Duszpasterz zagubionych
Ci, którzy opowiadali mi o ks. Jerzym Genserze mówili, że był święty za życia. Sam zmagając się wielokrotnie z chorobą zawsze znajdował w sobie jeszcze siłę, by pomagać innym. Tysiące ludzi o zwichniętych życiorysach, którzy spotkali go na swojej drodze mogą mówić o cudzie. To on im uświadamiał, że jeśli nie mają niczego oprócz ciężkich sumień, to są bogaci w nieśmiertelną duszę.
Jak Jerzyk podbijał serca darczyńców
Z rodzinnego domu Jerzy Genser wyniósł dwie cechy: wiarę i charakterystyczny dla górali upór. Towarzyszyły mu przez całe życie i dzięki nim mógł z właściwą sobie determinacją realizować to, co dla wielu innych byłoby niemożliwe. Przyszedł na świat 17 lutego 1929 roku w Żywcu w rodzinie cukierników i od początku traktowany był jak słodki rodzynek między dwiema siostrami – Marią i Janiną. Bystry i przebojowy chłopczyk stał się też ulubieńcem zakonnic prowadzących ochronkę. Obsadzały go w różnych rolach we wszystkich przedstawieniach, bo za każdym razem podbijał serca publiczności. Nic więc dziwnego, że podczas kwestowania do sakiewki małego Jerzyka wpadało najwięcej pieniędzy. – Pamiętam, że kiedyś po jasełkach zakonnice siłą musiały odbierać mu woreczek z pieniędzmi, bo go nie chciał oddać. Był tym faktem tak rozgoryczony, że poszedł tego dnia spać w przebraniu pastuszka i z przyklejoną brodą – opowiada siostra ks. Jerzego, Janina Nalepka.
Z tego okresu pochodzi też krążąca w rodzinie Genserów anegdota. Przed wojną w Żywcu mieszkało bardzo dużo Żydów. Ubierali się w charakterystyczne długie czarne płaszcze i nosili na głowie kapelusze. – Brat podszedł kiedyś do jednego z nich, długo mu się przyglądał i w końcu spytał: Pan jest ksiądz czy Żyd? Ksiądz – odpowiedział Żyd. A to niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Dobrze, że nie Żyd, bo oni zabijają dzieci i robią z ich krwi macę – odpowiedział mały Jerzy. Śmiali się z tego wszyscy sąsiedzi – wspomina pani Janina.
Rodzina Genserów była bardzo religijna. Nic więc dziwnego, że świat małego Jerzego kręcił się wokół kościoła. – Brat nigdy nie był ministrantem, ale pamiętam, że już jako 5– czy 6–latek bawił się często w odprawianie w domu mszy. Robił ołtarz, na stolik kładł ręcznik i musiałyśmy go z siostrą całować po rękach, bo mówił, że jest księdzem – opowiada siostra księdza. Jerzy skończył w Żywcu cztery klasy szkoły podstawowej. Ponieważ dom, w którym mieszkali Genserowie został zbombardowany, rodzina postanowiła przenieść się do siostry ojca. I tak zaraz po wojnie trafili do Gliwic.
Z cukierni do seminarium
Łukasz Genser pracował w Gliwicach w cukierni, a Jerzy, po skończonej szkole podstawowej, postanowił iść w ślady ojca i wybrał szkołę zawodową. Uczył się w niej razem z późniejszym ks. Ludwikiem Dziechem. Po szkole przez pewien czas pracował w cukierni w Bielsku, a wszyscy domownicy podziwiali jego talenty kulinarne. – Potrafił upiec naprawdę wszystko, a torty bakaliowe w jego wykonaniu były nie do powtórzenia. Widząc jaki jest zdolny, chciałam nawet otworzyć własną cukiernię, ale brat miał już zupełnie inne plany na przyszłość – relacjonuje Janina Nalepka. Postanowił, że będzie się dalej uczyć. Wybrał szkołę handlową w Gliwicach. Nauczyciele chwalili jego pracowitość, a rodziców cieszyły świadectwa z paskiem i to, że jeszcze miał czas na udzielanie korepetycji. Po maturze obudziło się w Jerzym prawdziwe powołanie. – Odwiedził nas kiedyś redemptorysta z kościoła Podwyższenia Krzyża Świętego w Gliwicach i długo rozmawiał z bratem. Po tej rozmowie Jerzy zakomunikował nam, że idzie do klasztoru. To było dla nas ogromne zaskoczenie – opowiada siostra księdza. – Szczególnie rozpaczała mama, która bała się, że takie klasztorne odosobnienie źle wpłynie na zdrowie brata – dodaje pani Janina. Po kilku miesiącach, za namową matki, Jerzy wybrał seminarium w Nysie, gdzie 19 czerwca 1955 roku został wyświęcony.
Poza wiarą niewiele do życia potrzeba
Pierwszy duszpasterski sukces zdarzył się młodemu ks. Genserowi w parafii św. Michała w Prudniku, gdzie trafił zaraz po wyświęceniu jako wikariusz. Udało mu się tam zjednoczyć w wierze i połączyć pewną rodzinę. – Był tak szczęśliwy, że za każdym razem, kiedy przejeżdżaliśmy przez Prudnik, ze wzruszeniem wspominał o tym zdarzeniu – opowiada siostra Janina.
Kiedy w 1960 roku skończył studia na kierunku teologia życia wewnętrznego na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, zaproponowano mu funkcję wykładowcy w Wyższym Seminarium Duchownym w Nysie. Przez siedemnaście lat uczył tam ascetyki. – Brat, poza wykładami pisał pracę doktorską na temat ks. Bojanowskiego, której nie udało mu się jednak ukończyć – mówi pani Janina. Pracę w seminarium łączył z posługą duszpasterską w Ścinawie i Prusinowicach. Był proboszczem Parafii św. Augustyna w Kostowie (1967 – 1979) oraz proboszczem w Szymiszowie (1979 – 1984), gdzie wsławił się jako inspirator budowy kościoła. Pomagał też w tamtejszym domu pomocy społecznej, gdzie na co dzień przebywało ok. 120 pensjonariuszy o różnym stopniu niepełnosprawności. – Za pieniądze, które tam otrzymywał wynajmował autokar i organizował nam bezpłatne pielgrzymki na Jasną Górę i do Wambierzyc – opowiada Hildegarda Materla, która była w tym czasie naczelnikiem poczty w Szymiszowie. Mieszkańcy do dziś wspominają ks. Gensera jak chodził otoczony wianuszkiem dzieci, dla których w kieszeniach zawsze nosił cukierki. – Tak bezinteresownego księdza jak on już nigdy nie spotkałam. Kiedy zamawialiśmy msze św. w intencji, nigdy nie brał od nas pieniędzy. Co więcej, część swojego prywatnego majątku oddał na budowę nowego kościoła – dodaje pani Hildegarda.
Liczne problemy związane z budową świątyni doprowadziły ks. Jerzego do depresji, którą leczył w szpitalu w Opolu. – Pojechałam do Szymiszowa, żeby spakować jego rzeczy. Niewiele tego było, bo on nigdy nie przywiązywał do tego, co materialne żadnego znaczenia. Zależało mu tylko na czaszce zakonnika, którą mu podarował ks. Jerzy Patalon. Ona mu towarzyszyła przez całe życie, choć u wielu wzbudzała strach – wspomina Janina Nalepka.
Po wyjściu ze szpitala roczną rekonwalescencję odbywał jako kapelan sióstr franciszkanek w domu opieki dla ludzi starszych w Dobrzyniu Wielkim. Odwiedzali go tu często parafianie z Szymiszowa, którym trudno się było pogodzić z odejściem ukochanego proboszcza. To stąd trafił w 1985 roku do Gamowa, gdzie po odejściu ks. Pawła Gawrona na emeryturę zwolniło się miejsce u św. Anny. – Przyjechał do mnie nim zdecydował się objąć probostwo, żeby zapytać o radę. Znaliśmy się jeszcze z seminarium w Nysie, a wkrótce miałem zostać jego sąsiadem. Powiedziałem mu, że to bardzo dobra parafia, o której jeszcze przed wojną mówiło się święty Gamów – wspomina przyjaciel księdza i ówczesny proboszcz w Modzurowie ks. Józef Krzeptowski. W małej wiejskiej parafii, ks. Genser chciał znaleźć spokój po przebytej chorobie. Kto go jednak znał, wiedział że bez nowych wyzwań nie potrafił żyć.
Wakacje z Bogiem
26 sierpnia 1985 roku parafia św. Anny w Gamowie powitała swojego nowego proboszcza. Skromny i niepozorny ksiądz szybko zdobył serca parafian pięknymi i długimi kazaniami oraz niezwykłą pracowitością. – Z początku ludzie nie byli zadowoleni z takich długich kazań, ale wkrótce się przyzwyczaili. On się do nich nigdy nie przygotowywał, bo jako wykładowca i specjalista od życia wewnętrznego miał wystarczającą wiedzę. Wszystko co głosił płynęło prosto z serca – podkreślał ks. Józef Krzeptowski. – Z jego mądrych kazań każdy mógł wyciągnąć coś dla siebie. To był bardzo uduchowiony kapłan, który potrafił przyciągnąć do siebie wiernych. Nasza rodzina bardzo dużo księdzu Jerzemu zawdzięcza. Dzięki niemu mój syn, który zaczynał jako ministrant teraz jest księdzem a córka, która chciała być fryzjerką, za jego namową skończyła studia i została katechetką – opowiada Paweł Komorek, który był członkiem zarządu Schroniska św. Alberta. Gospodyni księdza, Gertruda Nowak dodaje, że miał w sobie dużo współczucia i troski o innych, zawsze pamiętał o chorych parafianach, których odwiedzał co dwa tygodnie.
Pierwszym zadaniem proboszcza było dokończenie budowy nowej plebanii. Kiedy się z tym uporał, zajął się budynkiem starego probostwa. Opustoszała plebania już w wakacje 1986 roku zapełniła się dziećmi. – Szukaliśmy lokum dla organizowanych przez ruch Maitri „Wakacji z Bogiem” i dowiedziałem się, że w Gamowie jest wolna stara plebania. Tak trafiłem do ks. Gensera, który zaskoczył mnie dużą otwartością – opowiada Ryszard Frączek, organizator akcji. Dzięki ogromnemu zaangażowaniu ks. Jerzego, w przedsięwzięcie włączyła się cała parafia. – Do tego pierwszego wyjazdu podeszliśmy bardzo spontanicznie. Planowaliśmy wakacje dla 80 dzieci, a przyjechało ich z całej Polski 150. Na szczęście ksiądz załatwił dwa dodatkowe domy, gdzie umieściliśmy część dzieci – wspomina pan Ryszard. Organizacyjnie było to jednak nie lada wyzwanie. Wolontariusze sami przygotowali budynek plebanii, zrobili łóżka, a kiedy sanepid uznał, że woda w starym probostwie nie nadaje się do picia, w ciągu jednej nocy poprowadzili wodociąg. – Ksiądz dał nam wolną rękę, ale bardzo pomagał. Prowadził msze św. dla dzieci, jeździł z nami na wycieczki i aktywizował swoich parafian – mówi Ryszard Frączek. A chętnych do pomocy nie brakowało. Rolnicy z okolicznych wsi przywozili tyle żywności, że w pewnym momencie zaczęła się masowa produkcja kapusty kiszonej i przecierów pomidorowych.
Po kilku latach stare probostwo przestało już spełniać wymogi nakładane na organizatorów wakacji dla dzieci. Został jednak odnowiony budynek i wyposażenie, które ruch Maitri przekazał parafii.
Wtedy ks. Jerzy wpadł na pomysł stworzenia schroniska dla bezdomnych mężczyzn im. Brata Alberta.
Dom otwarty na ludzką niedolę
W październiku 1990 roku do schroniska trafili pierwsi bezdomni. Wieść o księdzu, który pomaga ludziom o zwichniętych życiorysach szybko się rozeszła. – Dla mieszkańców Gamowa pensjonariusze schroniska nie byli żadnym ciężarem. Ksiądz starał się o wszystko u sponsorów. Zdobywał jedzenie, środki czystości, ubrania i opał na zimę – opowiada Paweł Komorek, członek zarządu Schroniska Św. Alberta. – Zawsze czekał na ostatni autobus, który przyjeżdżał do Gamowa po 23.00. Musiał sprawdzić, czy czasem ktoś nie przyjechał do schroniska – wspomina gospodyni księdza. A trafiali tu różni ludzie. Był malarz, który odnowił wnętrze kościoła, cieśla, który postawił rusztowania i palacz, który był odpowiedzialny za ogrzewanie. Szczególną troską obdarzał ks. Jerzy niezwykle uzdolnionego artystycznie Macieja Kierę, który malował ikony. Wspierał go duchowo i zachęcał do rozwijania talentu. Zorganizował mu nawet w schronisku wystawę prac. Przypadek Macieja Kiery jest żywym przykładem na to, że darowanym dobrem człowiek chętniej się dzieli. Cały artystyczny dorobek swojego życia Kiera podarował Wiejskiemu Domowi Kultury w Gorzycach.
W ciągu sześciu lat funkcjonowania schroniska przewinęło się przez nie ponad cztery tysiące mężczyzn. Niektórzy wracali po kilkanaście razy. Nie dla wszystkich można było znaleźć pracę, ale wszyscy musieli pomagać w codziennym życiu. Prali, gotowali i robili porządki. – Dokładnie pamiętam, kiedy trafiłem do schroniska. Razem z kolegą, z którym pracowałem na budowie w Poznaniu wyjechaliśmy w dzień, gdy był mecz Polska – Anglia. O 1.00 w nocy dotarliśmy na stację w Raciborzu i stamtąd na piechotę szliśmy do Gamo
wa. To był 14 listopada 1991 roku – opowiada Czesław Krzyżaniak, któremu udało się wyjść z bezdomności. – Kiedy przebywałem w schronisku, było nas około trzydziestu. Dzień zaczynaliśmy od mszy św., z której zwolnieni byli ci, którzy wcześnie rano zaczynali pracę. Reszta zajmowała się porządkami wokół kościoła i na cmentarzu – wspomina pan Czesław. Ksiądz często wieczorami zapraszał pensjonariuszy do siebie na wspólne oglądanie filmów. – To były filmy o tematyce religijnej. Ksiądz miał dużo kaset video z nagraniami z pielgrzymki Jana Pawła II – wspomina pani Gertruda.
W artykule o schronisku, który ukazał się w „Nowinach Raciborskich” w 1996 roku ks. Genser zwierzał się: – Wielu nocy nie przespałem. Ludzie byli różni. Nadużywali mojego zaufania. Dużo kłopotów miałem z opiekunami. Zamiast mi pomagać wręcz mi szkodzili. Teraz, po tylu doświadczeniach, stałem się nie tylko opiekunem. Organizuję życie na schronisku. Wziąłem wszystko w garść. Jestem zaopatrzeniowcem, magazynierem, kierownikiem kuchni – mówił dziennikarce „Nowin Raciborskich”. Praca była bowiem ciężka i wiele razy zdarzało się, że wolontariusze po prostu uciekali ze schroniska zostawiając ks. Gensera samego. Na takie zastępstwo za opiekuna, który jak się później okazało, już nie wrócił, trafił tu Zenon Kołodziejski. – Z Raciborza codziennie przyjeżdżało do nas około 50 biednych ludzi, których karmiliśmy. Dostawali też zawsze jakąś żywność na drogę i zapomogę. Niektórzy naprawdę potrzebowali pomocy, ale wielu po prostu księdza wykorzystywało i przeznaczało pieniądze na alkohol – wspomina pan Zenon.
Ks. Jerzy miał bowiem do ludzi bezgraniczne zaufanie. Zawsze uważał, że dobrocią można wiele zdziałać. Dawał łóżko, ubierał, żywił, leczył i wspierał duchowo. Schronisko miało teoretycznie 20 miejsc, ale ks. Genser nigdy nikomu nie odmówił pomocy. – Zimą, a w szczególności przed świętami, mieliśmy prawdziwy szczyt. Liczba mężczyzn dochodziła nawet do sześćdziesięciu. Rozkładaliśmy im wtedy materace na korytarzach, upychaliśmy gdzie się dało, bo ksiądz nad każdym się ulitował – wspomina Paweł Komorek.
Zawsze jest jakiś potrzebujący
W pomoc dla schroniska zaangażowana była cała rodzina księdza Jerzego. Często przyjeżdżała mama, która zresztą w Gamowie zmarła. Starsza siostra Maria, która wcześniej pracowała w biurze rachunkowym, prowadziła księgowość. I choć Stowarzyszenie Św. Brata Alberta wypłacało jej za to pieniądze, nie było mowy o tym, by mogła je dla siebie zostawić. Ks. Jerzy uważał bowiem, że wszystkim należy się dzielić z bezdomnymi. Pieniądze były więc co miesiąc odkładane i zakupiono za nie później dla schroniska starego fiata 126p. – Gdy brat przechodził na emeryturę znalazłam na ten samochód kupca – opowiada siostra księdza, Janina Nalepka. – Przyjechaliśmy do Gamowa, żeby podpisać umowę i okazało się, że malucha już nie ma, bo go podarował jakiemuś potrzebującemu – dodaje. Taki właśnie był ks. Jerzy. Oddałby ostatnią koszulę gdyby tylko uznał, że ktoś jej bardziej potrzebuje. – Zawsze chodził tak biednie ubrany, więc na urodziny złożyliśmy się na wspólny prezent i kupiliśmy mu kożuszek. Na drugi dzień w kożuszku chodził już jeden z bezdomnych – wspomina pani Janina, która razem z mężem co weekend przyjeżdżała do Gamowa. Przewozili i rozładowywali towary, które w ciągu tygodnia udawało się ks. Jerzemu załatwić u sponsorów. Wiele osób bezinteresownie pomagało. Gospodarze, u których pracowali bezdomni płacili im za to warzywami i owocami. W kopalniach ksiądz załatwiał opał na zimę, a do piekarzy jeździł po czerstwy chleb, który nie nadawał się już do sprzedaży. Pomagały też duże zakłady pracy: ZPC Mieszko, Despol, Henkel. Andrzej Markowiak, który w tamtym czasie był kierownikiem „Rollandu”, jednego ze sponsorów schroniska, tak wspomina ks. Gensera: – Najpierw znałem go z opowiadań. Wyobrażałem sobie, że ktoś, kto wziął na swoje barki tyle przedsięwzięć musi być postawnym mężczyzną o tubalnym głosie. Tymczasem trafił do mnie niepozorny i bardzo skromny ksiądz, który cichym i łagodnym głosem prosił o wsparcie dla bezdomnych – opowiada. Była w nim jednak jakaś siła i charyzma, bo wszyscy, do których trafiał pomagali jego pensjonariuszom. – Kiedy schronisko zostało zlikwidowane i ks. Genser wyjechał do Nysy, bezdomni zaczęli przychodzić po pomoc do mnie – opowiada ks. Krzeptowski. – Zawsze dostali ode mnie parę złotych, choć nigdy nie miałem pewności na co je przeznaczą bo, podobnie jak ks. Jerzy, wierzę, że lepiej 99 razy pomylić się, niż odmówić jednemu potrzebującemu – dodaje ks. Józef.
Samotność doskwiera najbardziej
Prowadzenie schroniska wymagało nie tylko tężyzny fizycznej, ale i odporności psychicznej. Po sześciu latach zmagań ks. Genser czuł się już wyczerpany. Nie miał też wokół siebie nikogo, komu mógłby kontynuowanie swojej misji powierzyć. Tak zrodził się pomysł zamknięcia schroniska i przejścia na wcześniejszą emeryturę. W 1998 roku ks. Jerzy zamieszkał w Diecezjalnym Domu Księży Emerytów i Profesorów w Nysie. Od razu zaczął też służyć kapłańską opieką w schronisku dla bezdomnych w Bielicach. Samotność, ale przede wszystkim brak tego codziennego rytmu życia, do którego wcześniej przywykł sprawiły, że bardzo szybko zaczął żałować decyzji o opuszczeniu Gamowa. W ostatnim liście do swojej gospodyni Gertrudy Nowak pisał: „Jeszcze jeżdżę do schroniska, ale czuję się osłabiony na duszy i ciele. Męczą mnie wspomnienia nierozważnego kroku, że nie doceniłem środowiska i tak wielu zacnych parafian”… Odszedł 8 kwietnia
2003 roku. W ostatniej drodze na cmentarzu w Nysie żegnali go najbliżsi, przyjaciele, duchowni, mieszkańcy Szymiszowa i Gamowa. W swoim testamencie napisał: „Jestem prochem, ale w tym unicestwieniu odnajduję Boga”.
Katarzyna Gruchot
Ks. Jerzy Genser (1929 – 2003) proboszcz Parafii św. Anny w Gamowie, założyciel Schroniska dla Bezdomnych im. św. Alberta w Gamowie
Najnowsze komentarze