Poniedziałek, 6 maja 2024

imieniny: Judyty, Juranda, Benedykty

RSS

O wierze w Londynie – z Lublina. Cokolwiek świątecznie

19.12.2017 00:00 red

O wierze w Londynie – z Lublina. Cokolwiek świątecznie

Świątecznie, czyli refleksyjnie

Doniesiono mi, ku mojemu zdziwieniu, że w wydaniu NR z 5 grudnia ukazał się mój tekst pt. O wierze z Londynu, który napisałem, będąc w lipcu na kursie językowym w stolicy Wielkiej Brytanii. W tekście tym, jak mi się wydaje, przedstawiłem swoje raczej pozytywne refleksje odnośnie do wiary i religii katolickiej, z jakimi spotkałem się w metropolii położonej nad Tamizą. Ale zakończyłem ów tekst wyznaniem, w którym przyznałem, że wśród londyńskich katolików zauważyłem także pewne mankamenty, rzeczy, które mnie zaniepokoiły – jednakże wątku tego tam nie rozwinąłem.

Zaanonsowany wtedy wątek chciałbym podjąć tym razem. Proszę pozwolić mi zaznaczyć: na prośbę redakcji NR – ponieważ tematu takiego na okoliczność świąt sam z siebie chyba bym nie podjął. Nie podjąłbym tematu tego, bo wydaje mi się on mało pocieszający, mało nadziei dający, czym powinien jednak, uważam, charakteryzować się temat brany na warsztat w związku z Bożym Narodzeniem. Aczkolwiek – tu odzywa się dusza moja filozoficzna – jeśli zgodzimy się, że jako świąteczne będziemy rozumieli, szeroko, to wszystko, co skłania, inspiruje do refleksji, namysłu, zastanowienia się, to wówczas można się zgodzić i co do tego, że tekst niniejszy jest tekstem świątecznym.

Kościół katolicki a niektórzy katolicy

A zatem – pytanie: cóż niepokojącego zaobserwowałem pośród katolików, jakich spotkałem w czasie swojego wakacyjnego pobytu w Londynie? Pytanie to jest w gruncie rzeczy trudne i, szczerze przyznaję, długo zastanawiałem się nad odpowiedzią na nie, rozważając rozmaite strategie, jakie ewentualnie mógłbym w swojej odpowiedzi przyjąć. Ostatecznie, choć nie bez pewnych obiekcji, rzec pragnę tak – wskażę kwestię jedną tylko, lecz dość fundamentalną: zaniepokoiło mnie u londyńskich katolików ich podejście do nauki Kościoła. Mówiąc precyzyjniej: zaniepokoił mnie ich stosunek do nauki moralnej, do etyki Kościoła.

Jakie, w moim odczuciu, jest to ich podejście do zasad moralnych głoszonych przez wspólnotę wyznawców Jezusa Chrystusa, a więc do przykazań oraz do formułowanych przez urząd nauczycielski Kościoła poszczególnych ich uściśleń? Ano określiłbym je mianem swobodnego, luźnego. Katolicy londyńscy, by ująć sprawę pozytywniej, mają, w moim przynajmniej przekonaniu, wiele swoistej wolności czy dystansu w odnoszeniu katolickich reguł etycznych do ludzkiego postępowania, do ludzkich decyzji i czynów i, w związku z tym, do ferowania moralnych, czyli kategoryzujących, klasyfikujących albo jako dobre, albo jako złe, wyroków. Mówiąc jeszcze inaczej, najprościej może: raczej niechętnie nazywają oni czy to grzechem, czy, szerzej, złem, a co za tym idzie, jak mniemam, raczej niechętnie uznają oni czy to za grzech, czy za zło to, co za grzech, za zło uważa katolicka doktryna i czego uznania za grzech vel zło domaga się od katolika jego eklezjalna wspólnota. Otóż są katolicy londyńscy, na ile dali mi się poznać, w rozmowach przede wszystkim, naturalnie, w rozmowach nie na rozważany temat prowadzonych, dosyć niezależni od rozstrzygnięć katolickiej teologii moralnej. Oczywiście, nie wszyscy i nie zawsze – chcę tu uchwycić jedynie ogólną u nich zaobserwowaną tendencję.

Problemy przyszłe

Doskonale jestem świadom tego, że swoje przekonanie dotyczące stosunku katolików londyńskich do doktryny etycznej Kościoła katolickiego opieram na słabych, wiele do życzenia pozostawiających podstawach. Byłem przecież w angielskiej stolicy przez cztery zaledwie tygodnie, byłem tam zaledwie w jednej parafii, zdradzili mi tam swoje poglądy teologiczne zaledwie dwaj księża, rozmawiałem tam z ludźmi zaledwie komunikatywnym angielskim, który mógł nie pozwolić im wzbić się na wyżyny duchowej subtelności, którym nie potrafili wysłowić religijnych niuansów. Bardzo tedy prawdopodobne, że swój sąd o, jak go określiłem, luźnym podejściu katolików z Londynu do nauki moralnej Kościoła wyprowadzam przedwcześnie, zbyt pochopnie, nie mając dostatecznie uzasadnionych przesłanek – popełniając tym samym błąd metodologiczny. Niewykluczone, że tak właśnie jest. Tym niemniej intuicja podpowiada mi jednak zgoła co innego: że mianowicie mój wniosek jest poprawny.

Intuicja ta staje się u mnie tym silniejsza, kiedy pomnę, że problem, o którym piszę tu w kontekście katolicyzmu angielskiego, obecny jest bodaj na całym Zachodzie. A także, jak mi się zdaje, u nas, w Polsce. Jakkolwiek u nas problem ten – jeszcze – nie jest rozprzestrzeniony i nie ma takich rozmiarów jak na Zachodzie: uwidacznia się on najbardziej póki co w wielkich miastach. Kiedy rozmawiałem z panem Mariuszem Weidnerem w sprawie niniejszego tekstu, spytałem go, dlaczego miałby on być poświęcony temu, co niepokojącego zauważyłem u Anglików – bo, szczerze mówiąc, nie przepadam za dzieleniem się uwagami krytycznymi, negatywnymi. Pan Mariusz odparł mi: „No bo chyba i u nas wszystko to niedługo będzie”. Racja, panie Mariuszu, religijne problemy londyńskie, na londyńską skalę, to nasza przyszłość. I to raczej bliższa niż dalsza.

Rozumiem i nie rozumiem zarazem

Rzecz, którą tutaj staram się rozważać, jest bez wątpienia niełatwa i delikatna. Wszelako jest wieloaspektowa i emocjonalnie uwikłana. Atoli stanowi ona, jak mniemam, jeden z najważniejszych problemów, jakie trapią Kościół od wewnątrz i z którymi Kościół katolicki musi się czym prędzej zmierzyć. Mnie samego rzecz owa wprawia w wielkie zakłopotanie. Z jednej strony bowiem wydaje mi się, że londyńskich katolików i katolików na całej ziemi im pod interesującym nas tu względem podobnych rozumiem. Z drugiej zaś strony trudno mi, jako katolickiemu duchownemu, poczuwającemu się do odpowiedzialności za powierzonych sobie wiernych, ich myśleniu dać placet, na ich myślenie przystać, na ich myślenie się zgodzić.

Rozumiem, powiadam. Niektórzy katolicy nie zgadzają się z postrzeganiem niektórych czynów tak, jak postrzega je Kościół, inaczej je oceniają. I podczas kiedy dawniej do tego swojego wartościowania odmiennego od wartościowania Kościoła się nie przyznawali, dziś w sposób jawny, głośno je wyrażają. Bo i czemuż by wyrażać tego nie mieli? Czyż mają żyć w zakłamaniu, skoro do słuszności swojego poglądu na sprawę głęboko są przekonani? Wszystko to rozumiem. Możliwe, że działa tutaj mechanizm resentymentu: co poniektórzy członkowie Kościoła katolickiego nie mogą, nie są w stanie czy nie chcą żyć tak, jak wymaga tego od nich Kościół, więc zaczynają inaczej oceniać to, co w określony sposób ocenia Kościół. Poza tym są pewne prawidła ewolucji kultury, o których nie można zapominać. Jak wyjaśnia Nina Witoszek (Tygodnik Powszechny, nr 51 – 52/2017, s. 65), profesor historii kultury na Uniwersytecie w Oslo, w rozwoju kultury pewne dogmaty, które należy tu chyba rozumieć jako zasady i principia, rozrzedzają się. Coś podobnego, o ile pamięć mnie nie myli, stwierdzają Stanisław Obirek i Zygmunt Bauman w rozmowie poświęconej m.in. zagadnieniu religii (O Bogu i człowieku. Rozmowy, Kraków 2013). Więc raz jeszcze powiem: rozumiem.

I zarazem, paradoksalnie, jak to zadeklarowałem, trudno mi katolików luźno podchodzących do moralnej doktryny Kościoła zrozumieć. Przede wszystkim chyba dlatego, że mam do nich żal – za to, że nie są dostatecznie otwarci na to, co głosi Kościół, że nie podejmują wysiłku, aby stanowisko Kościoła poznać i aby uważnie wsłuchać się w argumenty przez Kościół podawane. A ten mój żal jest tym większy, im bardziej umacnia się moje przekonanie, że doktryna katolicka, cała, w tym zatem i ta etyczna, jest, owszem, trudna, ale bardzo wyważona, konsekwentna, dopracowana – po prostu doba.

Bóg i zło czyniący

W końcu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cały problem sprowadza się do swoistego rodzaju niechęci. Mianowicie do niechęci uznania przez niektórych katolików – przez niektórych z nas, gdzie bądź żyjących i funkcjonujących – prawdy o własnej złości i grzeszności, o własnych pomyłkach, błędach, o własnych haniebnych czynach. I bardzo mnie to, muszę przyznać, dziwi. Bo jak dla mnie, to przyjęcie, zaakceptowanie prawdy o tym, że jest się słabym, złym, grzesznym, błądzącym, jest absolutnie wyzwalające. Czyż, rzeczywiście, lepsza jest słodka iluzja niż gorzka prawda? Jakkolwiek znowuż prawda o naszej złości to nie jest cała prawda o nas…

Dziwię się tym bardziej, że my, katolicy – tu już pozwolę sobie rzec ogólnie – wypieramy prawdę o naszej ciemniej stronie, bo przecież Bóg wyraźnie nam objawił, że kocha przede wszystkim grzeszników, że chce być blisko przede wszystkim tych, którzy zło czynią. Przyszedł wszak – i przychodzi – nie po to, by być z tymi, którzy dobrze żyją, którzy są doskonali, ale z tymi, którzy żyją źle, którzy, pogrążeni w nędzy duchowej, potrzebują lekarza, uzdrowiciela. Jeśli przeto my, ludzie wiary, ludzie Kościoła, odrzucamy prawdę o swojej grzeszności, to czyż nie odrzucamy zarazem możliwości spotkania się z Bogiem właśnie w obszarze naszego zła, naszego grzechu? Czyż nie marnujemy w ten sposób wielkiej szansy, jaką daje nam Bóg – ten, który w Dzieciątku Jezus wybrał na miejsce swojego urodzenia nędzną szopinę betlejemską?

ks. Łukasz Libowski

  • Numer: 51/52 (1331/1332)
  • Data wydania: 19.12.17
Czytaj e-gazetę