Justyna Bindacz – zmarnowany talent z czasów wojny
Jak nikt inny zna historię Krzyżanowic, równie pięknie potrafi opowiadać o jej dziejach oraz zamieszkującym ją niegdyś rodzie Lichnowskich. Nie szczędzi czasu na zgłębianie wiedzy również tej dotyczącej jej rodzinnych korzeni i pomimo, że skończyła 82 lata, krzyżanowiczanka Justyna Bindacz nadal chętnie sięga zarówno po książki, jak i po pióro.
Dziś niewiele miejscowości i to nie tylko Raciborszczyzny może szczycić się tak wybitnymi postaciami, które z kronikarską dokładnością potrafią zachować dla potomnych wydarzenia z przeszłości i uwiecznić je na kartach lokalnej historii. Pani Justyna – jako pokolenie wojny – sama wiele przeszła, a los nie zawsze był łaskawy dla jej życiowych wyborów. Nie bez przyczyny mówi o sobie, że wojna zmarnowała jej talent, ale tę stratę zrekompensowały zdolne dzieci.
Edukacja pani Justyny zakończyła się na pięciu latach szkoły niemieckiej. Wystarczyło jednak, by nauczyła się czytać i pisać również gotykiem, co dziś pozwala jej nie tylko sięgać po stare druki, ale też pomagać innym w rozszyfrowaniu np. metryk zapisanych tą czcionką. Z sentymentem opowiada o nowej wtenczas, bo wybudowanej ok. 1900 r. szkole, do której uczęszczała. Dziś mieści się w niej biblioteka gminna. – Budynek był z czerwonej klinkierki, na szpicdach, a cegła wypalona była w krzyżanowickiej fabryce za torami. Tam najpierw znajdowała się „flaksownia”, czyli zakład przetwarzający len, z którego słynął książę Lichnowski uprawiający go w Chuchelnej – opowiada pani Justyna dorzucając ciekawostki z gminy.
Naznaczona piętnem wojny
Trudne dzieciństwo przypieczętowała śmierć ojca, który będąc zaledwie 10 tygodni na wojnie poległ 17 kwietnia 1945 r., a w trzy dni później – wejście Rosjan do Krzyżanowic. Przez 19 lat tato pani Justyny pracował jako mistrz ślusarski w Siemens Plania Werke (ZEW, a obecnie SGL). Ponieważ zakład zajmował się produkcją zbrojeniową, a on był świetnym ślusarzem zwykle odraczano go od służby wojskowej. Pani Justyna pamięta jednak ten wyjątkowy dzień, 15 stycznia kiedy jej ojciec podszedł do mamy i powiedział: – Gertrud, to była moja ostatnia szychta, właściciele firmy Siemens zamknęli zakład i wyjechali do Augsburga. W dwa tygodnie później, 29 stycznia otrzymał ponowne wezwanie do wojska. Zginął blisko domu, pod czeskim Hluczynem. Matkę pani Justyny, która z trzema córkami schroniła się przed bombardowaniami oraz wejściem Rosjan u krewnych w Hati, powiadomił znajomy wraz z bratem ojca. Słowa wuja nadal brzmią, jak wtenczas: – Gertrud, nie zlynknij się, ale Paul nie żyje.
– Mama zdecydowała pochować go w płytkim grobie w Hati, a po zakończeniu wojny, kiedy wróciłyśmy na ojcowiznę, 13 czerwca przeniosła go na cmentarz w Krzyżanowicach. Tego dnia rodzice obchodziliby 13 lat po ślubie – wspomina.
Żal po stracie bliskiej osoby ponownie wrócił 9 maja. Mamie trudno było zrozumieć dlaczego ojciec będąc tak krótko na wojnie musiał zginąć i nie doczekał jej bliskiego końca. Powojenny okres był niezwykle trudny. Pani Justyna powiada o zniszczonych bombardowaniami Krzyżanowicach, które utkwiły jej w pamięci po powrocie z Hati, gdzie nie spadała ani jedna bomba.
Po wojnie polska szkoła rozpoczęła się 1 września, ale pani Justyna nie mogła dalej się uczyć. Była najstarsza z rodzeństwa, miała 12 lat, jej młodsza siostra – dziewięć, a najmłodsza – sześć lat. – Mama poprosiła mnie abym jej pomagała na gospodarstwie – wspomina czas, kiedy w pozbawionym mężczyzny domu, wspólnie musiały dźwigać ciężar obowiązków związanych z utrzymaniem rodziny. Kiedy żył ojciec w swej kuźni naprawiał sprzęt rolniczy, a w zamian bracia matki końmi obrabiali pole. Po wojnie zajęci swoimi gospodarstwami nie mogli wspierać owdowiałej siostry. Zdane więc na siebie, dostały od wujka stary pług, do którego zaprzęgały krowy. Czasem pomagali im miejscowi ludzie, przez pamięć na ojca, który był dobrym i lubianym człowiekiem.
Pani Justyna swojego męża Jana poznała w Krzyżanowicach. Jego powojenne losy też nie były łatwe. Matka wraz z siostrą wyjechały do Bawarii i przez dwa lata samotny 14-latek musiał radzić sobie, często pozbawiony środków do życia. Chciał zostać rzeźnikiem i rozpoczął w tym kierunku praktykę, jednak wojna pokrzyżowała jego zamiary. Przygarnął go miejscowy rolnik, tam znalazł swój drugi dom. Poza tym zatrudniał się jako murarz. – Mąż wychowany w biedzie, był bardzo pracowity. Poza pracą na żwirowni, bardzo lubił swoje pole, dlatego dopiero w latach 90. zrezygnowaliśmy z własnego gospodarstwa. Z zamiłowania pozostał jednak rzeźnikiem, dlatego chętnie zajmował się ubojami domowymi – wspomina pani Bindacz.
Historia zdominowała jej życie
Pani Justyna, pomimo ograniczonej możliwości kształcenia, jako mieszkanka polsko-czesko-niemieckiego pogranicza, zna język niemiecki, polski i czeski. – Do czasu dojścia do władzy Hitlera, była nawet jedna msza w języku polskim w Krzyżanowicach. W domu mówiło się też czasami po polsku, nie wolno było jednak do tego się przyznawać – opowiada, jak wypytywano dzieci o to w szkole, a ściany „miały uszy”.
– Języka polskiego nauczyłam się w rozmów z mamą, ale czytać i pisać dopiero, gdy moje dzieci zaczęły chodzić do szkoły – przyznaje. Dumna jest ze swej trójki pociech: dwóch synów inżynierów Huberta i Martina oraz córki Gertrudy – nauczycielki matematyki. Ma też troje wnucząt i jedną prawnuczkę.
Zamiłowanie do historii i jej opisywania drzemało w pani Justynie od zawsze. Jeszcze prowadząc gospodarstwo, całej swojej rodzinie przygotowała drzewa genealogiczne, łącznie z mapkami, a było o czym pisać ponieważ jej dziadek cztery razy się żenił i miał 17 dzieci.
– Zamiast na spacer, w niedzielę siadałam i pisałam. Mąż nie miał nic przeciwko, znajdując wtedy czas na czytanie gazety. Historia coraz bardziej wciągała mnie, zawsze coś dowiadywałam się. Idąc na spotkanie kazałam mężowi postawić ziemniaki, a gdy wracałam dawno były ugotowane – wspomina, jak chętnie słuchała różnych historii, tracąc poczucie czasu.
Owocem tej dociekliwości jest dwujęzyczna polsko-niemiecka książka „Krzyżanowice”. Wcześniej jednak w ręce pani Justyny trafiło zniszczone wydanie napisane gotykiem „Geschichte des Ratiborer Archipresbyterats” ks. Augustyna Weltzela. Historyk przedstawia w nim 14 okolicznych wiosek. Wspólnie z synową Irmgardą przetłumaczyły część książki dotyczącą Krzyżanowic.
Minionej zimy pani Bindacz na 60 stronach opisała historię swej rodziny poczynając od 1898 r. – Wtedy to wyszła za mąż moja oma, miała 18 lat i już była bez jednego zęba – śmieje się pani Justyna, która dokładnie zapoznała się z przeszłością swoich bliskich, a z okresu wojny sama wszystko doskonale pamięta, opisując wydarzenia niemal dzień po dniu.
Fascynują ją również podróże, zwiedziła 24 kraje, a każdy wyjazd udokumentowała zamieszczając nawet mapy tras, które przemierzyła. Pozostaje w kontakcie z innymi historykami, np. dr Kornelią Lach, która ostatnio konsultowała z nią historię krzyżanowickich strażaków do swej książki. Pani Justyna spotkała się też z potomkiem Lichnowskich – Edwardem, którego gościła na obiedzie, a także otrzymała zaproszenie na jego wystawę do Hradca. Spodziewa się kolejnej jego wizyty tym razem z córką Urszulą.
Gromadzi książki o historii lokalnej, które podsyłają również osoby znające zamiłowania pani Justyny. Ostatnio otrzymała taką z Syryni na temat procesji pacholczych. Ogromnie lubi dzielić się swą wiedzą o Krzyżanowicach, dlatego już cieszy się na planowane spotkanie, które obiecał zorganizować sołtys.
Ewa Osiecka
Najnowsze komentarze