Poniedziałek, 18 listopada 2024

imieniny: Klaudyny, Romana, Filipiny

RSS

Szkoda czasu na marnowanie życia

24.10.2017 00:00 red.

Nazywa siebie działaczem gospodarczym, a słowo „komuch” traktuje z przymrużeniem oka. Andrzej Gajdziński zbudował potęgę potentata rynku słodyczy z Raciborza – firmy „Mieszko”. Wcześniej był szefem liczącej 1200 pracowników „Raciborzanki”. O tym, jak tęskni za Raciborzem, o swych nieszablonowych metodach zarządzania i o samochodzie, którym przejechał już 860 tys. km opowiada w rozmowie z Mariuszem Weidnerem.

– Co pan myśli o współczesnym Raciborzu?

– Tęsknię za Raciborzem, bo ja tu całe życie zawodowe spędziłem. Gówniarzem byłem jak wyjechałem z domu i przeniosłem się do Raciborza. Jak odwiedzam miasto to czuję, że jestem z innej epoki, że mnie tu dawno niektórzy zapomnieli. Jednak dla mnie najważniejsze jest, że tacy prości ludzie mnie rozpoznają na ulicy i oni uczciwie mówią, co myślą. To są dobre kontakty. Dość często tu przyjeżdżam spod Ustronia z gminy Goleszów. W tej chwili podoba mi się Racibórz. Słucham czasem narzekań na władzę, ale wtedy pytam: co wy chcecie, cudów nikt nie zrobi. Pamiętam obecnego prezydenta Mirosława Lenka jeszcze z ubiegłych lat. Racibórz pięknie się zmienia za jego rządów. Nawet ten nowy budynek na rynku bardzo mi się podoba. Co zauważam, to za mało jest informacji o Raciborzu poza miastem. O wszystkich innych czytam, ale nie o Raciborzu.

– Ludzie tu dobrze pana wspominają, bo wielu pan pomógł, jak prosili.

– Kiedy mogłem, to pomagałem. Są wśród tych ludzi słynne postaci Raciborza. Maria Wiecha na przykład. Z moją skromną pomocą, na prośbę pani Marii, pewna dziewczyna mogła skończyć medycynę i zrobić wiele dobrego dla Raciborza. Wspierałem też finansowo jej projekty. Centrum przy Rzeźniczej cośmy robili na przykład. Mam swój udział w różnych przedsięwzięciach w Brzeziu, Pogrzebieniu czy Kobyli. A to malowanie kościoła, a to meble, ogrodzenie czy ołtarz. Ksiądz mi dziękował. Tylko ja nigdy nie robiłem czegokolwiek żeby mnie chwalono, to już wolałbym nie robić jak miałoby tak być.

– Wróćmy do narodzin firmy, która kojarzy się z pana rodziną. Nie byłoby „Mieszka” bez Gajdzińskich.

– To był październik 1991 roku. Przyszli do mnie koledzy z pracy w spółdzielni „Raciborzanka”. Wtedy pracowałem w rzeźni w Szonowicach. Trudna praca, już o godz. 4.00 rano do niej wstawałem. Na rozmowę wybrali się: Rydzak, Schwan i Sordyl. Pasowała mi ich propozycja. W banku, u Gładeckiego usłyszałem, że jak wrócę, to „Raciborzanka” dostanie kredyt. Pomogły mi też znajomości w PFRON, gdzie szefem był znajomy. Udzielili nam pożyczki. Pamiętam, że umowę podpisaliśmy po północy na imprezie w ośrodku w Buczkowej. Nie wszyscy byli jednak za tym, bym wrócił do „Raciborzanki”. Spędy na mnie robili, dla niektórych byłem złoczyńcą, mówili, że taczkę dla mnie mają. Nie miałem do nikogo pretensji za takie działania, choć jak miałem okazję do rewanżu, to nie byłem zainteresowany. Skupiłem się na pracy i wyprowadziłem spółdzielnię na prostą już w pierwszym półroczu 1992 roku. Pamiętam, że miałem księgową co przyszła do mnie i mówi, że mamy stratę. Analizujemy i ja do niej mówię, że przykro mi, ale chyba nie będziemy dalej pracować, bo nie było straty. Choć zysku jakiegoś też nie.

– Początki lat 90. ubiegłego wieku to były narodziny polskiego kapitalizmu. Pan odważył się włączyć w ten proces w Raciborzu.

– Działały jeszcze spółdzielnie, odbywały się giełdy cukiernicze, ale np. opakowania jakimi dysponowaliśmy wtedy to było dno, a towar musi być atrakcyjny. Myśleliśmy co robić? Był taki doktor Wydmański. W 1993 zwołaliśmy radę spółdzielni. W Buczkowicach zrobił szkolenie i wypracowaliśmy wniosek. Albo zwycięży moja propozycja założenia spółki, albo idę pracować do „Ślązaka”. W tajnym głosowaniu, dwoma głosami, przeszło, że są za mną i zakładamy spółkę. Zaczęliśmy deptać wokół tego tematu. Maszyn za dużo nie było, ale ustaliliśmy, że długi wobec spółdzielni będziemy spłacać stopniowo. Do BGŻ poszliśmy jako Gajdzińscy po prawie milion złotych kredytu. Te pieniądze trzeba było spółdzielcom spłacić. Kolejka się ustawiła. Mówiłem, że zarobią później, żeby zaczekali, ale nie chcieli słuchać. Mówił jeden z nich, że na to żeby lepszą kiełbasę zjeść nie będzie czekał 5 lat. Warszawa nas sprawdzała czy w tym nie ma nieprawidłowości. 1 sierpnia zarejestrowaliśmy spółkę, a wcześniej, w konkursie powstała słynna nazwa. Chciałem, żeby była łatwa do współpracy z innymi, także z zagranicą, ale też trochę polska. Św. pamięci Benedykt Motyka wymyślił „Mieszko”.

– Dlaczego spółka miała być lepsza od spółdzielni?

– W spółdzielni ten co ma tysiąc złotych znaczy tyle samo co ten co ma sto tysięcy. Dlatego nie widziałem innego wyjścia jak spółkę założyć. Bo nikt do nas by z pieniędzmi nie przyszedł, żeby mu potem rządził się jakiś Wacek czy Jacek.

– Wszystko szło jak z płatka czy napotkaliście w „Mieszko” jakieś przeszkody?

– Najtrudniej było w 1995 roku. Przyszła susza i gwałtownie wzrosły ceny cukru. Ja krótko po tym znalazłem się w Gliwicach, na szpitalnym stole, z zawałem. Było ciężko. W 1997 roku debiutowaliśmy na giełdzie, ale jak minister Balcerowicz zamknął handel ze Wschodem, gdzie myśmy mieli 40% eksportu to naraz wszystko się zawaliło. Na giełdzie nasze akcje poszły w dół, z 24 zł na 7 zł. Odbyłem poważne rozmowy z bankiem, pierwszym polsko-amerykańskim z siedzibą na Marszałkowskiej w Warszawie. Było tam z 5 mln zł kredytu. Poproszono nas na rozmowę, która trwała kilka godzin. Jakby nam wypowiedzieli ten kredyt, to „sznur na szyję” bo tak ciasno się zrobiło. Zostawili nas jednak w spokoju.

– Ile czasu zajmowała panu praca?

– Ona wypełniała 80% życia, ja nigdy nie wykorzystałem urlopu do końca. Tacy jak ja powinni brać tylko tyle żeby odpocząć i nic więcej. Byłem bardzo zaangażowany. Nigdy nie pracowałem „do 15.00”. Dużo jeździłem po Polsce. Miesięcznie po 10 tys. km robiłem. Na samochodzie, którym jeżdżę teraz, mam przejechane ponad 860 tys. To jest audi z 1998 roku. Nowiuteńki był gdy w Opolu u Lellka kupowałem. Jeździłem też mercedesami. Pamiętam ciekawostkę z jedną toyotą, co na nią 2 lata dawali gwarancję albo na 100 tys. km. A ja 104 tys. zrobiłem w rok i się popsuła. Uwzględnili. Tylko dwóch takich kierowców było w Polsce. W latach 90. zaczynałem od forda escorta sprowadzonego z Niemiec. Pojechaliśmy do szwagra i chodziliśmy po „tanksztelach”, gdzie wystawiali samochody. Wtedy to był szok dla nas, że taki wybór jest.

– Jakim był pan szefem?

– Niektórzy mówią, że ostrym, ale ja się z tym nie zgadzam. Po prostu miałem swoje zasady. Przede wszystkim punktualność, ale także porządek i dyscyplina pracy. Nie znoszę spóźniania się. Jak narady robiłem to o ósmej rano. Nie krzyczałem na tych co się spóźnili, nie mówiłem nic tylko zamykałem drzwi o ósmej. Od tego momentu narady były zawsze w komplecie. Jak już wybudowaliśmy „Mieszko”, to przyjeżdżałem czasem o szóstej rano i oblatywałem cały zakład, sprawdzałem wszystkie kąty. Potem na naradzie od razu pytałem, a dlaczego tam jest tak, a tam tak. Nikt ze mną nie dyskutował. Przyznam, że rzadko stosowałem kary.

– Jak wyglądało wówczas pańskie prywatne życie?

– Synowie Adam i Tomek chodzili do przedszkola na Solnej, bo mieszkaliśmy przy Browarnej. To już było trzecie nasze mieszkanie w Raciborzu. Ja roiłem zakupy od początku mojego małżeństwa, bo żona zajmowała się dziećmi. Pamiętam jak w latach 70. po mięso jeździłem do sklepu pod Rybnikiem, przy lesie. Stałem w kolejkach i prosiłem sklepową, żeby się nade mną ulitowała, bo muszę z czymś do domu wrócić. Żona pracowała wtedy w PZU. Później już w tych „normalniejszych” czasach to w Raciborzu chodziłem na zakupy. Z takich ciekawostek powiem, że w ryby zaopatrywałem się np. na Długiej, gdzie był duży sklep rybny, którego od dłuższego czasu już tam nie ma.

– Jakim miastem był Racibórz na początku lat 90.?

– Za bardzo tych przemian ustrojowych nie było u nas widać. Dokonywały się z jakąś rezerwą. W kraju spółdzielnie „siadały”, ale mleczarnia, mieszkaniowa czy Społem w Raciborzu dalej trwały. Nie było chyba odwagi, żeby rzucić się w wir przemian. Ja wchodziłem w taki układ, na tak dużą skalę chyba pierwszy w Polsce.

– Pamięta pan ówczesne władze miejskie?

– U prezydenta Kuligi byłem raz czy dwa na rozmowach, a później nie było potrzeby styczności. Oni byli wtedy z innego świata. Ci pierwsi rządzący po 1989 roku myśleli, że świat przewrócą, że komuchów trzeba... Przecież dla Raciborza robiłem ile się dało. Na Ostrogu za cegielnią dwie hale zbudowałem, na tym Ostrogu za Złotą Jesienią jeszcze dwie inne hale. Nawet asfalt na Starowiejskiej częściowo finansowałem jeszcze w czasach „Raciborzanki”. Ulicę Wygonową w Brzeziu też ja robiłem. Nie chodzi o pochwały, ale nie byłem specjalnie honorowany w urzędzie.

– Poza pracą był czas na jakieś zainteresowania, hobby?

– Sportem się nigdy nie zajmowałem. Kiedyś na Unię trochę chodziłem kibicować. Potem za dużo miałem zajęć. Jak młody byłem to pracowałem w garbarni i dopiero kończyłem studia. Dzieci były maleńkie, a ja o 3.00 w nocy jechałem pociągiem do Katowic. Sam z Raciborza. Wpierw 3 lata licencjatu i potem magisterskie. W tym czasie jeszcze chałupę budowałem. Nie myślałem wtedy, że kiedyś trafię do branży cukierniczej i tak się z nią zwiążę. Teraz z żoną uczestniczymy w aktywnościach organizowanych przez klub seniora. Korzystamy z licznych wycieczek, bo lubimy podróżować. Cały czas coś robię, bo szkoda czasu na marnowanie życia. Obecnie prowadzę w Bukowinie Tatrzańskiej duży ośrodek wypoczynkowy „Rysy”. Pomimo moich 75 lat znaleźli się chętni na moje umiejętności zarządzania. Wszystko to co było dobre, ale też trudne przeżywaliśmy wspólnie przez 50 lat z moją małżonką Teresą. Połączyła nas praca w Garbarni, do której trafiła krótko przede mną.

– Kosztuje pan słodycze produkowane aktualnie przez „Mieszko”?

– Był okres, że ich nie kupowałem. To było za kadencji prezesa, który przyszedł po Gajdzińskich. Teraz już kupuję, ale normalnie, bez przesady. Z żoną bardzo lubimy trufle i praliny.

Dziękuję za rozmowę.

  • Numer: 43 (1324)
  • Data wydania: 24.10.17
Czytaj e-gazetę