Skacze tak, że oczarowuje cały świat
POSTAĆ – Raciborska lekkoatletka Justyna Kasprzycka przeżywa najlepszy okres swojej kariery
Miłośnicy lekkiej atletyki okrzyknęli Justynę Kasprzycką „aniołkiem skoku wzwyż”. Od lat spływa na nią potok pochwał i komplementów, a jej nazwisko – szczególnie po ubiegłorocznych Mistrzostwach Świata w Moskwie, w których zajęła szóstą lokatę – znajduje miejsce na ustach fanów z całego świata.
W niepozorności siła
Eksperci są zgodni – potencjał, jaki posiada Kasprzycka znalazł wreszcie ujście w jej rewelacyjnych skokach. Zawodniczka marzy o pokonaniu magicznej bariery dwóch metrów, do której zarówno na moskiewskiej ziemi, jak i w czasie zakończonych kilka tygodni temu Halowych Mistrzostw Świata w Sopocie, zabrakło trzech centymetrów. – Stąd właśnie moja złość po zawodach w Sopocie. Chyba za bardzo chciałam osiągnąć swój cel, przez co zbyt szybko zaatakowałam poprzeczkę – wyznaje „Nowinom Raciborskim” Justyna Kasprzycka. – Gdy emocje opadły uświadomiłam sobie, że to czwarte miejsce, choć tak bardzo pechowe dla każdego sportowca, jest świetne, zważywszy na to, że przed mistrzostwami nie byłam stawiana w gronie faworytek. Wynik sprzed eliminacji plasował mnie co najwyżej na trzynastej pozycji – ocenia reprezentantka Polski, dla której ostatni rok był pasmem sukcesów. Do świetnych lokat w imprezach rangi światowej należy dodać drugie miejsce prestiżowych Igrzysk Frankońskich w Nicei, medale halowych mistrzostw Polski oraz, jak przyznaje sama zawodniczka, perełkę w jej kolekcji – złoty medal Mistrzostw Polski w Toruniu 2013. – To z pewnością moment szczytowy mojej kariery. Najbardziej cieszy mnie mistrzostwo Polski seniorów, po które podążałam krętą i szalenie długą drogą – przyznaje z satysfakcją. Główną bronią byłej zawodniczki Victorii Racibórz jest z pewnością niepozorność. Po MŚ w Moskwie odczuła pewien rodzaj popularności, co było bardzo miłe. – Chciałam przede wszystkim wypromować skok wzwyż w wykonaniu kobiet, w Polsce jest dyscyplinę niszową – tłumaczy raciborzanka.
Bez taryfy ulgowej
Nie zastanawiając się ani chwili Kasprzycka wyznaje, że nie żałuje żadnej z decyzji, którą dane jej było podjąć. Niektóre z nich skierowały jej życie na zupełnie inne tory, tak jak wtedy, gdy postanowiła opuścić „Victorię” Racibórz i rozpocząć treningi pod okiem trenera kadry narodowej Bogumiła Mańki. To zaś wiązało się z przenosinami do Wrocławia, gdzie wkrótce rozpoczęła edukację w szkole średniej, po której z pomyślnością wystartowała na tamtejszy AWF. Do nauki podchodziła zawsze z równie wielką jak do sportu ambicją, co poskutkowało w późniejszych latach zdobyciem dwóch fakultetów: mgr wychowania fizycznego oraz trenera lekkoatletyki na kierunku sport. – To był bardzo ciężki okres. Nawet dla wyczynowych sportowców wykładowcy nie przewidywali taryfy ulgowej. Mimo wszystko, znajdowałam czas na zgrupowania i wyjazdy na zawody – zdradza mistrzyni Polski. Na studiach prowadziła treningi sprawności ogólnej dla dzieci uprawiające tenis ziemny. Pracowała także jako instruktorka fitness.
W cieniu Warzechy
Pod względem sportowym wyróżniała się już od najmłodszych lat. Na szkolnych zawodach w raciborskiej SMS wypatrzył ją Karol Szynol. Zaabsorbowany sposobem w jaki się porusza, widział tylko jedno wyjście – chciał mieć Justynę w swojej grupie treningowej. – Nie tylko ją, ale także jej koleżankę, Zuzannę Warzechę. Momentalnie rzuciły mi się w oczy. Były smukłe, wysokie, można powiedzieć: stworzone do lekkiej atletyki. Pamiętam, że tamtego dnia rywalizowały w skoku w dal. Miały dynamikę, skoczność, ale technicznie niewiele jeszcze umiały – ocenia po latach Karol Szynol, dodając, że przekonanie dziewczyn do rozpoczęcia regularnych treningów było nie lada wyzwaniem. – Wahały się. Wielokrotnie musiałem rozmawiać z ich rodzicami, przekonywać, że z takimi warunkami fizycznymi córki mogą zajść naprawdę daleko – przyznaje trener, który po kilku miesiącach dopiął swego. Już pierwsze starty świeżo upieczonych reprezentantek „Victorii” Racibórz udowodniły, że Szynola i tym razem nie oszukała intuicja. – Z tamtego okresu pamiętam przede wszystkim paraliżujący stres w czasie pierwszych oficjalnych zawodów, w jakich brałam udział. To była bodajże liga młodzików w Brzeszczach, ustanowiłam nawet jakiś rekord, ale przez ten stres niewiele do mnie wówczas docierało – wspomina ze śmiechem Justyna Kasprzycka. Zdradza przy okazji, że tremę przed zawodami odczuwa do dziś, tyle, że nie jest to trema „wiążąca nogi”, lecz w stu procentach mobilizująca. – Dziewczyny miały trzynaście, czternaście lat, kilka miesięcy treningów za sobą, a już zbiera laury. Wielu trenerów już wtedy patrzyło na nie z podziwem. Pytano mnie nieraz, skąd ja je wziąłem – opowiada z dumą Szynol i w dwóch zdaniach charakteryzuje zawodniczki: – Zuzanna była o wiele mocniejsza fizycznie od Justyny, ale to Justyna miała lepsze warunki do skakania wzwyż. Psychikę obie miały niesamowicie silną. Nie zrażały ich niepowodzenia, bo bardzo szybko zrozumiały, że porażka to część sportu – stwierdza pan Karol, a jego słowa potwierdza sama zainteresowana. – Oczywiście miewałam chwile słabości, ale przegraną traktowałam jako wypadek przy pracy. Miałam jedną zasadę: każdy kolejny skok chciałam wykonać lepiej od poprzedniego – podkreśla pani Justyna. Wygórowana ambicja i zawziętość obu dziewczyn były dostrzegalne gołym okiem. – Mówiąc kolokwialnie: nakręcały się wzajemnie. Były nierozłączne, ale gdy przychodziły zajęcia każda chciała udowodnić, że jest najlepsza. Kasprzycka przyznaje bez cienia żalu: – Bywały okresy, że wygrywałyśmy na przemian. W większości przypadków musiałam jednak uznawać wyższość Zuzy. To ona była numerem jeden.
Czas na zmiany
Ich przyjaźń zapewne przetrwałaby rozłąkę, jednak żadna z nich nie chciała wystawiać jej na próbę. Razem przyszły do klubu, więc za naturalne uznały razem z niego odejść, a że w idealnym dla nich czasie – po ukończeniu gimnazjum, przed wyborem szkoły średniej – nadarzyła się okazja rozpoczęcia treningów pod okiem wspomnianego już Bogumiła Mańki, podjęcie decyzji stało się formalnością. Chwile te były trudne także dla trenera Szynola. – Namawiałem je, aby pozostały w „Victorii” jeszcze sezon, może dwa. Mańka kusił je jednak lepszymi warunkami treningowymi, lepszą opieką. Niestety przystały na jego propozycję, a ja do dziś twierdzę, że rozstaliśmy się zbyt wcześnie – ocenia nauczyciel.
Warunki, w jakich przyszło im trenować we Wrocławiu, tak odbiegające od tych w Raciborzu, gdzie musiały biegać po nierównej i wąskiej bieżni w hali tartanowej, robiły wrażenie. Życie obu zawodniczek nabrało tempa. Zuzanna wkrótce później zakończyła przygodę z wyczynowym sportem, a Justyna konsekwentnie trenowała aż do 2011 roku, w którym jej karierę przerwała kontuzja – naderwanie ścięgna Achillesa. Przeszła operację, a powrót do wyczynowego sportu stanął pod znakiem zapytania. – Na szczęście rok później wznowiłam starty. Kolejny sezon przyniósł jednak porażkę, której się nie spodziewałam – zamykające starty w sezonie letnim mistrzostwa Polski ukończyłam z zerowym rezultatem – opowiada ze smutkiem. Myślami kończyła już karierę, ale wtedy postanowiła spróbować po raz ostatni. Nowym trenerem, przy którym, jak sama wyznaje, odżyła został Dawid Pyra – utytułowany dziesięcioboista, a prywatnie... partner życiowy Kasprzyckiej. Do nowego zadania podszedł z entuzjazmem: – Nie traktuję lekkiej atletyki szablonowo, dzięki czemu staram się kompleksowo prowadzić trening. Justyna jest typem zawodniczki, która potrafi słuchać uwag oraz skupić się całkowicie na poprawie danego elementu. Ma też silną psychikę – ocenia fachowym okiem Dawid Pyra. – Justyna ma rezerwy, aby skakać wyżej – kończy Pyra.
Wojciech Kowalczyk
Najnowsze komentarze