Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

Święci na co dzień

31.10.2017 00:00 red.

ks. Jan Szywalski przedstawia

„Verba docent, exempla trahunt – słowa pouczają, przykłady pociągają”. Dlatego w Kościele istnieje kult świętych: wystawia się ich na pokaz jako namacalne przykłady życia Ewangelią.

Są to nie tylko ci, którzy zostali ogłoszeni świętymi, ale często ludzie codziennego życia, żyjący Ewangelią. Obserwując życie niektórych z nich, słuchając zwierzeń, przyznajemy czasem w duchu: „My byśmy tak nie potrafili, na to my byśmy się nie zdobyli”. Budzi się w nas podziw z dozą zazdrości.

Johann Antony

Wracam wspomnieniami do roku 1980. Wielki kryzys gospodarczy, puste półki sklepowe, pieniądz bez wartości. W socjalistycznej Polsce formuje się Solidarność; coś groźnego wisi w powietrzu. Wydarzenia w Polsce z ogromną sympatią śledzi Zachód. Z Niemiec, a także z innych krajów przychodzi fala materialnej pomocy. Nasza parafia nawiązała kontakty z Gelsenkirchen; stamtąd przyjeżdżały całe ciężarówki z żywnością i ubraniami – choć przyznać trzeba, że najbardziej upragniona była kawa i czekolada. Zawiązały się kontakty międzyludzkie, które przetrwały długie lata. Pisał do mnie wtedy starszy pan, Johann Antony. Prosił, abym odszukał pewną rodzinę, u której stacjonował jako żołnierz Wehrmachtu w latach 1939–1940. Chciałby tej rodzinie pomóc, bo czuł się u nich dobrze, choć była wojna. Nie pamięta jednak nazwiska, wie tylko tyle, że dorastająca córka miała na imię Emilia, jej koleżanka Sabina, i że ktoś z rodziny był na robotach w Niemczech. Zapamiętał też „Kąty Denkowskie”, ale nie wie czy to było nazwisko czy miejscowość. Na szczegółowej mapie znalazłem Kąty Denkowskie, wieś koło Ostrowca Świętokrzyskiego, w pobliżu Kielc. Johannowi w dalekich Niemczech zdawało się, że dla mnie będzie to popołudniowa wycieczka, ale w ówczesnych warunkach miała to być daleka wyprawa. Na myśl mu nie przychodziło, że trzeba wpierw zdobyć benzynę!

Odstałem kilka godzin w kolejce na Placu Moniuszki i miałem pełny bak paliwa; do karnista na zapas nie dawano.

W kilka osób wybraliśmy się w daleką Polskę. Każdy odcinek z górki na luzie, by zaoszczędzić paliwo.

Późnym popołudniem dotarliśmy do Ostrowca Świętokrzyskiego. Pytamy o Kąty Denkowskie.

– Tej wioski już nie ma, postawiono tam hutę, pozostało tylko parę domów.

– Czy jest ktoś, który pamięta stare dzieje? Wskazano nam starego człowieka na skraju dawnej wsi. Opowiadamy mu całą historię Johanna Antonyego. Gdy wspominamy imiona Emilii i Sabiny, wtrąca:

– Sabina to moja córka, zaś Emilia mieszka niedaleko. Zajechaliśmy z nim pod jej dom. Znów opowiadamy historię o żołnierzu niemieckim, który stacjonował w ich domu 40 lat temu.

– To był Hans! – przypomina sobie zaraz. – Był szewcem. Siedział na swoim stołeczku i naprawiał buty żołnierzom, czasem i nam. Miał fotografię swej rodziny przed sobą, za którą bardzo tęsknił. Chodził z nami do kościoła i świętował wigilię. Czasem ostrzegał nas, gdy miały być łapanki na bydło dla wojska, tak, że zdążyliśmy je wygnać do lasu. Po pewnym czasie musiał ciągnąć z armią dalej na Wschód. Płakał bardzo, gdy się żegnał, bo sądził, że zginie i swej rodziny już nie zobaczy. Jednak przeżył! To nas cieszy, bo dobrym był człowiekiem”.

Po powrocie do Raciborza natychmiast napisałem do Johanna Antonyego i podałem adres pani Emilii. Posłał od razu paczkę do Ostrowca Świętokrzyskiego. Zawiązała się żywa łączność między rodziną pani Emilii i ich dawnym sublokatorem w niemieckim mundurze, ja zaś służyłem jako tłumacz ich korespondencji. Pamiętam, że ktoś z rodziny Emilii nie akceptował tej łączności ponad granice.

Z biegiem lat relacje naturalnie słabły. W 1989 r. wnuk pana Antonyego doniósł mi o jego śmierci. Na żałobnym obrazku, ale obok daty urodzenia (1910) i śmierci, cytowane były słowa św. Augustyna: „Niespokojne jest serce moje, póki nie spocznie w Tobie”, oraz krótka modlitwa o spokój jego duszy, do której w duszy się przyłączyłem.

Nie każdy Niemiec, nawet uczestnik ostatniej wojny był zbrodniarzem. Wielu z nich zachowało swe chrześcijańskie sumienie nakazujące: „Czyń dobro, zła unikaj”.

Peter – diakon – i Margaretha Schiller

Spotkałem ich w tym roku w Moguncji na zjeździe duchownych pochodzenia śląskiego. Urodzili się w Nysie, ale zaraz po wojnie wyjechali do Niemiec. Nawet nie wiem czy są rodzeństwem, czy małżeństwem. Peter jest diakonem, człowiekiem już starszym. Imponował mi pobożnością i pogodą ducha. Do głębi wzruszyła mnie jego opowieść o dwóch swoich adoptowanych synach.

– Są dziećmi Rumunów, ściślej: Romów. Rodzice starszego ucięli chłopcu rękę, żeby budzić większą litość przy żebraniu na ulicy. Został później zabrany rodzicom przez Jugendamt, trafił do ośrodka adopcyjnego, a stąd do nas. Pracuje jako ogrodnik.

– Radzi sobie z jedną ręką?

– Całkiem dobrze, jest zadowolony, jeździ nawet traktorem. Drugi syn trochę kuleje, ma krótszą nogę i krótszą rękę. Jest informatykiem, pracuje i jeszcze studiuje.

– Rozumiecie się z nim?

– Nie wyobrażamy sobie życia bez nich, chociaż, jak to chłopcy – uśmiechnął się – nie chcą chodzić do kościoła, ale tacy już są młodzi u nas.

Peter jest diakonem w swej parafii, i odprawia liturgię Słowa Bożego. Czasem też głosi kazania w miejscowym kościele ewangelickim.

Siostra Maria Witalis

W ostatnich dniach zmarła siostra zakonna Witalis. Zupełnie nagle, właściwie „zasnęła w Panu”. Nie było wielkiego zaskoczenia: miała 86 lat i wadę serca. Całe jej życie było wierną służbą Bożą. Wstąpiła do klasztoru tuż po wojnie w 1949 r., mając18 lat. Pisze o swoim powołaniu: „W sąsiedniej miejscowości siostry Elżbietanki prowadziły przedszkole. Zaangażowałam się u nich chcąc zostać przedszkolanką... Siostry zaczepiały mnie czasem mówiąc, że może wstąpiłabym do ich Zgromadzenia, bo na ich oko mam powołanie. Zawsze kategorycznie odmówiłam”. Jednak ziarno było zasiane. „Od tej pory było mi w domu źle. Nie mogłam się tam znaleźć; było mi coraz bliżej do Pana Boga”. Na decyzję miały też wpływ sny o zmarłej matce. Jesienią 1949 r. zdecydowała się i pojechała do Sióstr Elżbietanek w Nysie. W domu mówiła, że jedzie uczyć się pielęgniarstwa, bo ojciec był bardzo przeciwny jej wstąpienia do klasztoru. „W Nysie przywitano mnie z radością. Dołączyłam do grona 28 postulantek. Siostra prowincjalna domagała się jednak, że muszę wrócić i prosić ojca o błogosławieństwo. Bałam się, że gdy pojadę, to już nie wrócę do Nysy, równocześnie wiedziałam, że muszę to zrobić... Ostatecznie, choć niechętnie tata błogosławił mi na nowej drodze życia... Po latach ja zajmowałam się nim przed śmiercią i byłam z nim do końca. Wtedy, po wielu latach od wstąpienia, wyraził się: Co by to było, gdyby ciebie nie było”.

Pracowała na kilku placówkach w różnych parafiach. Wszędzie zostawiła po sobie wdzięczną pamięć. Jej działalność była wszechstronna: była katechetką, organistką i pielęgniarka. Ostatnie lata przeżyła w domu dla starych sióstr. Kaznodzieja pogrzebowy nazwał to miejsce „drugim nowicjatem”, przygotowującym Oblubienice Pańskie na spełnienie się obietnicy Jezusa danej tym, którzy „opuścili wszystko, a poszli za Nim”.

Świętość nie zna granic

Chrystus Pan zachęca wszystkich, niezależnie od narodowości, płci i wieku: „bądźcie światłością świata i solą ziemi!” (Mt 5,13). Niektóre osoby są prawdziwymi latarniami.

  • Numer: 44 (1325)
  • Data wydania: 31.10.17
Czytaj e-gazetę