Wierzę i teraz już się nie boję
Niedawno wpadła mi do rąk stara widokówka wysłana jeszcze na mój adres starowiejski, a więc nieomal pięćdziesiąt lat temu; „Pozdrawiam z morze! Pływać lubię. Góry chodzi nie lubię – Roma”. Styl i gramatyka osób niesłyszących, którzy ustawiają pojęcia obok siebie jak przedmioty. Przypominam sobie, że napisała te słowa przekornie, była bowiem krótko przed wyjazdem nad morzem na pielgrzymce głuchych na Górze św. Anny i strasznie narzekała, gdy musiała iść piechotą z powrotem w dół do Zdzieszowic. „Mama, nogi bolą!” – jęczała co kilka metrów. Za to w pływaniu była dobra, należała do drużyny szkolnej i była często wysyłana na zawody.
Romę przyprowadziła do mnie kiedyś matka, pani Stanisława. Należała do parafii św. Mikołaja na Starej Wsi i wiedziała o mnie, że nie tylko jestem wikariuszem, ale też duszpasterzem niesłyszących. Romę przyprowadziła do mnie, bo chciała, abym ją przygotował do I Komunii św. Zasadniczo takie kursy przygotowawcze dla dzieci niesłyszących odbywały się na Górze św. Anny. Nie było wtedy religii w szkołach, a dla nas, księży jakikolwiek kontakt z dziećmi w szkole był niemożliwy, więc każdego roku na początku wakacji gromadziliśmy na Górze św. Anny drugą klasę i przez trzy tygodnie trwała katechizacja zaczynająca się od kreślenia znaku krzyża na sobie, aż po sposób spowiadania się i przyjmowania Komunii św. Wspominam te czasy bardzo mile: staraliśmy się łączyć naukę z zabawami i spacerami po pięknej naszej świętej śląskiej górze. Zwykle uroczystość Pierwszej Komunii św. odbywała się w święto narodowe, obchodzone wtedy 22 lipca; rodzice mieli wolny dzień i mogli swobodnie przybyć, a na Górze św. Anny nie było wielkiego tłoku pielgrzymów.
U Romy był jednak dodatkowy problem: ojciec był milicjantem. Na pewno nie był wrogiem religii i Kościoła, ale posady utracić nie chciał, a do wczesnej emerytury brakowało mu tylko kilka lat. Roma przychodziła więc na naukę religii do mnie prywatnie na plebanię. Miała blisko; zwykle było to w późne popołudnie, gdy inne dzieci opuszczały salkę. Patrzyły zdziwione na dziewczynkę, która nic nie mówiła, jednak szybko pojęły, że jest niesłysząca, gdyż takie osoby w Raciborzu można spotkać często.
Matka Romy zwierzyła mi się kiedyś ze swego życia. Wyszła za mąż w lekko posuniętym wieku. Po roku, ku radości jej i męża, urodziła córkę. Jednak po kilku tygodniach zauważyli, że dziewczynka nie reaguje na dźwięki; coś spada z trzaskiem na ziemię – a dziecko nie odwraca głowy; mama mówi do niej z boku – a córka patrzy przed siebie lub w sufit. Zaczęło się rozpaczliwe chodzenie po lekarzach i błaganie o pomoc. Ci zwodzą, obiecują pomoc, ale słuch się nie poprawia. Powstaje też pytanie o przyczynę, bo ani w jej rodzinie, ani męża nie było inwalidy słuchu; dziewczynka też nie chorowała na zapalenie opon mózgowych – częstą przyczynę głuchoty, lub jakąś chorobę uszu. Pewien doktor wpadł jednak na trop:
– Czy pani choruje?
– Leczę się na reumatyzm.
– Bierze pani lekarstwa?
– Muszę brać, mam silne bóle.
– W czasie ciąży brała pani lekarstwa?
– Nikt mnie przestrzegał.
– No to mamy przyczynę!
Roma była jedynym ich dzieckiem, namiętnie kochanym. Dla niej rodzice byli gotowi uczynić wszystko. Zdaje się, że po to przeprowadzili się do Raciborza, by nie musiała mieszkać w internacie Ośrodka dla Niesłyszących.
Lubiła pływać. Nauczyciel zauważył u niej talent, dozował trening, zaliczył do drużyny szkoły, wysyłał na zawody. Stąd „lubię morze, nie lubię chodzi góry”.
Jedna sprawa różniła jej rodziców: on jako milicjant nie chodził do kościoła. Na pew
no nie był niewierzącym, a tym bardziej wrogiem Kościoła, ale nie chciał utracić pracy, ani dodatkowych przywilejów związanych z jego zawodem. Wewnętrznie był rozdwojony, że nie uczestniczył w tym, co dla drogich mu osób było najświętsze. Pani Stefania wspomniała kiedyś, że mąż wrócił z nocnego dyżuru i opowiadał, że od świtu ludzie układają barwne chodniki na Boże Ciało. Wybierała się właśnie z Romą do kościoła.
– Tobie nie żal, że sam posiedzisz w domu?
– Oj tak, smutno mi.
Przyszedł przełomowy rok 1981. Puste sklepy, strajki, demonstracje, policja w stałym pogotowiu. 13 grudnia ogłoszono stan wojenny, milicja wkracza w akcję. Stanisław został wysłany do innego miasta poza Racibórz. Otrzymał kilka adresów, by internował działaczy Solidarności. Na szczęście do tej brudnej roboty nie był sam. Stał raczej z boku i z kamienną twarzą obserwował jak z domów o świ
cie wyrywano mężów i ojców i odprowadzono w nieznane. Czuł się okropnie; wiedział, że ci ludzie nic nie zbroili, zaś oni, milicjanci, byli zasadniczo po to, by chronić domy od rozbójników, a teraz sami stali się włamywaczami i uprowadzali ludzi. I to tuż przed Bożym Narodzeniem!
Na szczęście, jako ojciec rodziny, dostał urlop na święta i mógł się na jakiś czas uwolnić od okropnych dla niego rozkazów.
Gdy wysiadł na dworcu w Raciborzu zastał ludzi spieszących na ostatnie roraty. Odruchowo szedł z nimi do kościoła i stanął z tyłu. Po chwili zauważył, że właściwiej jest w kolejce do konfesjonału. „Teraz albo nigdy”, rzekł sobie, albo ktoś mu to podszepnął? Miał duchowego kaca i musiał się wyżalić. Gorączkowo starał się sobie przypomnieć, co trzeba powiedzieć przy spowiedzi, przypomniały mu się stare formuły. Gdy uklęknął zaczął: „moja ostatnia spowiedź była ...”, ale potem wylał całą na
gromadzoną gorycz, którą nosił w sobie: swój żal do Pana Boga i złość na siebie. Mówił o głuchym dziecku, o swoim stanowisku, że czuje się upokorzony, o swoim tchórzostwie do ujawnienia przekonań... Natrafił na mądrego kapłana, który go wysłuchał, zrozumiał, rozgrzeszył, stawiając mu pewne konieczne warunki.
„Tata jest!” – wykrzyknęła w domu Roma, gdy go zobaczyła i przytuliła się do niego. Żona objęła go ze łzami. Byli razem, w ciepłym mieszkaniu czuli się bezpieczni, odgrodzeni od niespokojnego na zewnątrz świata. Wigilijny stół łączył jak nigdy przedtem.
– Idę teraz z Romą na pasterkę – powiedziała żona przed północą.
– Idę z wami.
– Ty też? – dziwiła się – Nie boisz się?
Gdy potem dołączył do nich przy Komunii św. byli zaskoczeni jeszcze raz, radośnie zaskoczeni.
Odtąd nie martwił się, co o nim myślą i mówią w pracy. Zresztą atmosfera polityczna się zmieniła, restrykcje stanu wojennego stopniowo zelżały, a stosunek do Kościoła stał się bardziej tolerancyjny. Wkrótce zresztą przeszedł na emeryturę.
Pani Stefania kilka lat później umarła, jej choroba rozwijała się, a lekarstwa, coraz mocniejsze, też nie były bez ujemnych skutków.
Nieco później, gdy już byłem proboszczem, przyszła Roma z ojcem, aby się pożegnać. Przekazali mi kilka świętych obrazów ze swego mieszkania, bo zamierzali wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Tam mieli krewnych i tam spodziewał się tata, że dla Romy będą lepsze możliwości rozwoju. Kontakty się urwały.
Najnowsze komentarze