrytki, bo Teresa, jak większość kobiet, piła w ukryciu i w samotności, nie opuszczając domu.
Tak trudno jest wybaczać
Do wspomnień z dzieciństwa wraca niechętnie. Beztroskich chwil było w nim niewiele, za to obrazy ucieczek, awantur i ciągłej agresji wbiły się w pamięć dziecka niczym odłamki szkła. Z czworga rodzeństwa była najstarsza, dlatego najszybciej zrozumiała co się w domu dzieje i najszybciej postanowiła go opuścić.
Rodzice Teresy byli drugim pokoleniem nauczycieli w rodzinie. Pracowali w tej samej wiejskiej szkole. Ojciec uczył przedmiotów ścisłych, a mama geografii i nauczania początkowego. Ze swych skromnych pensji musieli utrzymać sześcioosobową rodzinę i pewnie udałoby się jakoś związać koniec z końcem, gdyby nie alkohol. – Ojciec pił coraz więcej, aż w końcu zwolnili go z pracy. W domu były cały czas awantury i pamiętam, że często uciekaliśmy przed jego gniewem do sąsiadów albo znajomych. Wracaliśmy dopiero wtedy, jak mieliśmy pewność, że śpi. Bił nas wszystkich, a ja nie mogłam pojąć dlaczego mama jeszcze z nim jest. Później zrozumiałam, że mieszkaliśmy na wsi i takie problemy miało tam wiele rodzin. To było specyficzne środowisko. Wszyscy o wszystkim wiedzieli, ale nikt nie był w stanie nam pomóc – wspomina po latach.
Po piątej klasie podstawówki Teresa trafiła do dziadka, który mieszkał w Warszawie. Nauczyciel, pracownik ministerstwa, a potem urzędu wojewódzkiego mieszkał sam, bo od wielu lat był rozwodnikiem. W niewielkim mieszkaniu, które zajmował, nie było żadnych luksusów, ale mógł zapewnić wnuczce przede wszystkim spokojną naukę. – Bardzo tęskniłam za mamą i rodzeństwem. Potrzebowałam jej, bo właśnie dorastałam i nie miałam nikogo, z kim mogłabym o swoich problemach porozmawiać – wspomina Teresa, która na wakacje musiała wracać do domu, a tam było coraz gorzej. – Pierwszy raz uciekłam po szóstej klasie podstawówki. Znalazłam schronienie u brata mamy, który mieszkał kilka kilometrów dalej. Wujek odwiózł mnie jednak na drugi dzień do mamy, bo wiedział, że się będzie martwić – podsumowuje.
Po skończonej podstawówce Teresa wróciła w rodzinne strony i rozpoczęła naukę w Zasadniczej Szkole Rolniczej, po której kontynuowała naukę w technikum. – Mama utrzymywała całą rodzinę. Mieliśmy kawałek pola, trochę zwierząt, więc jakoś sobie radziliśmy, ale picie ojca było nie do wytrzymania, więc gdy tylko zdałam maturę, wróciłam do dziadka – tłumaczy. Zaczęła pracę w Warszawie na Żoliborzu, ale codzienne dojazdy pociągami zajmowały jej ponad trzy godziny, więc przeniosła się do wydziału ewidencji ruchu ludności urzędu powiatowego w Otwocku, gdzie pozostała aż do urodzenia pierwszego dziecka. Do rodzinnego domu przestała wracać. Mamę odwiedzała w szkole, a nocowała u teściów, którzy mieszkali w jej rodzinnej wsi. Z ojcem spotkała się ostatni raz gdy leżał umierający w szpitalu. – Pojechałam, żeby się z nim pogodzić, ale nie potrafiłam mu wybaczyć mojego zmarnowanego dzieciństwa – mówi Teresa.
Dom z widokiem na niebo
Po ślubie swoją przyszłość postanowiła związać ze stolicą, w której pracował jej mąż. Gdy na świecie pojawiło się dziecko, dziadkowe szesnaście metrów kwadratowych ze wspólną łazienką, ale bez kuchni, okazało się prawdziwym wyzwaniem. Wytrzymali dwa lata. Brak perspektyw na otrzymanie jakiegokolwiek mieszkania zweryfikował ich plany. – Raciborskie Rafako dawało nie tylko pracę, ale i mieszkanie. To była dla nas szansa. Zapewniono nas, że za trzy lata będziemy już na swoim, więc decyzję o przeprowadzce podjęliśmy jeszcze tego samego dnia – tłumaczy Teresa.
Na początku wynajmowali mieszkanie w Studziennej, a potem na Płoni. – Wprowadziliśmy się do budynku, który dziesięć lat wcześniej przeznaczono do wyburzenia. Stał niedaleko baru „U Millera”. Oprócz nas w kamienicy mieszkała jeszcze jedna rodzina. Gdy weszliśmy do środka okazało się, że przez sufit przebija niebo. Ubikacja była na zewnątrz, łazienki w ogóle nie było, a ogrzewaliśmy piecem, na którym się również gotowało. Koledzy męża pomogli w remoncie i dopóki było ciepło, można tam było wytrzymać. Jesienią zaczęły nas zalewać deszcze, a zimą zrobiło się tak chłodno, że zamarzała nam woda w wiadrze. Jak przyszedł do nas kiedyś listonosz, to się zdziwił, że w takich warunkach można mieszkać – opowiada Teresa.
Oprócz listonosza do kamienicy trafiły dwie komisje z Rafako, które zdecydowały w końcu, że mieszkanie trzeba przyznać młodej rodzinie natychmiast. Znalazło się w samym centrum miasta, z dwoma pokojami i łazienką. To był luksus, o jakim nawet nie śnili.
Teresa w końcu mogła wrócić do pracy. Przez 25 lat związana była zawodowo z oświatą. Zaczynała skromnie, zdobywając doświadczenie na coraz wyższych stanowiskach, aż w końcu powierzono jej kierowanie dużym zespołem, co wiązało się też ze sporą odpowiedzialnością finansową. – Mój awans zbiegł się w czasie z wyjazdem córki na stałe za granicę. Nie było wtedy komórek, więc nasz kontakt był sporadyczny. W domu zrobiło się cicho i pusto, za to w pracy byłam wciąż pod ogromną presją. To mnie przerosło. Zaczęłam sięgać po alkohol. Wieczorny drink potrafił mnie uspokoić, tylko szybko przestał mi wystarczać. Z czasem potrzebowałam ich coraz więcej, ale wierzyłam, że nad tym piciem panuję – tłumaczy Teresa. Pamięta, że po którejś awanturze w ojcem wykrzyczała mu kiedyś, że w jej domu nigdy tak nie będzie. I rzeczywiście było inaczej. Bez kłótni, rękoczynów, bez spojrzeń wystraszonych dzieci i komentarzy sąsiadów. Bo picie Teresy było samotne. Nikt tego nie oglądał i nikt z tego powodu nie cierpiał. Przynajmniej tak jej się na początku wydawało. Tylko, że z okien jej domu coraz rzadziej widać było niebo.
Potrzebna jest strategia
Picie w samotności i w ukryciu, wymagało przemyślanych działań. Robiąc zakupy zataczała coraz większy krąg, zmieniając sklepy i domowe schowki. Gdy mąż kładł się spać, sięgała po kolejnego drinka pod pretekstem oglądania telewizji. Nocne picie miało swoje konsekwencje, bo w pracy zaczęto wyczuwać od niej alkohol. – W końcu dostałam od przełożonego ustne upomnienie. Powiedziałam, że to się więcej nie powtórzy. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mając 50 lat nie znajdę łatwo pracy, więc zaczęłam się pilnować. Wytrzymałam rok. Na cztery miesiące przed przejściem na zasiłek emerytalny miałam kolejną wpadkę. Dostałam do wyboru: albo zwolnienie dyscyplinarne, albo leczenie. Wybrałam to drugie, ale tylko dlatego, by im udowodnić jak bardzo się wobec mnie mylą – opowiada Teresa.
Zgłosiła się do poradni uzależnień, która, jak się okazało, znajdowała się w budynku naprzeciw jej domu. W poczekalni rozglądała się gorączkowo w obawie, by nikt jej nie rozpoznał. Największy szok przeżyła jednak za drzwiami gabinetu, bo w terapeucie rozpoznała człowieka, z którym w swojej pracy miała ostre ścięcie właśnie z powodu alkoholu. Tyle tylko, że wtedy to nie ona, a on był pod wpływem procentów i nie panując nad emocjami awanturował się w jej pracy – Później dowiedziałam się, że on też miał chorobę alkoholową, z której wyszedł. Potem zrobił kurs i został terapeutą. Gdy trafiłam do poradni, już od ośmiu lat nie pił i pomagał innym – wyjaśnia Teresa. Jej mąż dostrzegł problem dość szybko, ale ona zawsze potrafiła wybronić się z niewygodnych pytań i zarzutów. – Nie zaniedbywałam żadnych obowiązków. Moje mieszkanie było wysprzątane, ubrania wyprasowane, a obiad codziennie stał na stole. To że wypijam przed snem kilka drinków nikomu nie powinno przeszkadzać. To była moja nagroda po pracowitym dniu – tłumaczy.
Choć jej przypadek kwalifikował się do leczenia zamkniętego, nie chciała się na nie zgodzić. Po pierwszej wizycie w poradni, na drugi dzień trafiła na mityng otwarty. Na początku nie wiedziała co to jest, a stres był tak duży, że poszła na spotkanie z żoną terapeuty. – Wszystko mnie przerażało. Nie spodziewałam się, że przyjdzie ponad sto osób. Nie mieściliśmy się w sali. Część gromadziła się na korytarzu, a ja gorączkowo sprawdzałam, czy czasem nie ma wśród nich kogoś znajomego. Zaczęło się od wspólnej modlitwy, której słów nie znałam. Nie podobało mi się to bratanie z Bogiem, bo ja byłam z nim od dawna pokłócona. Nie wiedziałam co mam z sobą zrobić, ale wytrwałam do końca. Dopiero po czterech miesiącach zrozumiałam po co są te terapie i mityngi. Poczułam, że jestem w miejscu, w którym powinnam się znaleźć dużo wcześniej – puentuje Teresa, która nie pije od szesnastu lat.
Dziś to ona jest wsparciem dla tych, którzy jeszcze nie rozumieją, że grupa potrzebuje ich, a oni grupy. Jeździ na mityngi do ośrodków zamkniętych w Branicach i Gorzycach, żeby opowiedzieć im swoją historię i pokazać, że nigdy nie jest za późno na leczenie. – Mnie ktoś kiedyś pomógł, więc teraz ja pomagam innym. Dostałam drugą szansę. W przenośni i dosłownie, bo gdy zachorowałam na raka mogłam na trzeźwo podjąć decyzję o walce z chorobą i ją wygrałam. Wiem, że gdyby mnie to spotkało gdy piłam, nawet nie podjęłabym się leczenia. Odzyskałam szacunek i zaufanie najbliższych. Dziś mogę się zajmować wnukami, bo jestem znowu wiarygodna. W moim życiu nie ma już żadnych minusów, wszystko idzie w dobrym kierunku – podsumowuje Teresa.
Katarzyna Gruchot
Poradnia Terapii Uzależnienia i Współuzależnienia będzie pracować do 20 grudnia zgodnie z harmonogramem: poniedziałki 8.00 – 20.00, wtorki 15.00 – 20.00, środy 15.00 – 20.00, czwartki 8.00 – 20.00, piątki 8.00 – 17.00. Rejestracja telefoniczna w godzinach pracy poradni 32 415 38 35.
Najnowsze komentarze