Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

Opłakiwałyśmy Ciebie na Twoim pogrzebie, a teraz stoisz tutaj z nami

31.10.2017 00:00 red.

Jakie to uczucie, kiedy rodzice grzebią, a następnie odbierają śmierci własnego syna, a potem on sam staje nad swoją mogiłą? – dowiadujemy się od 90-letniego Siegfrieda Jurczyka z Bolesławia, który wspomina swoje przeżycia z ostatnich miesięcy II wojny światowej.

Otóż jako 17-letni chłopak, na początku stycznia 1945 r. zostałem powołany do tzw. Arbeitsdienstu na terenie Czechosłowacji. Mundury były inne niż w Wehrmachcie, ale szkolenie miało charakter wojskowy. Trwało niecałe trzy miesiące i większość moich kolegów przeniesionych do Wehrmachtu, trafiło na front. Ja miałem szczęście pozostać w jednostce i czekać na nowych rekrutów. Do tego jednak nie doszło. Nasza jednostka musiała spakować cały swój inwentarz na wozy konne i wyruszyliśmy w świat. Dokąd? – wiedział tylko nasz dowódca. Dlaczego musieliśmy opuścić to miejsce, każdy mógł się domyślić. Zbliżały się wojska radzieckie. Nasza podróż konna nie trwała długo, ponieważ przejęła nas inna obca jednostka. Istniał wielki chaos i rozkazy wojskowe traciły na wartości.

Znalazła żołnierza i pochowała, jak syna

Moja matka wiedziała, że byłem gdzieś na terenie Czechosłowacji. Pewnego dnia, pod koniec kwietnia 1945 r. przyszła do niej – jeśli dobrze pamiętam – Rita Tront z wiadomością, że Siegfried leży zabity z ośmioma lub dwunastoma żołnierzami pod lasem w Piszczu, albo gdzieś tam w Czechach, za Bolesławiem. Matka razem z ciotką i wujkiem natychmiast pojechali we wskazane miejsce i zaraz odnaleźli wśród zabitych żołnierzy jednego tak podobnego do mnie, że nie mieli żadnej wątpliwości. W dodatku nie miał żadnych osobistych dokumentów, oprócz mojego Notizbloku (notatnika – przyp. red.) z pięknymi czerwonymi skórzanymi okładkami. Na pierwszej stronie znajdowała się moja osobista pieczątka (adres), którą dałem sobie zrobić będąc uczniem kupieckim u L. Ptaka w Tworkowie. Wpisane były tam wszystkie daty urodzinowe moich kolegów. Jak książeczka ta znalazła się u tego żołnierza, pozostanie wielką zagadką. Najprawdopodobniej był w naszym domu podczas frontu, spodobała mu się i ją zabrał. Moja matka przypuszczała, że miałem ją przy sobie. Zabrali więc żołnierza na wózek i przywieźli do domu. Jego podobieństwo do mnie było tak duże, że większość mieszkańców Bolesławia twierdziła, że to ja jestem, pomimo wielkiej rany na tylnej części głowy. (...) Jedyna osoba, 80-letnia pani Gaworek twierdziła, że to nie ja, ale któż słuchał starszego człowieka. Matka przygotowała wszystko do pogrzebu. W domu żołnierz został ubrany w mój najnowszy garnitur. Zamówiła u stolarza trumnę, a żeby ją zapłacić musiała ciężko pracować na polu u rolników. Pogrzeb odbył się 2 lub 3 maja 1945 r. (nie znam dokładnie dnia). Miał być bardzo uroczysty, brała w nim udział większość wioski, bo prawdopodobnie byłem lubiany w Bolesławiu. Szczególnie, że tak młody człowiek musiał stracić swoje życie.

Mój ojciec został przez władze radzieckie wywieziony aż na Ural. Ponieważ w wiosce każdy znał każdego, rówieśnik ojca Gerhard Tomaszek był świadkiem tego pogrzebu i kilka dni później został zabrany i najprawdopodobniej przez władze radzieckie wywieziony. To zdarzenie jak z bajki, ponieważ Gerhard Tomaszek spotkał się z moim ojcem w niewoli na Uralu lub za Uralem i opowiedział mu całą historię, która wydarzyła się w Bolesławiu.

Powojenna tułaczka

Jak już wspomniałem, przygarnęła nas inna niemiecka zmotoryzowana jednostka wojskowa i oddaliliśmy się, jak nam mówiono, od wojsk radzieckich w kierunku wojsk amerykańskich. Nie trwało to jednak długo, ponieważ w tym samym dniu, 9 maja zostaliśmy zatrzymani przez wojska radzieckie. Byliśmy bardzo zdziwieni, ponieważ żołnierze byli dla nas bardzo mili i serdeczni oraz mówili „Nach Hause, nach Hause” (do domu, do domu – przyp. red.), prowadząc całą hordę na olbrzymie pole (plantację). Tam czekaliśmy na dalsze rozkazy oraz co dalej z nami się stanie. W końcu maszerowaliśmy całymi kolumnami dalej przez Czechy, w kierunku Niemiec, pod opieką żołnierzy radzieckich. Po drodze dołączały do nas osoby prywatne, które wracały do swoich domów. W tym tumulcie spotkałem młodą dziewczynę z Krzyżanowic ze starszą siostrą i jej synem, który miał cztery lub pięć lat. Chodziłem z nią razem do szkoły zawodowej w Raciborzu, ale nazwiska już nie pamiętam. Po dwóch dniach zostaliśmy rozdzieleni. Wojsko osobno, cywile – osobno. One poszły prawdopodobnie w kierunku swojej ojczyzny, a nas prowadzono do lagru przejściowego, do niewoli na terenie Niemiec. (…) W niewoli byłem tylko trzy miesiące. Jak tam było, nie muszę opisywać. (…) Ale miałem też trochę szczęścia. Jedni zostali wywiezieni do Rosji, Polacy mogli wracać do swoich domów, a ja zostałem zwolniony ponieważ ciężko zachorowałem. Przy zwolnieniu nie mogłem podać mojego adresu w Bolesławiu, ponieważ mówiono nam, że to są tereny polskie. W tej sytuacji podałem adres mojego wujka w Berlinie, gdzie dotarłem po długich tarapatach. To szczęście nie trwało zbyt długo. Po miesiącu musiałem opuścić miasto, ponieważ nie byłem obywatelem Berlina. I tak wędrowałem od miasta do miasta, od wsi do wsi, aż wreszcie dotarłem do miejscowości Bockwitz (Saksonia), gdzie zamieszkałem w ładnym hotelu robotniczym, który należał do fabryki brykietów węgla brunatnego „Bubiak” w Mückenburgu. Tam też pracowałem.

Przywrócona nadzieja

Kontaktu z rodzinnym Bolesławiem nie miałem wówczas żadnego, ponieważ poczta jeszcze nie działała. Jak już wspominałem, byłem z tymi dwiema kobietami (z Krzyżanowic – przyp. red.) przez dwa dni, z myślą i nadzieją, że wrócę z nimi do domu. Ta radość i nadzieja nie trwały zbyt długo, ponieważ zostaliśmy rozdzieleni. (…) Szczęśliwie doszły lub dojechały do Krzyżanowic i nie czekając zbyt długo, zdecydowały się pojechać do Bolesławia, żeby przekazać mojej matce piękne pozdrowienia ode mnie. Mimo, że nie mieliśmy możliwości nawet się pożegnać. Nie trudno było znaleźć moją matkę w tak małej wiosce, jak Bolesław. Moja matka i siostry były bardzo zaskoczone, gdy obca dziewczyna przekazała pozdrowienia od Ziegfrieda. Moja matka zdziwiona i zarazem w szoku, powiedziała dziewczynie, że mnie pochowała i pokazała zdjęcie obramowane czarną opaską. Dziewczyna jej tłumaczyła, że byliśmy 12 lub 13 maja razem. Matka zaś ją przekonywała, że to musiała być pomyłka i ponownie pokazywała zdjęcie, pytając czy faktycznie była razem ze mną w tym czasie. Dziewczyna jednak zapewniała ją, że chodziliśmy razem do jednej szkoły zawodowej w Raciborzu. Matka nie wiedziała w co i komu ma wierzyć. Ponieważ ubrała żołnierzowi, myśląc o mnie najlepszy garnitur oraz pochowała w trumnie, na którą ciężko pracowała na polu u gospodarzy, ponieważ nie miała innych dochodów, ani pieniędzy. W końcu bardzo serdecznie podziękowała dziewczynie za radosne wiadomości i żyła nadzieją, że może się kiedyś taki cud stanie i pojawię się w domu. Nocy nie przespała i myślami była przy tym, co powiedziała jej młoda panienka. Im więcej rozmyślała, tym więcej rzeczy jej do głowy przychodziło, m.in. że miałem na prawym policzku Muttermal (znamię – przyp. red.), ale było już za późno, aby to sprawdzić.

Padli sobie w objęcia

Mój ojciec po ciężkiej chorobie, zwolniony z radzieckiej niewoli trafił do leśniczego w górach Harz. (…) Stamtąd wysłał list do brata w Berlinie z wiadomością, gdzie aktualnie się znajduje. Napisał mu, że jest strasznie załamany, że Siegfried, jedyny syn zginął pod koniec wojny. List mojego ojca bardzo zdziwił wujka, (…) przecież byłem u niego i miałem z nim kontakt. Napisał do mnie, opisując całą sytuację. Po otrzymaniu listu, nie czekając długo, wsiadłem do pociągu i pojechałem w góry Harz. Rano, ok. godz. 5.00 byłem na miejscu. Przedstawiłem się gospodarzowi i przeprosiłem za wczesną porę. Zapytałem czy u niego mieszka Franciszek Jurczyk i wyjaśniłem, że jestem jego synem. Zdziwił się, bo mieszkający u niego pan Jurczyk opowiadał mu, że jego jedyny syn zginął pod koniec wojny. (…) Nie namyślając się długo, zaprosił mnie do pokoju i zaproponował, że nic nie mówiąc ojcu, zawoła go pod pretekstem pomocy przy przekładaniu drewna. Mój ojciec był chętny i po chwili zszedł na dół. Gospodarz zaproponował, aby poczekał na niego i wskazał pokój, w którym się znajdowałem. Ojciec wchodząc, zobaczył mnie siedzącego na krześle. Zerwałem się i rzuciłem się mu w ramiona. Myślałem, że mnie udusi i zarazem ogarnął mnie strach, że dostanie zawału serca. Obaj płakaliśmy z radości, a ja czułem się w jego objęciach, jak w kleszczach. I tak wraz z gospodarzem spędziliśmy radośnie cały dzień na opowieściach. Wieczorem musieliśmy się rozstać. Byłem zmuszony opuścić ojca i wracać z powrotem, ponieważ czekała na mnie praca zawodowa. Po kilku dniach ojciec przyjechał do mnie, do Bockwitz. Chcieliśmy razem wrócić do Bolesławia, ale ciężko zachorowałem i lekarz nie pozwolił mi na tak daleką podróż, chyba że na własną odpowiedzialność. Ojciec na to się nie zgodził, ponieważ nie chciał drugi raz stracić syna, pojechał więc sam. Po niedługim czasie wybrałem się do polskiej ambasady, wyrobiłem sobie odpowiednie dokumenty i wróciłem do domu. Było to krótko przed Wszystkimi Świętymi w 1947 r. lub 1948 r. (…) Otóż, tak jak wszyscy inni, byłem na Wszystkich Świętych na cmentarzu, aby zapalić świeczki, również na własnym grobie. Wokół mnie, przy moim grobie, zgromadziło się wiele ludzi. Dziewczyny wspominały: – Myśmy Ciebie na twoim pogrzebie opłakiwały, a teraz stoisz tutaj z nami. Było to okropne, ale i wzruszające uczucie.

I tak pielęgnowaliśmy ten grób, przez lata, jak własny. Rodzice tego żołnierza, z pewnością czekali dzień za dniem, kiedy ich syn wróci, albo da o sobie znać. Może pytali siebie, co mogło się z nim stać? Zastanawiali się czy jest ranny, a może zabity, gdzie jest pogrzebany? Na pewno przechodziło tysiąc myśli przez ich głowy. Dla wszystkich rodziców wielką tragedią jest stracić syna na wojnie. A jeszcze gorzej nie wiedzieć gdzie jest i co się z nim stało. Ich ból byłby łatwiejszy do zniesienia, jakby się dowiedzieli, że został pochowany w porządnej trumnie, z księdzem, uroczyście na cmentarzu, a grób jego jest pięknie pielęgnowany. Jego rodzice z pewnością zmarli, nie dowiedziawszy się, gdzie spoczywa ich syn.

To wielkim skrócie tyle, co do mojego pomyłkowego i nieprzyjemnego dla moich rodziców, a szczególnie dla mojej matki pogrzebu. Tak, jak mój ojciec wziął z radością w ramiona mnie – zabitego i zmartwychwstałego syna, tak w moich ramionach na zawał serca zmarł mając 52 lata. To była dla naszej całej rodziny wielka tragedia, ale człowiek musi pogodzić się z losem i dalej żyć. W tym samym roku – 1949, rozpocząłem pracę w Domu Towarowym w Raciborzu, gdzie przepracowałem wiele lat na różnych stanowiskach, aż do emerytury.

(r)

  • Numer: 44 (1325)
  • Data wydania: 31.10.17
Czytaj e-gazetę